Księżyna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Księżyna
Podtytuł Opowiadanie z r. 1848
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MACIEJ WIERZBIŃSKI
KSIĘŻYNA
OPOWIADANIE Z R. 1848.
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW WOJCIECHA
POZNAŃ - - - - - - - - - WARSZAWA

CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA






I.

W posępne korytarze więzienia berlińskiego wśliznął się, niby chytry złodziej, blady poranek grudniowy, i przez wypukłe, okratowane szyby, na dziedziniec martwy wychodzące, wsączyła się jakby zgnilizną podziemi stonowana poświata, rozkładająca po odrapanych ścianach zielonkawe smugi.
Niebawem dreszcz jakiś ożywczy przeszył głuche mury moabickiego grobowca dla żywych, z wnętrza cel ozwały się niskie, niedźwiedzie pomruki. A potem zadzwoniły pęki kluczów, pod ich zgrzytem poczęła rozwierać się amfilada dębowych drzwi i na korytarze wylał się jarmarczny gwar. W kamiennych, wydeptanych przejściach zadudniły obcasy i zaroiło się od ciemnych postaci.
Polacy. Widać to było odrazu po obliczach, figurach, ubiorach i ruchach, po wąsatych otwartych, chwackich fizjognomjach szlachciców i ich ziemiańskich czamarach, po ułańskich postawach zamaszystych młokosów, po krągłych twarzach księży, po kościstych, zadumą słowiańską omroczonych licach chłopów w długich „katanach”, w ciemnogranatowych świtach, po całej różnorodnej galerji zespolonej jedną myślą i jedną troską. W tem pruskiem więzieniu był „ze szlachtą polską polski lud” i wszystkie stany złożyły się tam na mozaikę z 254 więźniów politycznych. Wcieliła się w nią cała Wielkopolska, która dnia tego — 2-go grudnia 1847 roku miała raz jeszcze stanąć przed trybunałem wroga i posłyszeć wyrok Prus na Polskę.
Długomiesięczna kaźń nie złamała ich ciał, nie zgasiła ich ducha. Od marca poprzedniego roku ślęczeli po kazamatach i wilgotnych lochach, nim przewieziono ich do stolicy, lecz zawsze żyli gromadą. Nie byli skazani na samotność, na samych siebie, nie byli zmuszeni wsłuchiwać się w czarną ciszę sarkofagów, wpatrywać się w osłupiałe, okrutne oczy swego przeznaczenia. Jeden wspierał drugiego moralnie i stanowili silnie zwarte ciało. A głowy ich podnosiło do góry poczucie w półświadomości świecące, że serce ich ziemicy jest przy nich, z nimi i — w nich.
Wreszcie po wielu miesiącach poczęły się konszachty z prawnikami, narady nad linją obrony, domysły dotyczące usposobienia rządu i służalczego trybunału w stosunku do ich sprawy — sprawy spisku zmierzającego do powstania. A gdy przyszło do przewlekłych przesłuchów śledczych, zawrzało wśród oskarżonych, bo „szef” stłumionego w zarodku powstania, Ludwik Mierosławski, dostarczył towarzyszom nielada materjału do swarów.
Zbyt często odwiedzał go w celi szpiegowski, chytry radca policyjny, aby gadatliwy i pyszałkowaty rezoner nie miał dać się pociągnąć za język, nie miał wypaplać za wiele, odsłonić kart spisku i wprowadzić kilku towarzyszów w fatalne położenie. Wtedy niejeden cichy człowiek, co zabijał czas kleceniem pamiątkowych krzyżów lub wiatraków z klepek i tak czekał spełnienia losów, musiał rozbijać sobie głowę czy, idąc śladem „pana Ludwika”, wyznać całą prawdę, pognębiajacą innych, czy też trwać w unikaniu kompromitujących zeznań. Aż zrozumiano, że nie warto nic taić, gdyż sąd zna nici spisku, wie wszystko i — więcej niż wszystko.
Skoro sprawa weszła w ostatnią fazę, waśnie zacichły. Skupienie namarszczyło czoła i wsłuchiwano się w szmery, przekradające się z miasta o przychylnym dla więźniów polskich nastroju Berlina.
Wstapił w niego duch czasu, owiały go na chwilę ideały wolnościowe i w więźniach polskich berlińczyk widział ofiary tyranji, szermierzy cierpiących za prawa ludu. Świetną mowę Mierosławskiego przed sądem pochwycono skwapliwie niby pochodnię do podpalenia tronu.
Ten i ów z więźniów dał kołysać się różowym złudzeniom, że opinja publiczna wywrze korzystny dla oskarżonych wpływ na trybunał, lecz wnet przekonano się, że sąd pruski słucha tylko rządu i króla. W ostatnich dniach procesu wyczuwano ogólnie, że wszystkiego można się spodziewać od sądu pruskiego prócz sprawiedliwości i względów dla Polaka.
Jakoż w gwarnych korytarzach snuły się złowróżbne przewidywania i lękiem podszyte domysły.
— Czekają nas długie lata fortecy... — wzdychał rolnik, za widokiem pól zielonych stęskniony.
— Przez tego szaławiłę, paryskiego fanfarona... — wtórzył mu ktoś drugi, do Mierosławskiego zrażony.
Opodal kilku zasępionych kmieci gwarzyło na minorową nutę.
— Ten sędzia w okularach pewnikiem skropi nas siarczyście — wróżył któryś.
— Nie wiedzieć czy wyrwiemy się z paszczy pruskiej... — zakrakał puszczyk i odpowiedziało mu westchnienie:
— O laboga!
A w sali Karola Libelta radzono jeszcze żywo, czy nie należałoby jeszcze w ostatniej chwili jakim manewrem lub chociaż krasomówczym zwrotem wzmocnić obronę adwokacką, wskazać na sympatje Berlina i na ferment w kraju, ale beznadziejność przygniatała niejedną pierś głównych oskarżonych.
Raptem ktoś zawołał:
— A gdzie księżyna? Wcale go nie widać!
Poczęto szukać po korytarzach krępej figury białowłosego „księżyny”, księdza Łobodzkiego, bo odczuwano w tej udręce jakąś potrzebę popatrzenia w przedziwnie słodką twarz sędziwego plebana, w te starcze a czerstwe jeszcze lica niemal ociekające dobrodusznością. Gdy niepokój i lęk zatargają włóknami duszy, dobre słowo i matczyne spojrzenie są balsamem, jakiego łaknął tam niejeden.
Ale księżyny nie było. Lubo głuchy niemal jak pień, zwykle kręcił się wśród „braci”, gwarzył chętnie, pogodną wnosząc nutę, nawet żartował i śmiał się chętnie, jakby żadna chmura nie wisiała nad jego głową.
A zaiste ks. Łobodzki miał ciężkie grzechy. Któż to bowiem przy każdej okazji wyliczał litanje nieprawości i podłości krzyżackiego rządu, ciskał gromy na zdradzieckich królów pruskich a sławił chrześcijańskiego ducha rządów polskich i dobrodziejstwa złotej wolności? Któż prawił chłopom o niepożytych prawach narodów i obiecywał im pełne obywatelstwo w wolnej Polsce? Mały, stary księżyna bywał żwawy jak fryga wśród czeladki wiejskiej, spędzał młokosów, uczył ich przykazań polskiego katechizmu narodowego i krzesał w nich rycerskiego ducha, fantazję wojacką tak, iż „nie bojeli się ziandara z gewerą”. A plebanja jego stała się gospodą dla gości z pod rycerskiego znaku, co służyli mu za instruktorów kosynierów.
I o tem wszystkiem sąd pruski wiedział. Chociaż jeno przez tłumacza mógł porozumieć się z głuchym i szwabskiej mowy zgoła nie rozumiejącym więźniem, wydobył mu z pod żeber całą prawdę snadnie. Bo ksiądz Łobodzki przyznawał się do wszystkiego bez wahania, jedynie gdy pytano go o nazwiska spólników, odpowiadał: „nie pamiętam” lub „zbiegł za kordon do Królestwa”.
Że rózga pruskiej sprawiedliwości ściągnie takiego przestępcę przez krzyż pacierzowy z całą brutalnością, nikt nie wątpił. A księżyna tego ranka zaspał, poprostu zaspał, snać obawami nie dręczony i, gdy wrzało już w więzieniu jak w ulu, on w celi swej odmawiał ranne modlitwy.
W swej wyświechtanej, własnoręcznie łatanej rewerendzie klęczał na kamiennej podłodze, czerniąc się niewielką bryłą wśród białych ścian, w których mieściły się dwa schludne tapczany. Przez okno gdzieś pod pułapem umieszczone padało mdłe światło na głowę staruszka śniegiem obficie obsypaną.
Wsparłszy się łokciami na stołku, wzniósł splecione, pergaminowe ręce i nabrzękłe oczy tam, gdzie na ścianie pstrzył się chłopskiemi barwami obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej.
Grube, sinawe wargi poruszały się miarowo. Niekiedy spadało z nich półgłośne słowo i ciche westchnienie podnosiło wklęsłą klatkę piersiową. A w siwych źrenicach płonęła iskra ognia, niby łza brylantowa.
W idealnej, ekstatycznej muzyce czynników psychicznych, w jakiej pono lubowali się święci eremici, księżyna zagłuchł na gwary więźniów nietylko uchem lecz duszą, która wzniosła się nad ciało, więzienie, stolicę pruską i sądy ludzkie i niby gołębica lotna płynęła w lazury przestworów. Słowa modlitwy nie były niczem jeno szczeblami, po których pięła się jaźń jego wyżej i wyżej ku cudownej, skończonej beztrosce i niepamięci bytu, aż zawisła w toni słonecznej szczęśliwości, ogromnie cicha, jasna, wyanielona.
— Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój... — szeptały usta w dziecięcem błaganiu, i ów anioł dobry, z miłości i tęsknoty do Boga zrodzony, przysłonił mu świat gazą gwiaździstą, i niósł go w etery podniebne, gdzie oddychał tchnieniem boskości.
Na to wszedł do celi rosły chłop, nazwiskiem Włyka, co dzielił z nim ciasną tę klitkę.
Ksiądz nie usłyszał go, nie widział. Żachnął się dopiero, gdy Włyka położył mu dłoń na ramieniu.
— Jegomościnku — zatrąbił mu w ucho. — Czas na sąd. Wnetki nas zawołają.
Staruszek przeżegnał się i dźwignął na nogi. A chłop, wielce nachmurzony, taką przybrał minę, jakby chciał z czemś zwierzyć się a nie miał dla myśli wyrazu.
Księżyna łysnął okiem w jego oblicze.
— Czy to polewki rannej ci nie dali i w brzuchu ci burczy, żeś taką facjatę ustroił?!
— Ech, wolne żarty, jegomościnku... Dziś te psiejuchy wpakują nas tak, że świata już nie zobaczymy. Prawdę mówił tam jeden pan: zło panuje na świecie...
— Tak mówił? Zło? Zło panuje?... To znaczy źli ludzie. Tam, gdzie źli rządzą, tam rządzi zło, prawda, ale pod rządami ich istnieje jednak dobro i ono panuje. Bo gdyby tak nie było, to, mój Włyka, nie byłbyś ty tak długo orał swej ziemi w spokoju, nie byłbyś wyżył, ostał się wśród gromady wilczych ludzi. Niech dobrzy tworzą świeckie zakony, a zło ani rządzić nawet nie będzie... Któż to gada, że zło panuje na świecie? Taki proch nikły i marny, co nie widzi świata ni światów, co nie wie nawet, czemu to słonko wschodzi i zachodzi! I ja proch marny nic nie wiem, ale wiem, że gdyby panowało zło, to nie byłoby tego słonka, tych kwiatów na łąkach i takich, jak twoje, Włyku, serc poczciwych i tkliwych...
Włyka stropiony muskał dłonią płową czuprynę, wreszcie bąknął w ucho staruszka:
— A czemu my cierpimy?...
— Abyśmy byli lepsi... Chrystus Pan cierpiał za ludzkość, my, nędzne robaki, dumni być winniśmy, że danem nam jest cierpieć za Polskę...
Po chwili milczenia chłop nieco rozpogodzony ozwał się w konchę uszną księżyny:
— Ja jak ja, może całki wyńdę, boć niczego mi nie dowiedli, ale jegomościa pewnikiem wsadzą na lata...
— Nie frasuj się o mnie; jestem w ręku Boga.
Dzwonek zadzwonił w głębi korytarza i zbliżał się szybko do otwartych drzwi ich celi.
„In den Gerichtssaal!” — wołał dozorca.
Wyszli, wpletli się w procesję oskarżonych, wlokącą się przez dziedziniec więzienny.
Księżyna wysunął się na czoło, przystanął u wejścia do gmachu sądowego i począł lustrować oblicza towarzyszy, rzucając tu i owdzie słowo otuchy. A najczęściej powtarzał głosem komendanta rozkaz:
— Głowa do góry! Polska na was patrzy...
Pochwycił te słowa Karol Libelt, krocząc na skazanie w gronie przyjaciół. Oblicze jego ogromne, bardzo szpetne a przedziwnie sympatyczne, zajaśniało jakby lampą Aladyna iluminowane. W bezmiernem wzruszeniu pochwycił ręce staruszka i potrząsł niemi gwałtownie, bez słowa. Poprzez uśmiech ten przemówiły do siebie dwa potężne serca polskie, płonące jak krzew ognisty.
I fala oskarżonych wpłynęła do sieni i niebawem oblepiła ławy, wypełniające lwią część dużej, nudnej sali sądowej. Na przedzie niejako honorowe miejsce zajął Mierosławski w szamerowanej czamarce. Z jasną swą czupryną i skędzierzawioną brodą, szef wydawał sie tem, czem był w istocie: lotnym dialektykiem, ale nie aspirantem do generalskiej buławy. Obok niego prężył się po wojskowemu drugi główny oskarżony: syn Amilkara Kosińskiego, a za nim ciągnął się szereg ziemiańskich fizjognomij: Sadowski, Łubieński, Guttry, między których wtuliła się drobna figura księżyny.
Za jego plecami sterczał Włyka z pięściami zaciśniętymi, jakby gotowemi do obrony staruszka.
Na pustej jeszcze katedrze królował krucyfiks, lecz nie wróżył zmiłowania.
Szmery błąkające się po sali ucichły. Na estradzie ukazał się wraz z satelitami przewodniczący trybunału, który w ciągu ostatnich dni wysłuchawszy przemówień obrońców miał teraz jedynie, po załatwieniu kilku formalności, ogłosić zapadłe na powstańców wyroki. Wstąpiła z nim w te mury cisza i nastrój, potężne napięcie nerwów znamionujący.
Zwyczaj nakazywał poprzedzić akt ten streszczeniem rozpraw, oraz wyjaśnieniem motywów spoczywających na dnie wyroków. Więc przewodniczący, poprawiwszy okulary na nosie, począł mówić.
Mówił długo, jak okropną zbrodnią jest zdrada stanu, jak potworną niewdzięczność Polaków cywilizowanych przez ojcowskie Prusy, jak niechrześcijańską myśl powstania, które mogło uwikłać Prusy w wojnę z przepotężną Moskwą i zmartwić dobrego króla. Mówił o wyrokach jednocześnie „surowych i łagodnych”, mówił i mówił, aż głuchy księżyna dziwował się, że ów czerwony, łysy Niemiec prawi tak coś bez końca i zdaje się nie nudzić.
Lecz nikt prócz księżyny się nie nudził. Słuchano z zapartym oddechem, a gdy przewodniczący wziął w rękę arkusz papieru, stało się milczenie grobowe.
— „Tylko ośmiu przestępców” skazano na śmierć — oznajmił i przeszedł wzrokiem pierwsze ławy, niejako stwierdzając: jesteście tu, opryszki.
Na te słowa bladość przykryła lica przystojnego blondyna w czamarce, Kosiński rozprężył się niby do ataku, a z ust sędziego, po długiej chwili poczęły padać nazwiska: Mierosławski, Kosiński, Sadowski, Elżanowski... Łobodzki...
Raptem stało się coś niespodzianego, bo w uroczystą ciszę runęło głośne pytanie, niefrasobliwym brzmiące tonem:
— Co on mówi, ten Niemiec?
Głuchy księżyna, wisząc oczyma na wargach sędziego, odczuł snać, że jego odczytano nazwisko, i przechylił się wtył do Włyki. Przewodniczący umilkł, zwrócił twarz ku nim i oczy wszystkich skierowały się na księdza i chłopa, który wśród świątynnej ciszy odparł głośno:
— Skazali jegomościa na śmierć...
Lodowaty dreszcz przeszył całe zebranie, które skamieniało, zamarło w poczuciu grozy, wynurzającej się sinem widmem ze słowa: śmierć...
I zdało się, że czas stanął, skończył swój byt, a wszyscy czekają wejścia Śmierci...
Tymczasem chichot zasyczał cichuteńki, chochlikowy, zaczem podniósł się głos donośny na nutę bardzo dziwną, swobodną, chłopską, wesołą:
— A ja ci mówię, Włyka, że na Wielkanoc będziem wszyscy jedli święconkę doma...
Usłyszeli to wszyscy i niepojęte zdumienie stłumiło rozfalowane, czarne uczucia i skupiło się nad śnieżną głową księżyny.
Byłże to sen, złuda?!...
Nie!... Na Wielkanoc wszyscy jedli święconkę u siebie, wspominając ten moment, to słowo prorocze, co w grono zabitych na duchu skazańców padło jak blask gwiazdy złotej.



II.

Pod koniec kwietnia nastały dni ciepłe, niemal czerwcowe. Zamróz wyparował ze zoranej gleby i wydzielały się z niej jędrne, niby korzenne zapachy, rozpływające się w wilgotnawej ciepłocie.
A po członkach starego księżyny przechodziły rwące drgawki i fale ogromnego znużenia paraliżowały wrodzoną ruchliwość, rozprzęgały go tak, iż w południe po obiedzie opadał w głąb trzcinowego fotelu, niby gałąź złamana, i zasypiał twardo z siwą głową na piersi zwieszoną.
Daleka kuzynka jego, panna Urszula, która czuwała nad kurami i kaczkami plebana a głównie nad nim samym, przygotowywała mu podstępnie dobrą drzemkę. Przysunąwszy stół jadalny do drzwi werandy, wychodzącej na ubogi ogród, tylko w agresty i porzeczki bogaty, otwierała podwoje, skoro skleiły się oczy jegomościa, i tak wystawiała śpiącego na ciepłe promienie słońca.
I, spozierając na obrazek starowiny, uśmiechała się do siebie.
A, zbudziwszy się, księżyna gorzkie robił sobie i jej wyrzuty i wytaczał mocne przeciwko sobie argumenty:
— Chcesz, żebym spał! Żebym przespał te czasy, w których trzeba działać... Możebyś chciała, żeby cały naród przespał te wielkie chwile, co przynieść nam mogą ogromne zmiany, otworzyć wrota do jaśniejszej przyszłości?!... Popraw sobie na głowie ten swój kok! — wpadał na nią z przekąsem i znów poczynał: — Nie wiesz, co się to dzieje na poznańskiej ziemi?! A ja mam spać jak suseł, jak to bydełko bez czucia, co?
Istotnie, działy się na tej ziemi wyśnione, historyczne rzeczy.
Od chwili, gdy prysły okowy więźniów moabickich i amnestja uświęciła wolę ludu berlińskiego, gdy fantazji dziejowej zrządzeniem polscy „zdrajcy stanu” przeobrazili się nagle w bohaterów chwili Berlina, a nawet Niemiec, słowem od dnia 18-go marca 1848 roku ziemia wielkopolska przeżyła miesiąc niesłychanego, gorączkowego podniecenia. Bo rewolucja berlińska, wstrząsnąwszy tronem, zerwała tamy dzielące Wielkopolskę od wolności, porwała ludzi z nurtów przyziemnego bytowania do wielkich poczynań społecznych. I polski orzeł na ratuszu poznańskim dał widoczny znak życia.
Triumfatorski powrót więźniów nad Wartę, hegemonja żywiołu polskiego, przyrzeczenie liberalne króla, zapowiedź szerokiego samorządu, zainicjowana polonizacja władz krajowych i wreszcie narodziny armji wielkopolskiej — wszystko to elektryzowało całe społeczeństwo. Fala jakaś niosła Polaków wzwyż, aż raptem zatrzymała się i poczęła równie szybko staczać się ku nizinom pognębienia i niewoli. Na komendę Berlina.
Jakby przez noc Berlin wytrzeźwiał z obcego sobie, świętego szału wolnościowego, otrząsł się z naleciałości ducha czasu, wichrem idącego poprzez Europę, i powrócił do przyrodzonej swej roli knechta służalczego i wieczystego wroga polskości. Ten sam Berlin, co odbijał sztaby więzienne i witał „braci” Polaków na wolności, w trzy tygodnie potem, zawstydzony swą wycieczką ku ideałom, zbierał składki na oddziały ochotnicze przeciwko Polakom, na zbójeckie „frajkury”.
Nienawiść zwracała swe ostrze przeciwko kilku maleńkim orężnym obozom polskim. Powstały one wprawdzie na legalnej drodze, za pozwoleniem króla, niemniej jednak skazał on je na zagładę, do bezkresnego łańcucha zdrad pruskich nowe dorzucając ogniwo.
Sekretny jego nakaz pochwycił radośnie brutalny jenerał Colomb, spowodował liczebne zmniejszenie tychże obozów, zaczem postanowił je rozbić. Z chwilą zaś, gdy przybyły bandyckie landwery z Pomorza i Brandenburgji, nietrudnem było zadaniem zmiażdżyć słabe placówki żołnierskie w Książu, Nowem Mieście, Miłosławiu i Pleszewie.
Najpierw padł Książ, skąpał się w krwi bohaterskiej i spłonął.
Wieść o tem zgrzytem bólu przeszła przez duszę Wielkopolski i oczekiwano, że teraz przyjdzie kolej na Miłosław. Bo ciągnęły tam już od Środy dobrze zbrojne zastępy pruskie i lada dzień, lada chwila mogły nadejść wiadomości o bojach. Oczekiwano ich z zapartym oddechem.
Przez ten okres czasu ks. Łobodzki jeździł na sejmiki, narady, krzątał się, kosynierów chrobrych wysyłał do obozów i chwilami zdało mu się, że jest tym samym co w przedwięziennych swych dniach. Ale raz spadła nań świadomość, że już nie ma tyle sił co ducha, że już ostaje się wtyle, zapada w kąt życia i słania się na jego śmietnik, bezużyteczny niemal, niepotrzebny stary gruchot.
Było to z wieczora, gdy bydełko, porykując, wracało z pastwiska a on z panną Urszulą chodził po ogrodzie warzywnym. Za stadem krów drepcił pasterz i wlókł się na trzech nogach kulawy, czerwonaty, stary kundel z łbem zwieszonym.
Świsnął na niego pastuch, bo mu tam wej dwie młode krowy, przez rów przelazłszy, dobierać się poczęły do oziminy ładnie wyrosłej. Świsnął na niego, by poskoczył, wygnał ze szkody psiejuchy.
Pies ruszył, zajazgotał ochrypłym starczym głosem obowiązkowo. Tańczył na trzech nogach gwałtownie, wydzierał się naprzód, popiskując, chciał biec, chciał zrobić swoje, ale już nie mógł.
Księżyna patrzał na psa bez słowa, bez ruchu. Zapatrzył się na niego z wielkiem jakiemś zainteresowaniem, o wszystkiem zapomniawszy, i znikły już krowy, pasterz i pies, a on jeszcze stał jak wryty wśród warzyw.
Wreszcie wybełkotał do panny Urszuli, oczu nie podnosząc:
— Widziałaś tego psa?... Widziałaś?...
Nie wyrzekł ani słowa więcej, lecz raptem zwiesił głowę, jak ów kundel kulawy. i jął cicho a ogromnie, ogromnie, z głębin duszy płakać.
A jej zdało się, że on jeno nad psem kulawym płacze, bo nie rozumiała tragedji starości, ale rozczulona poczęła także łzy ronić i postanowiła zanieść psu miskę dobrego jadła.
Gdy jeszcze łzy strumieniem płynęły po pergaminowych licach starca, rzuciła mu na ucho żywo:
— Jegomość zapomniał, że jutro pan Libelt przyjedzie!
To podziałało cudownie. Słowo „Libelt” oderwało go od siebie i wywiodło na szerokie, wielkie rozłogi spraw ogólnych, polskich. Przez chwilę milczał, zawstydzony, że napadł go smętek z egoistycznego źródła płynący i sprowadził nań paroksyzm słabości, zaczem, ocierając twarz dużą, kraciastą chustą, począł:
— Przywiezie wiadomości z Komitetu Narodowego i wieści o naszych żołnierzach... Panie Boże! żeby tylko ten Mierosławski w Miłosławiu nie pokpił sprawy!...
I poszedł serdecznemi myślami do tych „wyborowych” kosynierów, których, wysyłając do Pleszewa, błogosławił drżącemi rękami. A nazajutrz od rana wyzierał raz po raz z werandy na drogę od Kostrzyna w oczekiwaniu „nauczyciela narodu”.
Już we wsi dzwonili na południe, gdy zajechał pan Karol otwartym koczem z sąsiedztwa. Wziął w potężne ramiona drobną, białogłową figurkę księżyny, przycisnął do swego wielkiego serca drogiego towarzysza więziennego, którego wizerunek nosił głęboko w wirydażu duszy, i zaraz począł trąbić mu w ucho „nowiny”.
Ksiądz słuchał, pytał, bo wszystko go obchodziło, ale głównie troskał się o brać żołnierską, jakby o dzieci — o tych, co byli żywym wyrazem energji narodu i jego woli życia. Przytem dowiadywał się o ojca bernardyna, co w obozie pleszewskim pełnił funkcje kapelana, bo w gruncie rzeczy, lubo obcy uczuciu zazdrości, zazdrościł mu tej misji. Wcielał się zaś w nią zdaleka, tem więcej, że, jak mówił Libelt, Pleszewiacy mogli lada chwila być powołani do niesienia sukursu Miłosławiowi. A on tam z nimi nie był! Nie stał w takiej chwili przy kosach dzielnego ludu, co tak chlubnie zdobywał sobie ostrogi obywatelstwa!
Po krótkim obiedzie, gdy przyjaciele siedli na werandzie, panna Urszula dała znak Libeltowi, odwołała go, by uprzedzić go o zwykłej drzemce jegomościa. Więc pan Karol pozostawił przyjaciela samego, a gdy sen skleił powieki staruszkowi, siadł opodal niego z książką w ręku.
Ciepło było na świecie, chociaż na skłonie niebios pojawiły się ciężkie zwały chmur, jakby jakiejś nawałnicy zwiastuny, i olbrzymiały powoli, posępny ton wnosząc w jaśń pięknego dnia wiejskiego.
Błogosławiony pokój, przerywany czasem zgrzytem pobliskiego żórawia, osnuł ogród warzywny, sad, plebanję i głowy dwóch bratnich ludzi, co istnieniem swem maili świat niegodny.
Wreszcie Libelt oderwał oczy od książki, podniósł je na przyjaciela w milczeniu a skupienie coraz większe malowało się na ogromnej jego masce, bo księżyna, ocknąwszy się nieznacznie, utkwił wybałuszone oczy w chmury, i zdało się, że tępym słuchem wpił się w przestrzenie powietrzne z jakiemś namaszczeniem.
Po chwili zaś, nie zmieniając pozy, począł głośnym szeptem, jakby do siebie we śnie ekstatycznym:
— Grzmot!... Grzmoty, grzmoty!... Jezu Chryste, Panie Miłosierny!...
Urwał i słuchał, cały zaklęty przepotężnym rozkazem w słuch i wzrok. Aż raptem, niby prądem galwanicznym dotknięty, zatrzepotał ramionami jak ptak skrzydłami, zerwał się na nogi w mgnieniu oka, stanął wyprężony i, wznosząc ręce wysoko ponad srebrną swą głowę, zawołał całą piersią, całym duchem wróżbity świętego:
— Karolu! Karolu!... Zwycięstwo! Zwycięstwo!!...
Gama najcudniejszych tonów radosnych zagrała jak fanfara triumfalna i odbiła się echem w duszy wniebowziętego, wielkiego Polaka.
Ani jeden cień wątpliwości nie zakradł się do głowy myśliciela. On wiedział tak dobrze, jak wiedział to księżyna stary, że akurat w tym czasie oręż polski grom wymierzył w łeb zdradzieckiej hydry pruskiej...
I nie mieli słowa w zachwycie tej osobliwej, cudownej chwili sakramentalnego podniesienia, obaj zmienieni w kryształowe atomy uczuciem radości drgające.
Padli sobie na piersi z dziękczynnym okrzykiem szczęścia:
— Zwycięstwo!
A po kraju dopiero nazajutrz poleciała wieść skrzydlata o pięknem zwycięstwie miłosławskiem, jaką genjusz narodu rzucił natychmiast w gołębie serce, w przeczystą, wizjonerską duszę księżyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.