Przejdź do zawartości

Krwawy strzęp/Odjazd na front

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Odjazd na front

Na front, na front!..
Dziś słowo to straciło swój urok, słowo kryjące czar tajemnicy w pierwszych miesiącach wojny — obecnie łączy się w pojęciu każdego obywatela z niewygodą, chłodem, głodem i niebezpieczeństwem.
Dawniej wszystko to miało swój wabny wdzięk, ciągnęło ku sobie przemocą, obiecywało czyn, w którym się ma zamknąć całe życie, mogiłą stwierdzone.
Dziś niebezpieczeństwo przestrasza, niewygoda odstrasza.
O godzinie 7-ej rano dnia 22 października zaroiło się na podwórku koszarowem. Golono się staranniej, niż zwykle, myto, czesano przed wyjazdem na front.
„Na front“ — powtarzało się i słyszało ciągle.
Sierżanci, kaprale biegali, jak opętani.
Do tornistra dorzucaliśmy coraz to nowe, otrzymane przed chwilą szczegóły, jak: sznurowadła, tłuszcz do czyszczenia fuzji i t. p.
O godzinie dziewiątej kazano nam wszystkie rzeczy spakować, uporządkować zajmowane pokoje, tak, by w nich żadnych śladów po nas nie zostało.
Spakowane tornistry, karabin, torby znieśliśmy na dół.
Byliśmy już poniekąd w drodze. Do małych przed chwilą opuszczonych celek klasztoru-koszar nie wolno było wchodzić.
O godz. 10-ej ostatnia wizyta lekarska.
Kolejno byliśmy pytani przez lekarzy czy czujemy się dosyć silni, by jechać na front, czy nam nic nie dolega?
Z kompanii polskiej zostali w Bayonnie Ksawery Dunikowski, Djamentowski i Huzarski.
Silny rozstrój nerwowy i wyczerpanie fizyczne nie pozwoliły Dunikowskiemu wyjechać z nami. Żegnając się z nim widzieliśmy żal jego rozstawania się z garstką odjeżdżających kolegów.
W ostatniej chwili chciał jechać, na co nie pozwoliliśmy, wiedząc bowiem, że tam gdzie jedziemy potrzebna nie reszta siły, ale jej nadmiar.
Przed bramą oczekiwały nas tłumy kobiet z kwiatami.
To wszystko, cośmy przywieźli z Paryża z przed gmachu Inwalidów, co wypieściła z nas nasza wyobraźnia od początku wojny, cośmy przed snem widzieli twardym, codziennym na brudnych siennikach koszarowych — wszystko to teraz zwarte zgęszczone drżało w upalnem słońcu południa.
Rozpostarło się nam naszemi głowami, snuło się po ziemi, omotało myśl naszą, która jeśli się na chwilę wyrwała, to już tylko po to, by wargami przywrzeć do przedrogich rąk, które daleko może właśnie w tej chwili, w modlitwie, bólu, lub niepewności załamały się nad losami drogiej Ojczyzny.
Ołówkiem kreślono ostatnie słowa pożegnań, niecałowanym ustom narzeczonych, słano żywe ostatnie pocałunki.
O godz. 12-ej ostatnia „soupe“. Siedząc na kamieniach lub trawie zjadaliśmy pośpiesznie nasz obiad.
Po obiedzie rozdano nam prowianty na drogę. Manierki napełniono winem.
O pierwszej godzinie „rassamblement“.
— Tornistry na plecy! — rozległa się komenda. W sekundę na nasze już żołnierskie plecy wrzuciliśmy ciężkie, misternie spakowane tornistry.
Rozdano ostre naboje.
„Armes sur l’épaule-droite!“
„En avant par quatre!“ Trębacze zagrali refren Legji.
Czwórka za czwórką przechodziła bramę koszar w Bajonnie po raz ostatni.
Przez miasto przechodziliśmy, zarzucani kwiatami, wśród oklasków i krzyków: „Niech żyją Legjoniści! Niech żyją Wolontarjusze!
Spoceni, zmęczeni, szliśmy dzielnie w takt trąb, które nie przestawały grać.
Przeładowani, na wzór wozów chłopskich t. zw. „kolejniaków“ podczas żniw, prażeni 38 stopniowym upałem, ledwie dowlekliśmy nogi do stacji. Podczas ładowania do wagonów wszelkiego sprzętu bojowego, żywego i nieżywego, a więc: koni, mułów, skrzyń z nabojami, mitraljez i t. p. — odpoczywaliśmy nieopodal plantu kolejowego. Mieszkańcy Bayonny koszykami znosili nam butelki z winem, pomarańcze, czekoladę, tytuń i papierosy. Ciche, z oczyma od łez czerwonemi, kochanki ochotników polskich przyszły po raz ostatni powiedzieć o swojem wieczystem kochaniu, z okrutnej troski się wyspowiadać i rozświetlić przecudną radością swe oczy z bezmiernego szczęścia, obietnicy powrotu.
Nie krępowały się wówczas nikogo. Zarzucały swe ręce na szyję i brały pocałunki z ust żołnierskich, ust, które może już nigdy ciepłym oddechem na twarz nie chłoną, ust zwartych w bólu przedśmiertnym, co nie pozwoli, w chwili ostatniego życia żegnania, rzucić imienia kochanki. Tkliwe widzenie oczu, brało szerokim, rozpacznym gestem spojrzenie odjeżdżającego na wieczne pamiętanie, na niezastąpienie niczyim wzrokiem, na niemoc fizyczną zdrady.
Krótka, sucha komenda zerwała ten pożegnalny, miłosny wyśpiew duszy, to błogosławieństwo rozkochanego bytowania życia, które jutra nie zna swego.
Szły spojrzenia za odchodzącymi wolontariuszami, nóg się czepiały, przypadały do rąk, póty, póki nie powlokły się wagony naprzód, szarpnięte bezlitośnie zrezygnowanym sapiącym parowozem.
Przeznaczony na sześciu ludzi przedział w wagonie zajmowało ośmiu żołnierzy z tornistrami, wyładowanemi torbami i karabinami.
Na stacjach wysiadaliśmy dopiero po usłyszeniu odtrąbionego sygnału „Halte là!“
Pociąg, nie skarżąc się na brak czasu, wybijał jakiś zabójczo monotonny takt i wlókł się jak żółw z odciskami na wszystkich palcach u wszystkich nóg.
Wieczorem, drugiego dnia od wyjazdu z Bajonny zbliżaliśmy się do Paryża.
Dziesiątki reflektorów, o różnem natężeniu światła, przetykały ciemń nocną, przebiegały przez chmury, wymacując ponocnego ptaka-nieprzyjaciela.
Minęliśmy długi pociąg, gdzie, w jasno oświetlonych wagonach pierwszej klasy, leżeli ranni żuawi.
W wyobraźni naszej widzieliśmy siebie — obandażowanych, leżących wygodnie w wagonie pierwszej klasy, już po chrzcie ognia, już powracających z tego tajemniczego „frontu“.
Zazdrościliśmy żuawom, z których niejeden, konający, nie przypuszczał, że stan jego może być przyczyną czyjejś zazdrości.
W mroku nocy dostrzegliśmy wieżę Eifel i byliśmy pewni, że choć kilka godzin będziemy mogli spędzić w Paryżu, zobaczyć się ze znajomymi i pożegnać kolonję polską.
Pociąg zatrzymał się w Noisy le Sec, gdzie powiedziano nam, że bataljon przenocuje w wagonach.
Wielu z nas chciało się wymknąć do miasta, co ze względu na gęsto rozstawiane warty okazało się niemożliwem.
Spano siedząc na swoich miejscach, głowy kolegów wspierały się wzajemnie i śniły sny o zbliżającem się jutrze naprzeciw nieprzyjaciela.
Wczesnym rankiem, po spożyciu pierwszego śniadania ruszyliśmy, nie wiedząc jeszcze dokąd jedziemy.
I tym razem nie brakło domysłów i najbardziej wiarogodnych nowin, przyniesionych z sąsiedniego wagonu.
Pod wieczór 25 października pociąg nasz zatrzymał się w zaroślach, gdzie na rozkaz komendanta wysiedliśmy z wagonów.
Nakazano nam zupełną ciszę, mówiąc, że zaledwie o kilka kilometrów znajdują się Niemcy i mogą nas dojrzeć.
Te słowa rzuciły iskrę do głębi naszej wyobraźni.
Zdawało się, że za chwilę rzucimy się z bagnetami na wroga, że za chwilę nastąpi jakaś straszna rzeź.
Poczęto więc nabijać karabiny, przygotowywać się do spotkania nieprzyjaciela.
Zwierzchnicy nasi, poczynając od komendanta, a kończąc na kapralu, na froncie znaleźli się pierwszy raz w życiu.
Prócz kilkunastu legjonistów Legji cudzoziemskiej, żaden z nas nie był jeszcze w ogniu, nie widział okopów, nie strzelał do żywego człowieka.
Jedynie i wszechmożnie panowała wyobraźnia.
Idąc wzdłuż toru kolejowego, schodziliśmy z niewielkiego wzgórza do miasteczka, które miało wygląd dziwnie senny i znużony.
W miasteczku, zwanem Reilly la Champagne, gdzie pozostali mieszkańcy najwięcej uparci, snuły się dziesiątki żołnierzy, przejeżdżali galopem na zmęczonych koniach gońce z rozkazami, lub raportem.
W jednej z szerszych ulic miasteczka bataljon nasz zatrzymał się. Wysłano kilku żołnierzy w celu zajęcia i urządzenia kwatery dla nas.
Po pewnej chwili wprowadzono kompanję naszą na strych jakiegoś starego domu, gdzie przed wojną suszono winogrona.
Z radością pozbyliśmy się tornistra i karabinu.
Pozwolono nam wyjść do miasteczka z warunkiem, że o 10-ej wrócimy.
W miasteczku, przez które przeszli niemcy, wszystko nas zaciekawiało, każdy szczegół miał dla nas wielkie znaczenie.
Na spotykanych, wybrudzonych żołnierzy patrzyliśmy z jakimś szacunkiem, oni natomiast spoglądali na nasze wyczyszczone ciemne, jeszcze nie wypłowiałe, granatowe szynele z pogardą i zdziwieniem, że tacy nowi jeszcze istnieją!
Ponieważ byliśmy głodni, poczęliśmy rozpytywać przechodniów o kawiarnię lub jadłodajnię. Na nasze pytania odpowiadano nam zdziwieniem, lub słowami:
„Tu pense mon vieux q’tu est à Paris“?
Po długiem chodzeniu znaleźliśmy jakąś kobietę, która zgodziła się kupione przez nas mięso usmarzyć, lub ugotować.
Udaliśmy się za kupnem. Prowianty były dosyć drogie.
Po niespełna godzinie piliśmy wódkę zwaną mar’em, przegryzając ją gorącą kiełbasą.
O dziesiątej już byliśmy na naszym strychu.
Spaliśmy na gołych deskach.
O północy niektórzy z nas, którzy jeszcze nie spali, zbudzili śpiących głośnym szeptem.
„Nie spijcież do djabła — słyszycie“?
Zdala dochodziło długie, ponure, przerywane od czasu do czasu, huczenie armat.
„Atak“! zawyrokował jeden z kolegów.
„Daleko“! uspakajał inny.
Wielu ciekawych poschodziło na dół.
Gdzieś daleko w ciemni migotały czerwone błyski armatnich wystrzałów, widać było drżące pod niebem słabe, magnezjowe światło.
Reszta nocy minęła bezsennie.
Przed południem drugiego dnia bataljon nasz wymaszerował do sąsiedniego miasteczka Mailly la Champagne. Po drodze spotykaliśmy wielkie paryskie autobusy, teraz zmienione zewnętrznie i przeznaczone do przewożenia żołnierzy. Mijające nas samochody, natłoczone były żołnierzami pułków kolonjalnych w czerwonych fezach na głowie. Wszyscy mieli wygląd zmęczony, znużony, ubrania ich były podarte, brudne.
Później jeno dowiedzieliśmy się, że to resztki zwycięskich pułków z bitew pod Marną.
W Mailly podzielono nas na kompanje, później sekcje i sekcjami rozmieszczono po domach, gdzie niedawno mieszkali niemcy, gdzie później, wczoraj jeszcze, odpoczywali po ciężkich trudach, krwawych walk, strzelcy algerscy, żuawi, senegalczycy.
Zagroda, w której umieszczono drugą, moją sekcję należała do jednego z „szampańskich winiarzy“.
Ojciec rodziny był na wojnie — matka z córką i nieletnim synem zajmowali dwa niewielkie pokoje. Pozostałe dwa oddano sierżantom.
Później, niektórzy szczęśliwi wolontarjusze przenieśli się do wytwornych salonów pani, której nazwiska już nie pamiętam. Mówię wytwornych, gdyż reszta kolegów moich nocowała w długiej wjazdowej bramie, na brudnej zakurzonej słomie.
Pierwsze dnie schodziły nam bardzo wesoło.
W pośrodku niewielkiego podwórka przygotowywaliśmy obiad, po zapasy do którego chodziliśmy z dwiema gamelami, żołnierskimi kubłami, do sąsiedniej zagrody, w której mieściła się pierwsza sekcja i magazyn kompanji.
Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu codzień rozdawano nam wódkę, wino i czekoladę. „Na froncie!“ pomyśleliśmy.
Coprawda od frontu byliśmy o dziesięć kilometrów.
Za niewielkie bogactwa nasze kupowaliśmy sobie przysmaki... olbrzymie świeże bułki.
Chleb żołnierski, który dochodził do naszej kompanji już mocno czerstwy, jedliśmy z głodu lub braku pieniędzy.
Pozatem parę razy pozwoliliśmy sobie na nadzwyczajny wydatek, mianowicie szampańskie.
Butelka wina szampańskiego w miasteczku kosztowała dwa franki pięćdziesiąt centymów. Suma jednak na nasze, coraz bardziej próżne kieszenie, była dosyć duża.
Z tyłu za domem była wysoka góra, z której spoglądaliśmy często na rozległy krajobraz. Zabezpieczeni odległością, widzieliśmy, równe spokojne pola, poprzeżynane rzadkiemi kępami ciemnych drzew, między któremi co chwila ukazywał się kłęb sinego, lub czarnego dymu.
Staraliśmy się odgadnąć pochodzenie pocisków. Sierżant, który równie mało wiedział, jak my, z wysokości swego stanowiska objaśnił nas, że ciemny dym — to pociski niemieckie, sinawy — francuskie.
Nadzwyczajną atrakcją był areoplan niemiecki, który ukazał się w pogodne jesienne popołudnie nad Mailly.
Widzieliśmy girlandę jasnych, błękitnych dymków nieopodal niemieckiego ptaka i z bijącem sercem czekaliśmy chwili, kiedy, trafiony, upadnie na jednę z ulic, lub domów miasteczka.
Naprzekór jednak naszym chęciom i artylerji francuskiej, aparat niemiecki odleciał w stronę ciemnej, dalekiej linji na horyzoncie.
Widowisko to powtarzało się dosyć często, zawsze jednak bez oczekiwanego skutku.
Byliśmy podobni do zawiedzionego wyżła, którego czujne wystawianie zwierzyny na nic się nie zdało.
Jeden z kolegów wynalazł zajęcie, a mianowicie ostrzenie bagnetów.
Myśl ta wszystkim się podobała i bagnety nasze wyostrzyliśmy do tego stopnia, że końce ich były ostre, jak igły.
Wyostrzone wbijaliśmy w drzewo. „Człowieka na wylot“ mówiono z jakimś nieznanym, dziwnym błyskiem w oczach.
Cztery dni przepędziliśmy zupełnie bezczynnie: Na ciekawych rozmowach z żołnierzami, którzy od początku wojny byli w okopach, do Mailly zaś przychodzili na krótki tylko odpoczynek. Na wyglądaniu aeroplanów. Na nadsłuchiwaniu przeciągłego huku armat.
Czas wymarszu do okopów zbliżał się — otrzymaliśmy rozkaz trwania w ciągłej gotowości do drogi.
Minęły jeszcze dwa dni bez zmiany. Na trzeci kazano nam zebrać się przed zagrodą.
W pełnym ekwipunku żołnierskim wyprowadzono kompanję naszą do lasu, gdzie kopaliśmy małe okopy t. zw. „tranchées individuelles“. Następne dnie, mijały na uciążliwych forsownych ćwiczeniach. Ćwiczenia na froncie zgoła się nam nie podobały.
„Zmęczą, zmęczą, a potem, gdy będzie naprawdę potrzeba — to klapa!“ — mówili najbardziej zmęczeni. Wielu z nas dosłownie upadało ze znużenia.
Zbieganie w całym pędzie z gór, następnie wdrapywanie się na nie, wyczerpywało nas okropnie — przeklinaliśmy też każde ćwiczenie.
Właścicielka zagrody, u której kwaterowaliśmy, zachwycała się nami — często też mawiała, że takich żołnierzy jeszcze nie widziała, dziwiła się jednocześnie, że nam tak śpieszno do okopów, które znała z ciągłego o nich słyszenia.
Pamiętam jedno popołudnie, które dało nam już zupełny przedsmak wojny.
Jeden z kolegów, zaintrygowany nieświadomym, a powtarzanym ruchem własnej ręki, podobnym do częstych ruchów małpy — zrobił dokładną rewizję swej bielizny. Skutek rewizji był taki, że w kilka minut potem wszyscy oglądali najbliższe ciału rzeczy z nadzwyczajnem skupieniem i uwagą.
Jak w sobie, tak i w kolegach zauważyłem, pełne zemsty zbrodnicze instynkty.
Ostatnie odkrycie odebrało nam apetyt, coprawda nie na długo. Na wojnie, jak na wojnie! zawyrokowano i powrócono do zwykłych myśli.
Mimo naszą rezygnację, korzystaliśmy ze wszystkich rad, dawanych nam przez starych żołnierzy: zlewaliśmy więc ciało benzyną, naftą, terpentyną, co wszystko razem nic nie pomagało na mnożące się insekty, a wywoływało zapalenie skóry.
„C’est la richesse d’un soldat“ — powiedział nam jakiś stary, doświadczony żołnierz, znoszący z przedziwną obojętnością tak „drobne“ rzeczy.
Z każdym dniem stawaliśmy się i my „starszymi i bogatszymi żołnierzami“.
Wieczorem zawiadomiono sekcję naszą, że zrana dnia następnego mamy objąć wartę przy sztabie, jak również strzec wszystkich dróg wjazdowych do miasteczka.
Tę wartę naprawdę pełniliśmy z ogromną gorliwością. Nocą przechodziliśmy puste ulice miasteczka z dumą ludzi, którym powierzono spokój wszystkich mieszkańców.
Pierwszy raz też mieliśmy z rozkazu nabite karabiny, z których wolno nam było strzelać, jeśli ktoś zatrzymywany przez nas nie znałby hasła.
Jakże prosiliśmy los, by naprzeciw naszego wyostrzonego bagnetu zjawiło się jakieś wrogie indywiduum.
Podczas warty naszej, jednak nic nadzwyczajnego nie zaszło — cali, cokolwiek zmęczeni, wróciliśmy do naszej zagrody.
Kiedyż pójdziemy do okopów? — pytaliśmy ciągle siebie i wszystkich.
Okopy, które wyobraźnia nasza nam pokazywała, jako rowy, w których się klęczy lub stoi, miały w sobie coś tajemniczego, jak wszystko nieznane, pełne nowej — bogatej treści — uśmiechały się do nas wabnie, ponętnie.
W czasie, kiedy najbardziej tęskniliśmy i pragnęliśmy zmiany wrażeń — otrzymaliśmy rozkaz ostatecznego przygotowania do drogi.
O godz. 2-ej w nocy mieliśmy wyruszyć w stronę okopów.
Przygotowania nasze do wymarszu — podobne były do przygotowań ludzi, wybierających się na śmierć w dniu jeszcze nieokreślonym, ale bliskim.
To, co w Bayonnie uważano za konieczne do życia, za niezbędne, teraz wyrzucano z tornistrów. Jedynie starano się zaopatrzyć bidony, napełnić je koniakiem, lub podobnym mocnym płynem.
Życie nasze zamykaliśmy w wyobraźni naszej w kilku dniach, najwyżej tygodniu. Wówczas miała dla nas to wszystką i jedyną wartość, co mogło być przyjemnem w ostatniej chwili.
Mimo pewien przebiegający ciało dreszcz, nie było w nas wszystkich cienia strachu, był jeno ten niepokój czekania chwil wypielęgnowanych wyobraźnią, zapałem i marzeniem o promiennej aureoli nad głowami poległych bohaterów.
Po wypiciu kilku butelek szampańskiego, serdecznem pożegnaniu z właścicielką zagrody i jej córką, zaśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła“. Podobało się to widać francuzom, bo ściskali nam ręce z wiarą w nas, w nasze polskie zwycięstwo.
Garstka nasza rosła do rozmiarów polskiego wojska — tyle w niej było wiary, odwagi i widocznej narodowej miłości.
„Rassamblement“! — krzyknął sierżant.
W cichej, mrokiem otulonej ulicy ustawiliśmy się w dwurząd.
Sierżanci głośno czytali nazwiska.
Z szeregu odpowiadano — present (obecny).
Do kolegi mego najbliższego sąsiada podeszła młoda dziewczyna i z prośbą wyszeptała za plecami:
„Tu m’ecriras, mon petit? — je t’en supplie“.
Była to córka właścicielki opuszczanego przez nas domu.
„Comptez vous quatre!“ — usłyszeliśmy komendę.
Un, deux, trois, quatre i znów un, deux, powtarzano od lewej ku prawej stronie.
Czwórkami równym krokiem przechodziła pierwsza polska sekcja.
„En avant par quatre — ma...rche.“’
Ruszyliśmy śladem idącej na przedzie sekcji.
Całe Mailly powtarzało kroki nasze.
Wyszliśmy na szeroką drogą.
„Pas de route, marche!“ usłyszeliśmy głos sierżanta po gwizdku dowódcy kompanj..
Broń przewieszono przez ramię, rytm kroków rozpadł się.
Od czasu do czasu w odpowiedzi na cichy szept wolontarjuszów padało w mrok głośne „Silence!“ sierżanta
Szliśmy droga, którą, między po obydwu jej stronach wzniesionemi polami winogron, teraz raczej lasem gołych kołków, przypominała wyschłe koryto rzeczne. Zbliżaliśmy się ku ciemnej niewysokiej linji, kryjącej dalszy widok. Naprzeciw nas blisko pierwszych szeregów wyłonił się kwadratowy lasek.
U stóp młodych cienkich drzewek po krótkiej komendzie: „halte“! — zatrzymaliśmy się. „En ligne face a gauche!“ skomenderowano.
Ustawieni w dwurząd zrzuciliśmy tornistry, ustawiliśmy karabiny w kozły.
Sierżanci powtarzali nam rozkaz zachowania zupełnej ciszy, nie palenia papierosów i nie oddalania się na krok od kompanji.
Trudno było jednak nie palić — to też staraliśmy się zapalić papierosa w jakiś niewidoczny sposób. Chodziło o zapalenie pierwszego. Przykryta połami szynela i czapkami zapałka w chwili zapelania się rzuciła wąską smugą światła. W gromadkę winnych wpadli sierżanci. Zaczęły się ostre uwagi i tłumaczenia.
Dla przekonania nas, jeden z sierżantów powiedział, że jeszcze wczoraj byli tu Niemcy i że jesteśmy zaledwie o kilometr od okopów.
Wszystko to nie przeszkodziło, że od zapalonego papierosa, zapalono i inne i tak aż do zadowolenia wszystkich palących zaciągano się ukrytym w rękawie papierosem.
Na równinie przed laskiem siedzieliśmy długo.
Mrok pierzchał. Coraz bardziej przezroczysta szarość zwlekała się na ziemię.
Drzewa wyłaniały swoje wilgotne pnie z gęstego mrocznego, tkanego nocą płaszcza. Kwadradratowy lasek malał, szpetniał w szarobłękitnem świetle poczynającego się dnia. Drobne liście suchotniczych brzózek, koloru gnijących cytryn drżały bezradnie. Naokoło pni stratowana, zaśmiecona papierami i słomą ziemia przypominała podmiejskie miejsca wycieczek.
Między drzewami w szerokich czerwonych szarawarach snuli się zaspani, brudni strzelcy algierscy.
Muły i nieliczne konie, zdawało się, odczytywały komunikaty oficjalne z poniewierających się na ziemi dzienników.
Zmęczonemi i zawiedzionemi oczyma patrzyliśmy na otaczające nas widoki, nie mogąc pojąć, gdzie my jesteśmy, gdzie jest ten nieprzyjaciel, przed którym trzeba było aż tak bardzo się kryć i milczeć.
Gdy między gęste, anemiczne drzewa wtłoczyły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, oddział nasz ruszył drogą obok lasku.
Nie mieliśmy pojęcia, dokąd idziemy.
Po przejściu kilkuset kroków, zatrzymano nas głośnym: Halte!
W dole, osłoniętym drzewami, ciągnął się rząd piwnic z niewielkimi kwadratowymi otworami, służącymi za wejścia.
Piwnice, raczej lodownie bez lodu, nad brzegiem kanału Aisne — jako nasze domy mieszkalne, wyglądem swoim raczej straszyły, niż zachęcały. Tornistry nasze poukładaliśmy wzdłuż piwnic i odrazu z rozkazu kapitana zabraliśmy się do pracy.
Reparowaliśmy załamane dachy, stare nadgniłe podpory drewniane zamienialiśmy nowemi.
Dzień cały zeszedł nam na pracy. Byliśmy prawie pewni, że będą używać nas tylko do podobnych robót przygotowawczych, pomocniczych.
Pod wieczór zobaczyliśmy idące wojska, które szły w kierunku nieznanych nam miejsc, wychodziły zaś z ziemianek, odległych od naszych zaledwie kilkaset kroków.
Do opuszczonych przez nieznane nam wojska lochów dźwigaliśmy manatki swoje. Do mieszkań naszych trzeba było wpełzać, tak niskie i wąskie było wejście. Wewnątrz lochu coraz któryś z nas uderzał głową o podtrzymujące dach belki. Było przeraźliwie ciemno i nisko.
Wreszcie przy świetle lichej kapralskiej latarni zajęliśmy miejsca.
Zajęliśmy!?
Wszystkim by się zdawało, że szesnaście metrów ziemi są aż nadto wyzyskane, gdy na nie ułoży się ośmnaście ciał ludzkich z całym swoim bagażem.
Zmartwieliśmy, gdy zzewnątrz wpadły słowa sierżanta, który zupełnie nie żartując, rozkazał nam zrobić miejsce jeszcze na czternastu kolegów. Odpowiedzieliśmy, że jest to absolutnie niemożliwem.
Dosyć silnym argumentem było powiedzenie, że ziemianka jest przeznaczoną na trzydziestu dwóch ludzi i że zawsze tylu się mieściło.
Zaczęliśmy więc układać tornister przy tornistrze — których w rzeczywistości mieściło się trzydzieści dwa. Przestrzeń zatem zajmowana przez jednego żołnierza nie mogła przewyższać 50 centymetrów.
Na takiem pół-metrowem łożu można było spać wtedy tylko, gdy kolano, lub ręka kolegi, nie zapominała się i nie kierowana jakimś wojowniczym snem odpoczywała bez ruchu.
Takich bezwzględnie spokojnie śpiących kolegów było jednak bardzo mało.
Często w nocy budziły śpiących głośne djalogi w rodzaju:
— Te! Władek — może byś zdjął nogę ze mnie.
— Czego mnie budzisz?
— Zdejm nogę!
— Nie wiem, co ci to przeszkadza.
Albo:
— Gdzieś mi kołdrę ściągnął?
— Kto?
— No ty.
— Ja? Idź do diabła!
Diabłem albo „psią krwią“ zwykle kończyły się djalogi w ciemności.
W całym lochu było jedno wejście.
Dlatego też, by wyjść w nocy z ziemianki, trzeba było wykonać cały szereg akrobatycznych ruchów na czworakach. Skradającego się, często jednak goniły przekleństwa, lub ciężkie żołnierskie buty, za nadeptany odcisk lub inną uszkodzoną część ciała.
Ze względu na słomę, jedno wyjście i ciemność, postanowiliśmy nie palić papierosów wewnątrz ziemianek. O postanowieniu zapomnieliśmy jednak już na drugi dzień. Słoma była tak wilgotna, że nie mogło być najmniejszej obawy pożaru.
Dnie schodziły nam na kopaniu nowych ziemianek, przynoszeniu drzewa, słomy, gałęzi.
Od godz. 6-ej wieczorem byliśmy wolni.
Długie jesienne wieczory mijały monotonnie. Pisano listy, opowiadano sprośne anegdoty, robiono jak zwykle domysły, przypuszczenia na przyszłość.
Jednej nocy nad ranem zbudziło nas dolatujące z zewnątrz wołanie „Tout le monde debout!“
„Sacs au dos! Aux armes!“
Zawiało w ziemiankach...
— Świece, zapałki, latarnie! Dawaj do cholery!
— Prędko! Atak!
— Zapalaj do djabła świece, kapral!
Budzono śpiących, zwijano kołdry, nabijano karabiny „Może niemcy wzięli pierwszą linję okopów i idą dalej — może już są nad kanałem“ — robiliśmy przypuszczenia.
— A jakże! Niemcy nad kanałem i więcej wojska nie ma prócz nas — odpowiadano z niedowierzaniem na przypuszczenia.
— Patrzcie ten śpi jeszcze. Udał się?! Wstawaj! Niemcy!
— Gdzie? — usłyszano zaspany głos.
— Za kanałem — wstawaj psiakrew!
— W Berlinie! Co?! obudzony zaczął się rozglądać, a gdy zauważył, że wszyscy koledzy są już przygotowani do wyjścia — zerwał się i zaczął pośpiesznie składać rzeczy do tornistra.
Coraz wyraźniejszy dolatywał gwar z zewnątrz.
„Sortez“! krzyczeli sierżanci, biegając wzdłuż ziemianek.
Jeden za drugim wychodzili gotowi do drogi żołnierze.
Ustawiali się w dwurząd — czekali.
Padał drobny, gęsty deszcz... Szerokie buraczane liście chyliły się leniwie to w jednę, to w drugą stronę. Zdala dochodziły, przedzierając się przez gęste zarośla, karabinowe strzały.
Przypuszczenia nasze rozpływały się w wilgotnym mroku ciemnej nocy.
Cisza dokoła, senne leniwe otoczenie skostniałych drzew, mokre połyskujące liście buraczane, szara dziobata przez deszcz powierzchnia kanału Aisne mgłą kryły obrazy wyobraźni, wciągały w siebie, upodabniały sobie.
Po kilkunastu minutach kazano nam wejść z powrotem i położyć się.
— Komu by się tam teraz chciało atakować, mówił najdłużej śpiący kolega. A wreszcie was noworodków wojennych do ataku — śmieszne tygrysy! — dorzucił gramoląc się na czworakach na swoje legowisko.
Powyjmowano naboje z karabinów, układano się na nowo do snu.
Po tej przerwanej alarmem nocy, minęło kilka spokojnych. Dopiero coś na czwartą alarm się powtórzył — tym razem przed północą. Poważne przygotowania nie pozwalały nam wątpić, że opuścimy, jeśli nie na zawsze, to na długo nasze lepianki, do których już zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Ukryci za małym sosnowym laskiem zaopatrywaliśmy nasze torby (musette) w prowianty, bi-dony napełniliśmy winem.
Przed odejściem kapitan kompanji naszej objaśnił nas, że idziemy zająć pierwszą linję okopów, że w drodze konieczne jest zachowanie zupełnej ciszy i że samo przejście do okopów jest bardzo niebezpiecznem.
Czwórkami szliśmy wzdłuż kanału, aż do szerokiej poprzecznej drogi, przewlekającej się przez drewniany most, a ginącej w gęstych, mrokiem spowitych, zaroślach. Wielki młyn wodny wynurzał z kanału wysoko sylwetę szerokiego dachu aż ponad ciemną koronkę gałązek młodych, drżących brzóz.
Każda czwórka kompanji naszej wybijała takt ciężkiemi żołnierskiemi butami na drewnianym moście. Zeszliśmy na szeroką błotnistą drogę w gęstwinie.
Rzadkie strzały karabinowe słychać było coraz wyraźniej.
Od czasu do czasu bzyknęła nad uchem zbłąkana kula.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.