Strona:Księżyna (Wierzbiński).djvu/007

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

W posępne korytarze więzienia berlińskiego wśliznął się, niby chytry złodziej, blady poranek grudniowy, i przez wypukłe, okratowane szyby, na dziedziniec martwy wychodzące, wsączyła się jakby zgnilizną podziemi stonowana poświata, rozkładająca po odrapanych ścianach zielonkawe smugi.
Niebawem dreszcz jakiś ożywczy przeszył głuche mury moabickiego grobowca dla żywych, z wnętrza cel ozwały się niskie, niedźwiedzie pomruki. A potem zadzwoniły pęki kluczów, pod ich zgrzytem poczęła rozwierać się amfilada dębowych drzwi i na korytarze wylał się jarmarczny gwar. W kamiennych, wydeptanych przejściach zadudniły obcasy i zaroiło się od ciemnych postaci.
Polacy. Widać to było odrazu po obliczach, figurach, ubiorach i ruchach, po