Krwawy strzęp/W Bayonnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Bayonnie

Za kilkunastoma skrętami, za tylomaż parkanami, w napoły wybudowanym gmachu, przeznaczonym na szkołę miejską, bez okien, drzwi i dachu, stłoczono naszą, obdartą już doszczętnie, gromadę.
Umyślnie użyłem tego słowa „stłoczono“, trudno bowiem opisać takie wydarzenie, zjawisko czy, już Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze — poprzedzone takim mniej więcej rozkazem: „Proszę wejść do wewnątrz, rozpakować się i być gotowym do ćwiczeń popołudniowych!“
Gdy zobaczyłem to „wewnątrz“ czubate od zakazanych, powykręcanych korpusów i na nich obsadzonych, czarnych, kędzierzawych łbów niezliczone szeregi, miałem wrażenie, że ktoś mi kazał wejść do pełnego kałamarza, tam się rozpakować i prędko zasnąć. Wrażenie to zresztą mieli wszyscy moi koledzy, którzy z początku myśleli: jak wejść i po co? — potem zadawali sobie pytanie: czy o ile się wejdzie jakimś tam cudem, do tego wnętrza czarnego i rojącego się, to po to, by tam zamieszkać. Zapytany przez któregoś z kolegów, sierżant odpowiedział:
— Ech ben, oui! Quoi?
Ta, bynajmniej nie dwuznaczna odpowiedź sierżanta, odrazu kazała nam szybkie postanowienie: owładnięcia gmachu siłą.
W otwór zapowiadający na przyszłość wejście z drzwiami, klamką i zamkiem, ruszyliśmy zwartą masą, krzycząc groźnie:
— Precz stąd!
— Słuszajtie, towariszczi! Towariszczi my także ruskije!
— W zęby bij!
— Oo tak, dokrzykiwano do każdego uderzenia.
— Na podwórze!
— Czto wy, czto wy, wy wagabondy nie towariszczi!
— Mi tu wszistkie dla odnoj cieli!
Wypędzanie litwaków na świeże powietrze odbywało się szybko. Najpierw wylatywały kędzierzawe łby, potem oporne korpusy, po nich zaś w powietrzu już leciały nogi rozchwiane, walizy, kuferki, tobołki, słowem wszystko, co cuchnęło takim znajomym, lecz nie do zniesienia zapachem. W godzinę, po przymusowej eksmisji naszych sublokatorów, ledwo nie doszło do powtórnej bijatyki z powodu Maleza, którego jeden z „towariszczów“ obraził, oczywiście słowem.
— Eto nie Warszawa, zdieś wsie sołdaty, tu nima litwak, panie polak, tu równy...
Nie dokończył „sołdat nie litwak“ — musiał się obejrzeć w stronę, skąd mu przypomniano, że tu jednak nie wszyscy „towariszczi“ i że to z Warszawy jeszcze żyje między nami.
Skończyło się na tem, że nasi czarni „towariszczi“, o nosach kształtu giętych mebli, poszli na skargę do jednego z oficerów.
Oficer dosyć surowo zapowiedział nam, że różnic żadnych narodowościowych władza robić nie będzie, że wszyscy są tu po to, by się bić dla Francji i za nią.
Byliśmy słowami jego niemile ździwieni i postanowiliśmy sami strzec swych interesów i wyrabiać sobie opinię.
Noc dla naszych „towariszczów“ była dość ciężką, mniej odważni prawie nie spali z obawy o całość ich nie nadto czystą.
Wywojowaliśmy sobie jednak, jakie takie miejsca na legowisko, no i nauczyliśmy „towariszczów“ odpowiedniego dla nas szacunku.
Montbrun tłukło się w pamięci, żal budząc serdeczny za ustroniem, kędy dokoła nas i w nas było tak niezmącenie cicho i pięknie.
Ze względu na ubrania nasze, które ledwo trzymały się naszych ciał, postanowiono nas przebrać w przyodziewek żołnierski.
Po przyniesieniu z magazynów niezliczonej ilości ubrań, obuwia, czapek i bielizny, wyszeregowani w jeden rząd, czekaliśmy z niecierpliwością na kolorowe sukna i szmaty, które miały wreszcie przeistoczyć nas z cywilów w prawdziwych żołnierzy.
Jakiś nieznajomy sierżant kolejno brał każdego z ochotników za ramię, spoglądał w oczy, potem niżej na piersi i ramiona, potem patrzył jeszcze niżej, następnie zupełnie już nisko, bo na nogi, obracał wreszcie jak manekina tyłem do siebie, chwytał wzrokiem całość i wykrzykiwał jakiś numer. Wnet potem dwóch żołnierzy rzucało przed obejrzanego wolontarjusza: buty wielkie i ciężkie, podbite kopą gwoździ, czerwone niezmiernej szerokości spodnie, kurtkę krótką granatową t. zw, „veste“, czerwone kepi, bieliznę tyle mocną, ile kraciastą, jakąś flanelkę na brzuch, wreszcie skórzane szelki do ładownic, no i trzy ładownice do nabojów.
Z jakim pośpiechem przymierzaliśmy otrzymane ubrania, z jaką dziecięcą radością wkładaliśmy każdy szczegół naszej wojennej garderoby, dziś nie sposób mi opowiedzieć.
Brak ubrań odpowiednich miarą, a już przyobleczonych dla przeglądu, czynił z nas wystawionych w długi szereg, coś niesłychanie komicznego. Sterczące czerwone czapki, krótkie, zaledwie bioder sięgające kurtki, spodnie przeważnie za długie i za szerokie, jak morze Czerwone, buty ponad wszelkie wymagania, przyobszerne, nadawały nam wygląd straszaków polnych, broniących kapusty lub buraków przed wycieczkami zajęcy.
Na niezliczone skargi z naszej strony, porucznik, patrzący na ten farsowy obrazek, odpowiadał:
— Pozamieniać między sobą!
Według rozkazu porucznika całą noc przerabialiśmy, zwężaliśmy, skracaliśmy i zamienialiśmy naszą garderobę. Doradcami naszymi w doszykowywaniu się byli żołnierze z Legji Cudzoziemskiej, nasi instruktorzy, którzy nam, prawdę mówiąc, imponowali wszystkiem, tj. zaciężkim, jednocześnie drobnokrocznym sposobem chodzenia, aż do złamanego daszka kepi, nasadzonego na tył głowy. Każdy z nas chciał wyglądać, jak żołnierz, sławnej na cały świat, pod względem wartości wojskowych Legji Cudzoziemskiej.
Słów parę o Legji Cudzoziemskiej i legjonistach.
Kim są jednostki, wstępujące do Legji afrykańskiej? Indywidua przeróżnych narodowości, karane za przestępstwa kryminalne, żyjące pod groźbą kary, lub uciekinierzy z więzień — dezerterzy, awanturnicy, szulerzy, albo wreszcie młodzi, żądni przygód i wrażeń chłopcy od lat siedmnastu.
Podpisane zobowiązanie służby w L. C., niszczy wszelkie ciążące wyroki, pozostawia winnych bez kary, jeśli pobyt w szeregach Legji, sam przez się nie jest karą.
Zobowiązania są pięcioletnie. Nauczanie trwa dwa lata, czas najcięższy dla nowicjusza. Upalny klimat, marsze, bezbarwność życia, surowa dyscyplina są próbnym ogniem, przez który przejść musi każdy nowozaciężny.
Po ciężkim, przygotowawczym okresie, pobyt w Legji jest już mniej przykry, zwraca bowiem żołnierzowi pewne minimum samodzielności przedwojskowej, której też zażywa w małych osadach afrykańskich, bądź jako załoga, bądź jako fachowy robotnik, bądź wreszcie, jako obrońca kolonistów francuskich przed napadami niezliczonych band dzikich marokańczyków.
Okres względnej swobody i pracy bardziej samodzielnej nie rozświetla bezbarwnego życia legjonisty, którego wrażliwość coraz bardziej tępieje.
Po trzech latach służby, legjonista afrykański staje się specjalnym, nigdzie w Europie nie widzianym typem człowieka.
Wolne chwile spędza przy litrach wina — na które zarabia to praniem bielizny kolegów zamożniejszych, to grą w karty, wreszcie kradzieżą. Pojęcie cudzej własności u prawdziwego legjonisty nie istnieje. Nigdy nie pyta się, gdzie co jest — nie mówi — nie mam. „On se d...e“ szepnie tajemniczo i ma wszystko.
Na niewygody nie skarży się — zawsze umie sobie poradzić. Brak obcowania z kobietami wyrobił w legjoniście pogardę dla płci pięknej. Łaskawy uśmiech kobiety, podług legjonisty nie wart rozlanych na podłodze kilku kropel wina. Ono jest dla niego całą radością i wszystką wartością.
Nic więc dziwnego, że okoliczności, w jakich żyje żołnierz z Legji, zmyliły kierunek jego życia i narzuciły obce, z musu za naturalne przyjęte rzeczy.
Rzadko który potrafi wytrwać pięć lat bez wyraźnego zboczenia (w większej części płciowego).
Charakterystycznym także jest kult legjonisty dla własnego ciała.
Mimo warunki, zachowuje on niebywałą, przesadną wprost czystość, staranność ubrania połączoną z pewną kokieterją.
Okres pierwszy — ćwiczeń, grzebie całą przeszłość życiową, nawet w pamięci legjonisty — między którymi znaleźć można ludzi o różnym poziomie umysłowym i stanowisku społecznem. Od rosyjskiego księcia, francuskiego markiza, poety, aż do rzezimieszka, kieszonkowego złodzieja, spotyka się wszystkie klasy i stopnie socjalne.
Wartość ludzką mierzy się tam latami służby.
Po pięciu latach pobytu w Legji, legjonista staje się wolnym obywatelem Francji.
Wolność, droga dla wszystkich, dla ex-żołnierza Legji Cudzoziemskiej jest tylko kłopotliwą.
Wszystko wkoło obce, inne od życia wczorajszego. Pięć lat — długie pięć lat — dalekie od wiru ogólnego, od środkowego motoru życiowego — w Afryce, potem jeden dzień swobody — rozejrzenie się, niezrozumienie wskutek teraźniejszego życia swojego otoczenia — machnięcie ręki — litr wina i powrót do Legji na drugie pięć lat.
Następne pięć lat — to życie beztroskie w Tonkinie, dokąd wysyłają legjonistów po odbyciu pierwszego pięcioletniego zobowiązania. W Tonkinie legjonista bierze udział w życiu ogólnem, chodzi do miejscowych teatrów, herbaciarń. Pozatem pije zawsze, wszędzie, ciągle i uczy się palić opjum. W Tonkinie zaczyna nawet patrzeć inaczej na kobiety. O annamitkach opowiada, jako o jedynych kobietach, godnych legjonisty. Bezwzględne jej posłuszeństwo mężczyźnie, wychwala pod niebiosa.
Często też żeni się tam, czasem nawet po kilkanaście razy, co nie przeszkadza, że po powrocie do Afryki, zapomina o swych małych żonach.
Podczas drugiego pięciolecia żołnierz zwyczajny dostaje jakiś stopień wojskowy kaprala, lub nawet sierżanta. Kapral odrazu podnosi głowę do góry i pozostaje tylko w towarzystwie legjonistów, mających conajmniej dziesięć lat służby.
Z biegiem czasu żołnierz Legji staje się najlepszym żołnierzem, mimo ciągłe pijaństwo, które nie przeszkadzaniu jednak do wypełniania wszystkich rozkazów z największą dokładnością. Tryb życia, częste, bardzo niebezpieczne starcia z marokańczykami, wyrobiły w nich pewne męstwo, pogardę śmierci i zimną rezygnację. Nic więc dziwnego, że wpływ długiego pobytu w Legji na awanturnicze już w przeszłości charaktery indywiduów, wytworzył typ żołnierza i nic prócz żołnierza. Stąd wartość wojska Legji cudzoziemskiej dla Francji jest niesłychanie duża.
Największy zapał nowoupieczonego żołnierza nie dorówna wartości żołnierza z Legji jako takiego.
Wszystkie zalety wojenne posiada w sobie legjonista. Spryt, podstęp, umiejętne wyzyskanie momentu, terenu, celność strzału, wytrzymałość i odwagę. Legjonista bije wszystkie rekordy marszów wojskowych. Dźwiga pod upalnem słońcem południa, nie szemrząc, swój ciężki tornister. W wykonaniu komendy nie omyli się nigdy.
Czyż może być lepszy żołnierz? Rzeczpospolita wie o tem bardzo dobrze i płaci legjonistom dosyć hojnie. Sierżant, kapral nawet, po 10 latach służby otrzymuje żołd, sięgający 200 fr. miesięcznie.
Widziałem legjonistę, dźwigającego 21 lat służby.
Ci wszyscy, którzy odsłużyli trzy pięcioletnie okresy, mają zapewnione utrzymanie we Francji i prawo do zupełnego obywatelstwa Rzeczypospolitej. Wojna obecna — to atrakcja, obiecująca legjoniście pobyt w Europie. Tłumnie też angażowali się ex-legjoniści do armji francuskiej, zaraz po wybuchu wojny.
Takich instruktorów przysłano nam do Bayonny. Jako człowiek, legjonista raził nas — jako żołnierz — imponował. Opowiadane przez instruktorów przygody ich życia, otwierały nam szeroko oczy — często nie rozumieliśmy, jak podobne fakty mogły znaleźć sobie kąt w charakterze człowieka. Kadry nasze nie były zupełne — wszyscy podoficerowie niżsi byli z Legji, między nimi jeden niemiec nazwiskiem Franken. Franken 13 lat temu uciekł z armji niemieckiej — błąkał się kilka tygodni po świecie, poczem wstąpił do Legji, gdzie czuł się, jak w domu.
Sierżant Guitare, Francuz, napozór surowy, krzyczący, był człowiekiem łagodnym, w głębi — dobrym nawet.
Kilkanaście lat temu przegrał w karty powierzone mu pieniądze. — Odsiadywać karę w więzieniu? — Kiedy istnieje Legja — więc do Legji.
Kapral Caramel, rabuś i złodziej kieszonkowy, opowiadający wesołe okradzenie w Paryżu jakiegoś burżuja.
— Kiedy przyszli mnie aresztować, — mówił — udawałem zdziwienie, tłómaczyłem, że to pomyłka — kiedy jednak nie pozwolili się przekonać i chcieli mnie odprowadzić do więzienia — wyjąłem kartę mego zobowiązania do Legji.
Komisarz ze świtą wrócił do komisarjatu bezemnie, a ja... ja coprawda na drugi dzień pojechałem do Saidy.
No i jeszcze jeden — kapral Lolichon — całkiem już niewyraźne indywidyum, wiecznie pijane, a w rzadkich chwilach trzeźwości też nieprzytomne. Z tą „starszyzną“ naszą często też dochodziło u nas do najrozmaitszych sprzeczek.
Ich przyjacielskie „toi“ nas obrażało — czego oni pojąć nie mogli. Taki kilkutygodniowy „bleu“ powinien być, ich zdaniem kontent, że raczy z nim rozmawiać stary legjonista.
Jedynym oficerem naszego oddziału był porucznik Doumic, architekt, brat znanego pisarza i uczonego Rene Doumic’a.
Do niego zwracaliśmy się z ciągłemi skargami na niestosowne obchodzenie się z nami niższej władzy naszej. Porucznik, widząc w nas tyle dobrej woli, przy pewnej kapryśności i ambicji, zakazał traktowania nas, jak ochotników Legji cudzoziemskiej.
Adjutantem kompanji naszej był hiszpan-ochotnik, redaktor jednego z tygodników sportowych paryskich, niejaki Marca-Suza.
Mały, tęgi, bardzo energiczny, był głównym dowódcą naszym.
Niesłychanie wymagający, zamęczał nas ciągłem powtarzaniem pewnych, cokolwiek źle wykonanych zwrotów.
Nawet w drodze do koszar po 4 godzinach ćwiczeń — nagłym: „Compagnie — halte“! zatrzymywał nas — kazał prezentować broń, na ramię ją brać, do nogi.
Jeśli wykonaliśmy kazaną komendę bez omyłki — wracaliśmy do koszar — najmniejsze omyłka jednego była przyczyną szeregu powtarzanych ruchów.
Kapralem także został Malcz, który, mimo pewną surowość i czysto polską obowiązkowość, służalczość nawet, zyskał ogólną sympatję kolegów. Jeszcze jednym z instruktorów naszych był stary kapral Haricot. Postać komiczna, ciężka, drżąca przed władzą, pozatem typ chłopa francuskiego dobrego, trochę podejrzliwego. Przy daniu pierwszej lepszej komendy głos Haricot’a łamał się, czasem zrywał się znagła i przechodził w jakiś chryp, lub pianie.
Do wydobycia z siebie silniejszego dźwięku, stary kapral uprzednio pomagał sobie drobnymi i niebywale śmiesznemi ruchami rąk.
Wszyscy wspomniani podoficerowie z porucznikiem Doumic’iem na czele, przygotowywali nas do wyjazdu na front.
Pozatem w biurze kompanji mieliśmy dwóch Polaków: Jodkę i Rotwanda.
Pierwszy ex-legjonista otrzymał odrazu stopień sierżanta ze względu na pracę biurową, mało miał styczności bezpośredniej z nami.
Rotwand — uczeń szkoły Beaux Arts, w Paryżu, był typem młodego chłopca o dużej wrażliwości i wyobraźni stale podnieconej. Ten otrzymał stopień kaprala i pracował w biurze, z konieczności, również rzadko komunikował się z kolegami. Rotwand był naogół bardzo lubianym.
Ze względu na niewielką ilość instruktorów naszych, utworzono oddział uczniów — kandydatów na podoficerów. Kandydatem mógł być każdy wolontarjusz. Niewielu jednak znalazło się chętnych pierwszego dnia po ogłoszeniu utworzenia podobnego plutonu.
Drugiego dnia natomiast, kiedy zapytano, kto chce wstąpić do oddziału uczniów na podoficerów, z szeregu wyszło kilkunastu, między innymi: M. Rodzyński, mający za sobą kilkanaście miesięcy służby w Legji Cudzoziemskiej. Będąc chłopcem siedemnastoletnim, na skutek drobnej sprzeczki z rodzicami, wstąpił do Legji, skąd go jednak po długich staraniach rodziców uwolniono. Rodzyński wkrótce też został kapralem wolontarjuszów.
Z plutonu uczniów kapralami wyszli Jerzy Kijewski, Włodzimierz i Tadeusz Szaniawscy (oficerowie armji rosyjskiej).
Nowomianowanych kaprali Polaków porozmieszczano po sekcjach. W pierwszej: Malcz i Rusz. w drugiej: Kijewski Jerzy, Rodzyński Mieczysław i Szaniawski Włodzimierz; w trzeciej: Szaniawski Tadeusz i Jerzy Huzarski; w czwartej pozostali francuzi, lub kaprale z Legji Cudzoziemskiej.
Po wprowadzeniu względnego porządku i sformowaniu sekcji, każdy z nas miał już pewne swoje miejsce, swoich najbliższych kolegów broni.
To właśnie było przyczyną szybszego orjentowania się w wykonania wszystkich rozkazów, bez omyłek.
Podział jednak na sekcje nie był ostatecznym, jeszcze szczegółowiej podzielono nas daleko później.
Tak sformowani, poczęliśmy obmyślać wykonanie sztandaru — znaku Białego Orła, dla naszej kompanji.
Wykonanie sztandaru polskiego polecono Dunikowskiemu i mnie. Wspólnie w jednej, ze szkół bayońskich wystylizowaliśmy Orła Białego.
Panie bayońskie podjęły się wyhaftowania znaku na amarantowej materji.
Życie nasze płynęło bez zmian.
Dwa razy na tydzień chodziliśmy do Montbrun na ćwiczenia strzelnicze. Okazało się, że Polacy i w strzelaniu wyróżniali się celnością.
Oddział nasz przezwano „Bataillon de fer“, z czego byliśmy niesłychanie dumni.
Powoli z grupy naszej, jednako odzianej, poczęli wypełzać ludzie o bardziej jaskrawym kolorycie.
Między innemi jeden Litwin, który zajmował się handlem. Wysoki, dobroduszny blondyn, coraz to z nowym przychodził przedmiotem, stawał na środku sali, poczem uroczystym głosem zachwalał wartość rzeczy, której się chciał pozbyć.
„Oto piękna szczoteczka, może służyć do ubrania, do włosów, fuzji, butów, a dla legionisty nawet do zębów tyle wygód za 50 centymów. Można ją nosić w kieszeni“.
Zdziwiony, że nie ma nabywców, dodawał: „Toż wy własnego szczęścia nie widzicie“.
Litwin na ćwiczenia nie chodził prawie nigdy.
„Ja mam sześć chorób — mawiał: — ustawiczny katar, reumatyzm, łamanie w kościach, bzika, a o innych już lepiej nie mówić“.
Gdy go pytano — dlaczego wstąpił do wojska — odpowiadał naiwnie:
„Cóż — ogólny entuzjazm pociągnął, a choroby to dopiero teraz. Reumatyzm od kamieni. Ja przecież wcale nie mam słomy, a śpię przy drzwiach. Wolontery, wolontery inteligentni, a śpią... Boże zmiłuj się“.
Każda rozmowa Litwina kończyła się gorzkiem narzekaniem.
Z najweselszych nigdy i niczem nie przejmującycych się ludzi był Sztejnkeller.
Pomysły Stejnkellera były znane nie tylko kolegom, ale i władzy. Najlepszy kolega, czasem bardzo dokuczył drobnymi żartami.
„Dla Staśka niema nic świętego“ — mawiali poważniejsi.
Różnorodne usposobienia wolontarjuszów zakreślały się coraz wyraźniej na tle ogólnego życia. Trzymano się wciąż jeszcze grupami. Bliżsi znajomi zajęli miejsce na słomie jeden obok drugiego. Grupy te, zawsze razem, widywało się w kawiarniach bayońskich wieczorem.
Niedzielę spędzano w Biarritz. Naogół kompanja nasza przeżywała dosyć monotonnie czas który schodził na ćwiczeniach coraz bardziej męczących lub odpoczynku.
Niepomyślne wieści z frontu zaczęły dochodzić do Bayonny. Poczęto myśleć o wyjeździe na pozycję.
Pewnego wieczoru 49 pułk piechoty, stojący w Bayonnie, wyjeżdżał na front. Objuczeni żołnierze, z kwiatami w lufach karabinów, wśród oklasków, płaczu, życzeń, pożegnań, szli na stację. Coś się rwało w piersi, coś ciągnęło tam między nich.
Trzeba jeszcze długo jednak było pozostać w Bayonnie.
Niejednego widok całego ciężaru, który dźwigał żołnierz francuski — przerażał.
Pytano siebie, czy aby podołam. Ćwiczenia bez tornistrów nadto nas męczyły. Jakoś tam będzie, pocieszano się.
Obiecao nam zmianę naszego dotychczasowego mieszkania ze względu na chłodne noce.
Pocieszono nas i zmartwiono.
Wielki murowany dom z oknami i drzwiami obiecywał nam pewne wygody.
Jednocześnie przyszłe locum nasze, mające chronić nas od chłodu nocy, mówiło, że nie prędko wyjedziemy na front.
Zbliżenie się niemców pod Paryż, groźba zajęcia Warszawy, pochyliły nam głowy ciężkiem zamyśleniem o Polsce.
Wesoły, względnie nastrój, beztroskiego żołnierskiego życia zmienił się.
Coś gniotącego, trwożącego nadbiegło zdala i w piersi polskiej się przyczaiło.
Pod koniec września przenosiliśmy się do opuszczonego przez 49 pułk — domu. Niegdyś klasztor mieścił w sobie niezliczoną ilość pokoików, połączonych długiemi korytarzami.
Stary dom, za nim zaniedbany ogród owocowy, kaplica wschodnia, stojąca na tle kasztanów, były chwilowemi i przypadkowemi koszarami, dla podobnie przypadkowych żołnierzy.
Każdy pokój — raczej cela mnisza, mogąca pomieścić dwóch, szczupłych i nie lubiących się wadzić ludzi — mieściła 6—7 legjonistów.
W jednej z takich wąskich klatek znalazłem się z dr. A Blanksztajnem, K. Dunikowskim, J. Kijewskim, J. Szurygem, J. Rotwandem i K. Sztejnkellerem.
Nauczeni doświadczeniem, że w wojsku ma się to tylko — co się ukradnie, co się z rąk słabszego wydrze — poczęliśmy się na wzór naszych cyganów rozglądać, gdzieby też można było znaleść do wzięcia, coś dla wygody codziennej. Jedynym do załatwienia podobnych wypraw był St. Szteinkeller — ten z najniewinniejszą miną w świecie przyniósł cztery nowe, naładowane słomą sienniki, dzban do wody i dwie kołdry.
W jednym też naszym pokoju wszyscy spali na siennikach — wszyscy mieli wbrew zwyczajowi własne kołdry. Kołdra bowiem, ogólnie przykrywała dwóch wolontarjuszów.
Pokój był zupełnie zajęty przez ułożone rzędem sienniki, które złożone na dzień, służyły za wygodne, miękkie fotele.
Tragedją był brak oświetlenia w domu — świec, ze względu na ilość słomy, palić nie było wolno.
Zaliczni mieszkańcy pokoików, ze względu na ciasnotę i dziesiątki różnych drobnych rzeczy: pasków, pasów, sprzączek, ładownic, przyborów do czyszczenia karabinów, którym groziło zaginienie, mimo ciągłe zakazy — zapalali świecę, co było powodem kar.
Raz nawet pobito kaprala, który siłą chciał się wedrzeć do pokoju i zagasić światło. Ten gromadny czyn antymilitarny przeszedł jednak bez poważniejszych następstw.
Najwięcej i najsilniej protestującym przeciwko ciemności był K. Dunikowski, który co wieczór zapalał świecę, powtarzając stale: „Przecież ja jestem człowiekiem — cóż wy chcecie — nie można pozwolić!...“
Nieustanne protesty nasze zmusiły jednak władzę do zaprowadzenia w całym gmachu elektryczności.
Wieczory i ranki schodziły na kłótniach i wymawianiu sobie wzajemnie, jak kto spał, jak kto wogóle sypia, a zaczynały się przeważnie takiemi słowami:
— Jerzy, psiakrew! (słowa aż nadto często używane w legjonie) Jeśli ty już tak bardzo lubisz spać na wznak, to po djabła się angażowałeś?!
Albo:
— Jestem cierpliwy, ale — jeżeli mi jeszcze raz będziesz pchał palce w nocy do ust i kopał po bokach, — to ci w nocy dam po gębie!
— Ty z twojem chrapaniem mógłbyś iść do ogrodu. Co tobie się zdaje — gdzie ty jesteś?
Chcąc uniknąć nocnych zdarzeń, a później dziennych sprzeczek — Dunikowski odgrodził siennik swój od innych szeroką deską.
Nasz majątek chowaliśmy pod sienniki. — Codzień zrana w pośpiechu wydzierano sobie różne części naszego umundurowania.
Niektórzy, bardziej pomysłowi, wypisywali nazwiska swoje na swoich i nie swoich rzeczach. Dunikowski naprzykład miał trzy paski z wypisanym na każdym X. Abdank Dunikowski.
Potrzebne ćwiczenia znaliśmy już dobrze, były one coraz bardziej męczące — wielu też z nas słabszych i nieprzyzwyczajonych chorowało ze zmęczenia.
Między chorymi jednak byli i tacy, którzy z lenistwa nie chodzili na ćwiczenia.
Codziennie o godz. 5-ej rano przechodził długim korytarzem dyżurny kapral, wykrzykując na cały głos: — „malades! les malades!“
Wszyscy, którzy z jakichbądź powodów nie chcieli pójść na ćwiczenia, lub długi marsz wojskowy, zapisywali się na listę chorych.
Nazwiska chorych wpisywano do specjalnej książki.
O godzinie 9-ej rano zaczynała się wizyta lekarska.
Chorych ustawiano jeden za drugim i kolejno wpuszczano do pokoju lekarza.
Oględziny trwały zazwyczaj nie długo.
Środki lecznicze były bardzo nieliczne. Na bóle gardła, piersi, nogi, ręki, nerek stosowano jodynę, — na żołądek jakiś podobny do kredy środek przeczyszczający, albo... albo też jodynę.
Środki wogóle nas nie obchodziły — bardzo natomiast — djagnoza.
Po oględzinach, tj. zajrzeniu w oczy, popatrzeniu na język, doktor notował w książce dla chorych swoje uwagi. Notatki były trojakie: uwolniony od służby na tyle i tyle dni; druga porada umotywowana, ta uwaga nie uwalniała od służby, pozwalała jednak wypocząć pół dnia, trzecia i najgorsza to porada nieumotywowana. Za ostatnią adnotację groziło cztery dni kozy.
Doktorzy Polacy byli bardzo względni nawet na lenistwo swych kolegów i uwalniali ich bardzo często.
Uwalnianie się wolontarjuszów, czyli mówiąc słowami prawdy, wykręcanie się sianem od pracy, lub ćwiczeń, nie podobało się naszej władzy, która wszystkich „chorych“ bez wyjątku zamykała w jednym na ten cel przeznaczonym pokoju. To próżnowanie połączone z niesłychaną nudą, odstraszało wielu od możliwości odpoczynku i przyczyniło się do zmniejszenia ilości tzw. chorych.
Dowcipni francuzi do melodyjnej rannej pobudki wymyślili słowa następujące:

„Soldat leve toi, soldat leve toi!
Si tu ne veux pas t’lever.
Faux t‘porter malade,
Si te n‘est pas reconnu
Tu aura quatre jours de plus.“

Te „cztery dni więcej“ znaczyło cztery dni zwykłej paki.
Ta pierwsza pobudka odtrąbiona o czwartej rano łączyła się z następną o godzinie dziewiątej, kiedy to dyżurny sierżant po krótkiem odtrąbieniu wykrzykiwał rozkaźnie słowa, lęk niepewności budzące:
„Les malades en bas!“
Sygnały francuskie są bardzo ładne i melodyjne, każda melodja ma swoje do niej przez żołnierzy dokomponowane słowa, które jednak do powtórzenia się nie nadają.
Głos trąbki w koszarach brzmi dziewięć razy dziennie.
Pierwszy, przeklinany, o godz. czwartej rano, drugi wyżej wspomniany zwołujący chorych, trzeci wołający kaprala dyżurnego, czwarty gromadzący wszystkich dla wysłuchania raportu dziennego, piąty — to rozdawanie listów, szósty i siódmy — soupe, ósmy krótki, niby zew srogi — apel wieczorny, dziewiąty najbardziej melodyjny na gaszenie świateł i dobrą noc.
Najlepszymi trębaczami we Francji są żołnierze Legji Cudzoziemskiej, im bowiem kilkunastoletnia praktyka pozwoliła się wczuć we wszystkie subtelności możnego instrumentu, jakim jest trąbka — towarzyszka żołnierza we wszystkich jego złych i dobrych godzinach.

Ćwiczenia stawały się z każdym dniem coraz bardziej uciążliwe. Dyscyplina wojskowa niewidzialnie wchodziła w życie nasze, coraz więcej ograniczając wolę, zachcenia, ambicję. Myśl nawet pracowała ostrożnie, jednokierunkowo. Przeszłość, niedawna jeszcze przeszłość życia w Paryżu, ukazywała się już tylko na mgnienie oka w obrazach mgławicowych, wyobraźnią nawet z trudem powtarzanych w chwilach zamyśleń się przedsennych i błąkań myślami po przestrzeniach dni minionych.
Mimowoli stawaliśmy się zwartą masą, tłumem jednako ubranym, budzącym się i zasypiającym na odgłos trąbki, żyjącym, zdawało się na dźwięk suchy i ostry, znany już dźwięk komendy.
Pamiętam, gdy podczas ćwiczeń mojej kompanji wyjąłem chustkę z kieszeni, w celu wszystkim kulturalnym ludziom wiadomym — chustkę do nosa. Wydobytej nie zdążyłem użyć, ponieważ tuż przy mnie stał czerwony z gniewu adjutant, rycząc pytanie. „Vous êtes au garde a vous“?
Zdziwiony, chciałem odpowiedzieć, że to u nas rodzinne, że zresztą prawie wszyscy moi znajomi używają chustek do nosa.
Jak opętany ryknął adjutant: „Milczeć!“
Zamilkłem, nie mogąc powstrzymać zdziwienia i uśmiechu.
Srogi adjutant i to dojrzał, zdławionym szeptem rycząc mi w ucho.
„Ne rigolez pas, je vous en prie!“
Od tego dnia zapomniałem, jak wygląda chustka do nosa — ba, nawet dziwiłem się, widząc ją u spotykanych w Bayonnie ludzi.
Do ćwiczeń zwykłych przybyła nam warta. Ćwiczenia dosyć nużące i wyczerpujące.
Na dwadzieścia cztery godziny schodzili się, do specjalnego na ten cel przeznaczonego budynku, wolontarjusze w pełnym ekwipunku.
Co cztery godziny ci sami obejmowali placówki wartowników. Godzin warty wypadało na każdego po ośm.
Strzeżone przez nas miejsca zupełnie nie wymagały czujności uzbrojonego w karabin i bagnet żołnierza.
Powierzonych nam jednak stanowisk strzegliśmy z ogromnem przejęciem — dumni, że wogóle coś nam powierzono, że nawet użycie bagnetu jest dozwolone, jeśli jakiś niespodziewany napastnik chciałby nas, lub strzeżone mienie jak np. parkan rozwalony, lub zapomnianą studnię uszkodzić. Z zaprowadzeniem warty wykluczone zostało spóźnianie się po dziewiątej godzinie wieczorem.
Po odtrąbieniu apelu, każdy spóźniony, był odprawadzony na „poste de police“, gdzie notowano nazwiska spóźniających się, by je nazajutrz podać dowódcy kompanji do kary. Kary za przewiny nasze, pochodzące zawsze z lekkomyślności, nie były surowe. Najpospolitszą była t. zw. „consigne“ tj. zakaz wychodzenia po ćwiczeniach na miasto.
Kapral miał prawo dać dwa dni wspomnianego „consigne“, sierżant — cztery.
Prócz „consigne“ były jeszcze kary: zwykłe więzienie i cela oddzielna — te mimo wszystko były nam bliżej nieznane. Zakaz jednak wychodzenia poza bramę koszar wogóle, a w dnie świąteczne w szczególe był dla ochotnika polskiego karą najcięższą, jaką sobie można było wyobrazić. „Consigne“ ścigało i gnębiło nie tylko wolontariusza, ale jeszcze kogoś, co wątpił, czekał kilka godzin, wreszcie ze łzami w oczach szedł albo w las Montbrunn, albo schować rozświetlone łzami oczy w jedyną powiernicę — poduszkę.

Była za Bayonną i jest zapewne dotychczas, szeroka aleja wysadzana staremi kasztanami, aleja po której nikt prawie nie chodził. Były wieczory z urokiem nocy zmieszane, kiedy księżyc przedzierając się przez gąste kasztanów listowie, zdobił drogę koronkowym ornamentem, który się zlekka poruszał, drżał, a czasem jakby zaklęty, leżał nieruchomy na wysrebrzonej ziemi, niby na jasno zielonawej makacie.
Było cicho w tej alei, przez kasztany stare strzeżonej, choć od przyjazdu ochotników polskich do Bayonny w wieczory jesienne setki nóg znaczyło swe ślady, szepty ludzkie bratały się z drzew tajemniczym poszmerem, gdzie pocałunki odzywały się echem w sercu drzew, a łzy tajone padały na wzorzystą makatę.
Z nad granatowych jezior litewskich, z równin mazowieckich, krakowskich zaułków, szerokich ulic Warszawy błąkały się, w hypnotycznym śnie miłości, sylwety francuskich żołnierzy — polskich ochotników — wszeptujących lube słowa w łasce kochania przeżywanych godzin, komuś, co sercem całem do serca polskiego przywarł. Bladolice baskijki o oczach, gdy spojrzały, promienie ciskających, tuliły swe małe czarne główki do ramienia z daleka przyjezdnych rycerzy, szepcząc cicho tak bardzo wyznania miłosne i prośby: pamiętaj o mnie!
Powiew cichy spajał dusze, jak ten błękit czyste i gnał je zwarte, niby wodę ruczaju jedną, w treści swej nierozdzielną, hen przed siebie na dolę, nie wiedzieć jaką, złą, czy dobrą, nieznaną przyszłą dolę żołnierza polskiego i jego kochanki. Mówili do siebie wszyscy w tej starej, kasztanowej alei kochaniem wielkiem, jakby przedzgonnem, szeptali przysięgi serca, wpowiadali w siebie dobre nadzieje powrotu.
Pocałunki spalały łzy, precz pędziły zuchwałe, niedostępne lęki, co zazębiały serce o serce, myśl o myśl coraz bardziej, głębiej.
I tak codziennie, gdy się zbliżał wieczór, w zmęczone ciała ochotników wstępowała tęsknota i gnała sterane nogi w kasztanowe aleje.

Sztandar, srebrem haftowany przez panie bayońskie był już w naszych rękach.
Postanowiono wybrać z pośród nas chorążego. W tym celu zebrali się wszyscy w długim korytarzu o godzinie 8-ej wieczorem.
Mimo tajne głosowanie, nie obeszło się bez hałaśliwej agitacji wyborczej.
Wybrany został Władysław Szujski, w którego też ręce złożono Białego Orła.
Niewielkie kadry, ze względu na częste połowę manewry nasze, musiały być zwiększone. Sprowadzono więc nam kilkunastu sierżantów i kaprali, którzy już, jako stali nasi zwierzchnicy mieli z nami wyjechać na front.
Większość z nowych podoficerów przyjechała z bataljonów dyscyplinarnych i wygląd miała zawodowych zbrodniarzy. Do sekcji mojej dołączono niejakiego Royer‘a.
Ordynus, bezmyślny żołdak często bardzo władzę swoją posuwał zadaleko — wkrótce jednak i ten ku wielkiemu swemu zdziwieniu został przez porucznika naszego uspokojony.
Mimo taktowne postępowanie porucznika Doumic‘a, stosunek z ludźmi, przyzwyczajonymi do wszelakiego typu wyrzutków społecznych, nie był nader przyjemnym.
Ćwiczenia męczące i powtarzanie ich bez końca zdawało się nam też być czemś zgoła niepotrzebnem.
Przemęczeni, nie biorąc jeszcze czynnego udziału w wojnie, postanowiliśmy wysłać zbiorową prośbę do pułkownika o przyśpieszenie wyjazdu naszego na front.
Narzekaliśmy na władzę naszą, która ćwiczeniami wyczerpywała siłę naszą, nie troszcząc się, że później, kiedy będzie ona nam więcej potrzebną, może jej zbraknąć.
Sarkania powtarzały się głównie w ciągu zajęć — o godz. 5-ej, tj. wtedy, kiedy brama koszar się otwierała zapominano o wszystkiem nużącem i niewygodnem.
Ćwiczenia poszczególne, które już wykonywaliśmy bez zarzutu, zsstąpiły nam całodzienne, niezwykle uciążliwe marsze i manewry, zwykle kończące się atakiem na bagnety, wyciem i nieludzkimi krzykami „Naprzód“.
Po „zwycięstwie“ padaliśmy na trawę prawie bez życia. Na jednym z takich marszów, podczas długiego odpoczynku, ustawiono nas w dwurząd, poczem na koniu przyjechał komendant. Na rozkaz otoczyliśmy go kołem. Po minach naszej władzy spostrzegliśmy, że chodzi tu o coś ważnego — nie myliliśmy się.
Komendant głosem poważnym, złym poniekąd, zaczął:
„Odważacie się na rzeczy, za które przecież grozi wam sąd wojenny. Żadne zbiorowe prośby, petycje, skargi, w armji są niedopuszczalne i surowo pod grozą sądu wojennego, zabronione. Jednostka może prosić o rozmowę z najwyższą władzą, nigdy gromada.
Całe szczęście wasze, że jesteście wolontariuszami i cudzoziemcami.
A dalej, nie myślcie, że chcemy was marynować, że chcemy wami okolice Bayonny upiększać. Nie! Musimy was przygotować, nie wystarcza bowiem sama dobra wola wasza i odwaga — chcąc się bić, trzeba umieć się bić, a wyście jeszcze tornistra nie mieli na plecach. Męczycie się kilkunastoma kilometrami, a tam na froncie w okopach żołnierze biją się całemi nocami.
Wyślemy was prędzej, niż myślicie, ale musicie stać się żołnierzami — dotąd jesteście jeszcze dziećmi, dla tego wam tak pilno“.
I naprawdę byliśmy dziećmi.
Pierwszy nocny marsz był potwierdzeniem słów komendanta. Obijając nogi o kamienie, deptaliśmy pociemku po wyboistej drodze — zmęczeni i upewnieni w nasze niezahartowanie.
Cofanie się wojsk niemieckich z pod Paryża, ich porażka na Marnie zupełnie zajęła nasz umysł, tak, że chęć naszą wyjazdu cokolwiek się przyćmiła.
Czy to na skutek prośby naszej, czy też z kolei rzeczy, przygotowywanie nas do wyjazdu zaczęło się odbywać gorączkowo, pospiesznie.
Muszę przerwać, by kilka słów wtrącić o naszej pladze bayońskiej. O godzinie czwartej z rana wyprowadzano nas na cały dzień w miejsca odległe od Bayonny o 20 kilometrów. Marsze te wyczerpywały nas ogromnie, nie ze względu na ilość kilometrów, lecz na panującą krwawą dysenterję, którą przechodziliśmy bez wyjątku wszyscy. Podczas choroby nie mieliśmy ani dnia odpoczynku, karmieni biżmutem i jeszcze jakimś proszkiem, umęczeni, do ostatnich granic naszych fizycznych możliwości, prosiliśmy Boga już o nic więcej, tylko o to „letkie skonanie“ na sienniku koszarowym.
Śmierć nie przychodziła, życie zato pastwiło się nad nami w sposób niewypowiedzianie okrutny.
Co się tycze marszów nocnych, to podczas okresu najsilniejszego panowania tej przeklętej choroby, zbłąkani żołnierze częstokroć zjawiali się w koszarach dopiero w południe dnia następnego wychudli, zmienieni, prawie bez życia.
Oj, ciężkie to dnie były, dnie pełne pretensji do Boga, władzy naszej, doktorów, słowem do wszystkich, prócz kolegów i to chorych, bowiem do tych nielicznych zdrowych mieliśmy w steranem i wyczerpanem naszem ciele, conajmniej głęboką urazę.
Zapomnijmy jednak o tych najgorszych chwilach, by wrócić do życia naszego poza tą złą cząstką wspomnień z Bayonny.
Do życia naszego w koszarach ciągle dochodziły przenajrozmaitsze nowiny.
Coraz któryś z nas uroczyście obwieszczał, że najdalej za dwa tygodnie jedziemy; że wolontariusze z Bloi już wyjechali; że nas wyślą na trzecią linję ognia; że wreszcie nas wcale nie wyślą itp. i t. p.
Każda taka nowina pochodziła zawsze z ust najbardziej wiarygodnych.
Wszyscy bardzo łatwo wierzyli w błąkające się pogłoski, które choć czasem zupełnie nieprawdopodobne, były dla naszej czekającej wyobraźni pożądaną atrakcją.
Atrakcją także były nowe tornistry, zaopatrzone w dziesiątki pasków i paseczków, gamelki[1], torby.
Dotąd jednego nam tylko brakowało — tornistrów, po otrzymaniu ich byliśmy pewni, że wyjazd nasz jest kwestją dni.
Na marsze wychodziliśmy mniej więcej podobni do żołnierzy, których widzieliśmy jeszcze w Paryżu w pierwszych dniach wojny. Byliśmi dumni z naszych tornistrów, niebieskich pokrywek, nakładanysh na czerwone ciapki — z całego naszego wojennego majątku.
W tornistrach nie nosiliśmy absolutnie nic, na nich kołdrę i gamelkę.
Dziwiliśmy się też łatwości, z jaką nosiliśmy ten tak okrzyczany ciężar — tornister.
Poranki zato w koszarach były istnem piekłem, do którego w znacznej mierze przyczynił się właśnie tornister.
Zwijanie kołdry podług ustalonego przepisu zabierało sporo czasu, nie mówiąc już o dziesiątkach pasków, narazie nieużywanych, mających jednak, każdy swoje przeznaczenie.
Wolne chwilowo paseczki trzeba było zwijać w jakieś fantastyczne kółka, a wszystko podług, przeklinanego przez nas, regulaminu.
O godz. 5-ej rano kaprale i sierżanci biegali jak opętani krzycząc: „Depechez vous! Plus vite q’ça.“
Jeden Jerzy Kijewski, mimo że sam był kapralem, spał najdłużej, wstawał jedynie na skutek jakiejś silniejszej groźby, lub wprost kopnięcia.
Przebudzony, stawał bezradnie na środku pokoju i prosił:
„Pomóżcie mi“.
Trudno było pomagać wtedy, kiedy każdy drżącemi z pośpiechu rękoma dopinał coś, co się akurat dopiąć nie chciało.
Widząc się zupełnie opuszczonym i przestraszonym żmudną pracą, która już winna była być zrobiona, Kijewski ze smutkiem rzucał gorzkie: „Nie mam już przyjaciół“.
Z dołu rozlegało się gwizdanie i do obłędu doprowadzające przyśpieszanie, groźby wołanie itp. przeraźliwe krzyki,
Ranne przygotowania były naszą tragedją.
Zgadzałem się zupełnie z Dunikowskim, który mówił: „Że to można zwarjować!“
Nikt z nas w Bayonnie nie zwarjował, ale że można było, to pewne.
Na początku października odbyło się po mszy polowej, poświęcenie naszego sztandaru.
Duży plac za koszarami przepełniony był mieszkańcami Bayonny.
Po poświęceniu odśpiewano: „Boże coś Polskę“ i „Rotę“.
Na uroczystości był ambasador angielski z żoną — polką, która poprzeć łzy patrzyła z jakiemś zdziwieniem na garstkę polaków, skupionych pod znakiem Ojczyzny.
W połowie października na podwórku koszarowem zobaczyliśmy siwego już kapitana, który został dowódcą mojej kompanji.
Kapitan Lobus przyjechał do Bayonny z bataljonów dyscyplinarnych.
Pierwszego dnia zrobił przegląd wszystkich Polaków.
W mowie swojej do nas kilkakrotnie powtarzał: „że żołnierz nie poto jest, by był jak najprędzej zabitym, a poto, by zabijał, zabijał jaknajwięcej“.
„Ja widzę, że wam nie brak odwagi, ale brak rozwagi. Powinniście bezwzględnie być posłuszni, uważni i ostrożni. Wyrwać się naprzód z bagnetem, by zginąć — to głupie, to głupie! Wojna obecna, to nie tygodnie, nie miesiące — to lata“.
Na polu ćwiczeń, podczas rozsypywania się w tyraljerkę, za najmniejszy błąd gromił nas wszystkich, sierżantom i kapralom groził, że im pozrywa galony.
„Wszystko co widoczne — ginie! krzyczał, trzeba być niewidzialnym, przypadać do ziemi błyskawicznie“.
Ćwiczenia nasze stały się wyczerpującą gonitwą, nieustannem padaniem i podnoszeniem się.
Naogół kapitan Lobus cały dotychczasowy porządek przewrócił do góry nogami.
Po przyjściu do koszar wydawano nam coraz to inne szczegóły naszego „equipement“. Dzień cały był zajęty. Byliśmy wprost zamęczeni. Co godzinę był jakiś nowy przegląd rzeczy naszych, a więc: bielizny, ubrania, karabinów, bagnetów.
Zapisywano adresy naszych rodziców, by ich zawiadomić w razie śmierci wolontarjusza.
Pytania zapisującego sierżanta obudziły coś drzemiącego w duszy każdego z nas.
„Jakto, więc my możemy nigdy nie zobaczyć tego, co kochamy, za czem tak tęsknimy. Nigdy?!“
I prawie nikt z nas nie dał adresu rodziców, ani miejsca w Polsce, skąd wyjechał,
W wyobraźni każdy z nas widział matkę, trzymającą w rękach, tam, daleko, w Polsce świstek pisany po francusku — wieść, że syn jej zginął. Widział łzy, całą rozpacz i drogą, znajomą twarz, w bólu zastygłą.
Podawano adresy kolegów, lub znajomych.
20 października cały bataljon nasz przechodził przez ulicę Bayonny.
Ostatnie ćwiczenie: nauka szybkiego zajmowania pociągów przez żołnierzy, wsiadania i wysiadania, ładowania wozów, mitraljez.
21-go przegląd ostateczny przez jenerała.
Okrążeni tłumem bayończyków, przy odgłosie trąb defilowaliśmy, jak starzy żołnierze.
O godz. 5-ej wieczorem w koszarach nie było już nikogo.
Wszyscy wiedzieli, że jutro wyjazd.
O godzinie dziewiątej siedzieliśmy na werandzie kawiarni bayońskiej. Dojrzawszy przechodzącego pułkownika, zasalutowaliśmy. Pułkownik uśmiechnął się przyjaźnie i z zadowoleniem powiedział: „Bardzo dobrze defilowaliście“.
Po krótkiej naradzie postanowiono poprosić pułkownika, by nam pozwolił pozostać dłużej w mieście.
Dwaj obecni, wydelegowani z prośbą, kaprale przynieśli pozwolenie na pozostanie jeszcze pół godziny.
Pół godziny przeciągnęło się do piątej rano.
— Dziś nas przecież do więzienia nie wsadzą, ani „consigne“ nie dadzą — rozumowaliśmy zupełnie trzeźwo i słusznie.
O godzinie jedenastej w nocy szliśmy czwórkami wybijając głośno takt: „un, deux“.
Tu i owdzie otwierały się okna, z których wychylały się twarze częstokroć znajome, wówczas czwórki się rozpadały, wielu bowiem z idących stawało pod oknami, by wyszeptać straszne, z lękiem czekane przez te wychylone z rozpuszczonymi włosami kochane główki Bayonek — słowo: jutro.
Z nocnych, jeszcze otwartych kawiarń echem się niosły, aż gdzieś hen ku granicy hiszpańskiej najweselsze i najsmutniejsze piosenki polskie.
Cała Bayonna wiedziała, że nazajutrz wyjeżdżamy, cała Bayonna nie spała razem z nami aż do świtania.
W szarem świetle budzącego się dnia październikowego na rogach ulic, tu i ówdzie we wgłębieniach domów, na tle ciemnej bramy wcałowywał wolontarjusz polski w usta cicho łkającej Bayonki swe pożegnanie.
O późnym przedświcie wracaliśmy do koszar.
W szerokiej alei było pusto. Kasztany stały poważne, zdumione, w zupełnym bezruchu z bezwolnemi, jakby z przewielkiego smutku, opuszczonemi ku ziemi ramionami. W bramie koszar nikt nas nie zatrzymał. Przed starą bizantyjską kaplicą było jeszcze zupełnie cicho, tylko w głębi podwórza klasztornego przygotowywali kucharze ostatnią, nigdy tak zaranną „soupe“ w Bayonnie dla wolontarjuszów polskich.

Koniec części pierwszej.






  1. Gamelle — blaszanka żołnierska, spolszczone — gamelka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.