Kto winien? (Orzeszkowa, 1921)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Kto winien?
Pochodzenie Ostatnie nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Szła powoli chodnikiem ulicy, w fałdach okrycia wysmukła i zgrabna, z twarzą, która pod szerokiem skrzydłem czarnego kapelusza wydawała się jeszcze bielszą, delikatniejszą, niż przedtem. Ulica była pusta; pod niebem, szaremi obłokami powleczonem, drzewa ogrodów stały w ciszy smętnej i w mieniącej się złotem i czerwienią szacie jesiennej. Po tych drzewach przesuwały się spojrzenia oczu jej od płaczu zmęczonych i brały od nich ukojenie. Znikąd więcej wziąć go nie mogły. Znikąd i od nikogo. Mnóstwo ludzi było w tem mieście i wielu z nich znała; jednak ta ujrzana cząstka natury wydawała się jej bliższą, łagodniejszą od nich, którzy nie lubią smutnych, ani tych, co zbyt często spoglądają w górę. Ona często spoglądała w górę i dlatego zapewne była teraz sama na świecie zupełnie, nie miała do kogo w ciężkim momencie życia pójść po ukojenie i brała go nieco od drzew stojących w ciszy smętnej i w szacie jesiennej.
Wtem o słuch jej uderzyły dźwięki szczególne, którym przysłuchiwać się zaczęła, gdyż zrozumieć nie mogła, co znaczyły. Za jakimś parkanem, w pobliżu jakiejś bramy głos jakiś mrukliwy, ochrypły, szorstki, bez przerwy, albo z krótkiemi przerwami, powtarzał sylaby, niewiedzieć jakie znaczenie posiadające.
— Czyk-czyk! Czup-czyk! czyk-czyk-czyk- czup-czyk!
I zaraz potem:
— Pudź! pudź! pudź! prędzej! pudź!
A potem znowu, monotonnie, jakby automatycznie i zarazem, jakby z miłosną nutą w ochrypłym głosie:
— Czup-czyk! czyk-czyk! Czup-czyk-czyk-czyk!
W minutę potem z bramy pobliskiego domu wysunęła się na chodnik ulicy postać kobieca gruba, ciężka, szara, a tuż za nią wybiegła inna, również jak ona brudna, lecz żółta, zwinna postać małego psa.
Żebraczka? Ale, jeżeli żebraczka, to cóż znaczy sterczący nad jej ramieniem długi kij, z ostrym krukiem u szczytu? I ten piesek z gęstą szerścią splątaną, który nieustannie zabiega przed jej grube stopy, jakby z zapytaniem podnosi ku niej długi, wyostrzony pyszczek i którego ona ciągle, ciągle, jakby automatycznie, z nabranego oddawna nałogu, przywołuje głosem mrukliwym, chrypliwym, monotonnym.
I nie jest to tylko przywoływaniem, ale jakby zarazem jakąś automatyczną, ponurą pieszczotą.
To łachmaniarka. Ten kruk na długim drągu służy do wydobywania ze śmietnika zdobyczy upatrzonych, a ten piesek, to zapewne jej ulubieniec, towarzysz.
Ciężkie stopy, owinięte szmatami płóciennemi i okryte resztkami grubego obuwia, utraciły bez śladu podobieństwo do stóp kobiecych, ze stopami wogóle ludzkiemi słabe zaledwie zachowały. O te bezkształtne kończyny obija się postrzępiony skraj bezbarwnej sukni, ze zgarbionych pleców opuszcza się coś grubego, zrudziałego, połatanego, głowa owinięta czemś podartem i brudnem. Niepodobna znaleźć nazw dla różnych części jej odzieży. Nędzarka! Zapewne bardzo stara, bo ma chód powolny i ciężki, plecy zgarbione i to monotonne mruczenie: czyk-czyk! Czup-czyk...
A potem.
— Pudź! pudź! pudź!
I znowu, w nieskończoność.
— Czyk-czyk-czyk-czyk!
Dwie kobiety, tak z powierzchowności do siebie niepodobne, jakby dwóch planet różnych były mieszkankami, szły o kilka kroków jedna za drugą dość długo, aż łachmaniarka, zmęczona może, zatrzymała się przy małej ławce u parkanu ogrodu umieszczonej i z ciężkiem stęknięciem na niej usiadła. Natychmiast potem wskoczył na tę ławkę mały jej towarzysz, piesek, i cały prawie ukrył się pod czemś, co kształtem przypominało ramię ludzkie, a ona, nie patrząc na niego, zaraz rozpoczęła swoje wieczne: czyk-czyk! teraz tylko czulsze jakby niż przedtem.
Kobieta ładna, choć niemłoda, w swem ładnem, choć skromnem ubraniu, wysmukła i biała, w tej chwili dopiero zobaczyła twarz łachmaniarki i na mgnienie oka przystanęła... Coś dawno znanego i dawno, dawno niewidzianego zamigotało przed nią w tej twarzy małej, ciemnej, pomarszczonej, starej, ale mniej starej, niż wydawały się kształty postaci. Co to? Kto? Ktoś znany niegdyś... niegdyś...
Minęła ławkę z siedzącą na niej nędzarką i poszła dalej, lecz idąc, zaczęła niewiedzieć dlaczego myśleć o tem, o czem przedtem nie myślała. Niewiedzieć dlaczego cisnąć się jej do głowy poczęły mętne, ulotne przypomnienia rzeczy dawno przeminionych i niewidzianych... ścian domu rodzinnego, jakiejś altany ogrodowej, w której wesoło rozmawiając, siedziały nad ręcznemi robotami dwie młode dziewczyny... To za tą twarzą, przez kilka sekund widzianą, ciągnęły te przypomnienia.
Kilkadziesiąt kroków uszedłszy, wróciła i szła znowu ku ławce, na której, pod szeroko rozpostartą, czerwoną gałęzią gruszy, podobna do ciężkiej bryły, szarzała siedząca nędzarka. Powstał w niej dziwny niepokój, mętne uczucie, że coś złego popełni, jeżeli nie przypatrzy się uważnie... nie rozpozna...
Mijając ławkę, patrzała, usiłowała rozpoznać, ale wnet spuściła powieki, bo łachmaniarka podniosła na nią oczy, które błysnęły iskrą ostrą, przykrą i zarazem, rzecz niespodziewana! z pośród zmarszczek niezliczonych i z pod powiek zżółkłych dziwnie czystym błękitem źrenic...
Ten błękit źrenic tak czysty, turkusowy, że podobny mu rzadko w oczach ludzkich napotkać można, rozdarł przed jej pamięcią zasłonę, utkaną z łachmanów, ze zmarszczek, z całej tej nędzy... Jak żywa z za zasłony wyszła i przed pamięcią jej stanęła śliczna dziewczyna, młoda, świeża, wesoła, niegdyś, dawno temu, bliska jej i miła...
— Julka!
Imię to rozległo się w jej sercu, jak echo przylatujące z domu rodzinnego, opuszczonego i utraconego oddawna... Tam ją znała, codziennie żyła z nią... Służąca, nie służąca, córka małego oficjalisty jej ojca, trochę służąca, trochę towarzyszka, lubiona, pieszczona... Obydwom dziewczynom było na imię Julja. Dla odróżnienia, na jedną wołano: Julcia, a na drugą: Julka. I oto... Czy być może? Jakim sposobem tak nisko... tak głęboko...
Może myli się? Najpewniej to omyłka... Jednak, przekonać się musi koniecznie, głęboko czuła w sobie tę konieczność, mus poprostu; nie wiedziała i nie myślała wcale o tem, czy był to mus serca, albo sumienia, ale musiała... Wróciła znowu. Łachmaniarka siedziała jeszcze na ławce, stojącej u parkanu pod czerwoną gałęzią gruszy, ale tym razem, z głową zwróconą ku nadchodzącej kobiecie, zdawała się na nią czekać, i oczyma spotkawszy się z jej wzrokiem, zaśmiała się krótko, szyderczo. Było to podobne do kilku gwizdnięć szybko jedno za drugiem wylatujących z warg zgniecionych ręką nędzy, zżółkłych, obrzmiałych...
Okropnym śmiechem tym ugodzona, Julja szybko ją ominęła i krokiem przyśpieszonym poszła dalej. Lecz teraz była już zupełnie pewną, że nie omyliła się. Była to Julka, owa niegdyś dziewczyna śliczna i wesoła... O Boże! Cóż z ludźmi czyni życie! Co uczyniło z tą dziewczyną! Wiele już lat upłynęło, odkąd straciła ją z oczu i nic wcale o niej nie wiedziała, nigdy też prawie o niej nie myślała. Teraz przybyło do niej mętne przypomnienie o niewyraźnie zasłyszanem zniknięciu jej z domu wiejskiego i zamieszkaniu w wielkiem mieście, podobno z kimś, ale nie wiedziała, czy nie mogła sobie przypomnieć z kim. Jakaś historja smutna, lecz pospolita; jakaś droga może różami z razu usłana, a potem ciemna, na którą zapewne wwiodły tę kobietę te jej niegdyś przedziwnie piękne oczy turkusowe... Było to dawno, dawno. I oto, jak teraz spotkały się ze sobą! I oto co uczyniło z nich życie!
Tak, z nich; z tamtej, ale również i z niej samej. Bo jeżeli ciało tamtej okrywały łachmany, to jej serce okryte było ranami, których ból srogi, po chwilowem zapomnieniu, tak silnie uczuła, jak gdyby mnóstwo nożów czy sztyletów, przez chwilę nieruchomo tkwiących w sercu, ostrza swe obracać w niem zaczęło, krwawiąc i rozdzierając wszystkie jego tętnice i tkanki.
Córka! Syn! Oboje nad przepaściami różnej natury, lecz pomiędzy któremi niewiedzieć która śmiertelniejsza! Wszystkie przeniesione zawody, rozczarowania, rozdarcia, i ta samotność bezbrzeżna, która otoczyła ją w przedwieczornej porze życia, ją, która przez całe życie pragnęła służyć i z całych sił służyła ludziom, dobru, idei. I ta niewdzięczność ludzi, i ta ich niepamięć, i to ich rozproszenie na atomy samolubne, do baniek, pychą i żądzą wydętych podobne, i te męki przez myśl wykształconą, więc pełną zapytań i wątpień, zadawane...
O Boże! ileż ran, ileż smutków i żałob, ile trwogi i bólu! I za co? I po co? W jakim celu? I czy jest cel?
Zaczęła znowu cierpieć gwałtownie, tak jak przed godziną cierpiała w swojem ładnem mieszkaniu. Uczuła chęć rzucenia się na twarde kamienie chodnika i tak, jak czyniła wtedy na miękkim sprzęcie, wicia się po nich z głośnym płaczem. Lecz powściągnęła płacz i tylko szła prędko, coraz prędzej, myśląc ciągle o tamtej i o sobie.
O, nieszczęśliwa, biedna, ta jej dawna miła Julka! Czy nieszczęśliwsza i biedniejsza od niej? Wątpiła o tem, jednak uczucie litości przenikało ją do głębi. Były niegdyś towarzyszkami uciech młodych; nie byłyż i teraz siostrami w cierpieniu? Łachmanami okryta, brudna? Cóż to znaczy? Wszystkie różnice, wszystkie względy, wszystkie wstręty, jak blade mgły rozpraszają się i nikną przed krwawą purpurą tego Pana ziemi, którym jest cierpienie.
Wróciła znowu i szybko, śpiesznie dążyła ku miejscu, na którem pozostawiła tamtą. Zatopiona w myślach, odeszła była dość daleko i teraz lękała się, że już jej tam nie znajdzie. Szybko więc szła, prawie biegła, i gdy zdala już ujrzała, że ławka pod czerwoną gruszą była pusta, ręce jej splotły się boleśnie.
Odeszła! Dokąd poszła? Niepodobna wiedzieć o tem? Ale może udała się w stronę przeciwną i dogonić ją będzie mogła! Albo może znajduje się kędyś w pobliżu, na dziedzińcu którego z tych domów... nad śmietnikiem? Na myśl tę wzdrygnęła się. Przyzwyczajenia całego życia, smak uwytworniony w otoczeniu czystem i pięknem wstrząsnęły się w niej odrazą. Ale było to poruszenie natury fizycznej, a dusza jej tęskniła do tej nieszczęsnej, do tej chodzącej po świecie z ciałem w łachmanach, tak jak ona chodzi po nim z sercem w ranach. Szukać! znaleźć! ogarnąć ramieniem! pocieszyć! podźwignąć!
Stawała przed bramami domów, zaglądała w głąb dziedzińców i zarówno wyobraźnia jej, jak serce, pracowały z szybkością, właściwą naturom żywym i uczuciowym. Jeden dziedziniec pusty, drugi, trzeci; ulica także pusta. Kilku przechodniów rozminęło się z nią, kilku innych dąży w różne strony, ale tej, której szuka...
A! nakoniec! Zobaczyła! Zobaczyła swoją dawną Julkę, w głębi dużego dziedzińca, pochyloną nad śmietniskiem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.