Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ostatnie odkrycie odebrało nam apetyt, coprawda nie na długo. Na wojnie, jak na wojnie! zawyrokowano i powrócono do zwykłych myśli.
Mimo naszą rezygnację, korzystaliśmy ze wszystkich rad, dawanych nam przez starych żołnierzy: zlewaliśmy więc ciało benzyną, naftą, terpentyną, co wszystko razem nic nie pomagało na mnożące się insekty, a wywoływało zapalenie skóry.
„C’est la richesse d’un soldat“ — powiedział nam jakiś stary, doświadczony żołnierz, znoszący z przedziwną obojętnością tak „drobne“ rzeczy.
Z każdym dniem stawaliśmy się i my „starszymi i bogatszymi żołnierzami“.
Wieczorem zawiadomiono sekcję naszą, że zrana dnia następnego mamy objąć wartę przy sztabie, jak również strzec wszystkich dróg wjazdowych do miasteczka.
Tę wartę naprawdę pełniliśmy z ogromną gorliwością. Nocą przechodziliśmy puste ulice miasteczka z dumą ludzi, którym powierzono spokój wszystkich mieszkańców.
Pierwszy raz też mieliśmy z rozkazu nabite karabiny, z których wolno nam było strzelać, jeśli ktoś zatrzymywany przez nas nie znałby hasła.
Jakże prosiliśmy los, by naprzeciw naszego wyostrzonego bagnetu zjawiło się jakieś wrogie indywiduum.
Podczas warty naszej, jednak nic nadzwyczajnego nie zaszło — cali, cokolwiek zmęczeni, wróciliśmy do naszej zagrody,
Kiedyż pójdziemy do okopów? — pytaliśmy ciągle siebie i wszystkich.
Okopy, które wyobraźnia nasza nam pokazywała, jako rowy, w których się klęczy lub stoi, miały w sobie coś tajemniczego, jak wszystko nieznane, pełne nowej — bogatej treści — uśmiechały się do nas wabnie, ponętnie.
W czasie, kiedy najbardziej tęskniliśmy i pragnęliśmy zmiany wrażeń — otrzymaliśmy rozkaz ostatecznego przygotowania do drogi.