Przejdź do zawartości

Krwawy strzęp/W Sillery

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Sillery

Wysoki nasyp zagrodził drogę. Zatrzymaliśmy się.
Jeden za drugim schodziliśmy w głęboki wąski rów.
Nareszcie okopy — te okopy, o których słuchaliśmy z taką ciekawością od początku wojny, które w wyobraźni widzieliśmy stokroć gorszymi od tych teraz widzianych wygodnych, głębokich, bezpiecznych rowów.
Dziwiło nas, że na przestrzeni, conajmniej pięciuset metrów nie spotkaliśmy żywej duszy.
Po kilkudziesięciu minutach marszu linja okopów z prostej przechodziła w zygzakowatą. Częste, nagłe skręty narażały nosy nasze na poważne uszkodzenia o tornister na przedzie idącego kolegi.
Całą uwagę naszą zajął napotkany żołnierz, owinięty w szarą kołdrę, stojący z karabinem przed żelazną tarczą na warcie. Jak duch ponocny z głową zwróconą w jednę stronę, przewiercał ciemność wbitemi w nią oczyma.
Teraz, co chwila zatrzymywaliśmy się. Idących na przedzie kolegów rozmieszczano po mieszkaniach, wyraźniej, wgłębieniach w ziemi, jak płytkich, pochyło kopanych rowach.
Wreszcie i ja z moją „esquade‘ą“ doszliśmy do miejsca przeznaczenia t. j. do naszego schroniska.
Schroniskiem był ten sam okop-rów, cokolwiek szerszy od zwykłego przejścia, przykryty dachem z desek, na które narzucono grubą warstwę ziemi.
Gdyśmy weszli pod ten prymitywny dach, była jeszcze noc, która nie pozwoliła nam rozejrzeć się i mniej więcej zdać sobie sprawę, gdzie jesteśmy.
Nie pozostawało nic innego, jak rozpakować tornistry, owinąć się w kołdry i spać.
W kilka też minut chrapanie śpiących głuszyło rzadkie strzały.
Z wczesnym świtem większa część kolegów nie spała.
Dziwnie bezbarwnie poczynał się szary jesienny dzień.
Obudzeni zaczęliśmy się rozglądać, raczej wyglądać przez małe okienka do strzelania.
Odległe o kilkadziesiąt metrów okopy niemieckie spoglądały na nas czarnymi otworami przyziemnych okienek, podobnymi do ślepi chciwego potwora.
Z jaką radością zaczęliśmy strzelać w ten fząd ciemnych punktów nad ziemią — trudno powiedzieć.
Wszyscy robili wrażenie młodych chłopców, którym powierzono coś ważnego, a w ręce dane narzędzie śmierci. Strzelaliśmy bez przerwy. Niestety, nie mogliśmy sprawdzić rezultatu naszych strzałów.
Pamiętam, moją radość, gdy nad głową zobaczyłem jastrzębia — był to jedyny widoczny wróg, do którego mierzyłem z wstrzymanym oddechem. Po strzale niemile rozczarowany widziałem jastrzębia odlatującego w stronę, załzawionego jesienną mgłą lasu.
Dla urozmaicenia strzelaliśmy salwami, mierząc w jeden umówiony otwór. Strzały nasze widać osiągały pożądany skutek, nagle bowiem z przeciwnych okopów posypała się gęsta odpowiedź.
Słyszeliśmy nad głowami z sykiem przelatujące kule niemieckie.
Niemcy strzelali bardzo celnie. Punktem do którego celowali co parę sekund, było okienko nad wejściem do naszego schroniska. Słup podtrzymujący dach, stojący wewnątrz ziemianki na wprost wspomnianego otworu był kompletnie postrzępiony kulami.
Każdą głucho uderzającą w gruby sosnowy pień witano uwagami. „Cholera — znów! Swoją drogą oni dobrze biją. Widać mają nastawione karabiny“.
W długim granatowym płaszczu z laską w ręce przyszedł kapitan, staruszek przyszedł z uwagami, że zachowujemy się jak dzieci, że zupełnie napróżno narażamy się na niebezpieczeństwo. Po obejrzeniu naszego locum odszedł.
Zauważyliśmy, że się zmienił, zmiękł, stał się bardziej serdecznym.
Pierwszą smutną nowiną była rana kolegi Kostrzewy, który należał do pierwszej sekcji polskiej. Rana jednak była dosyć lekka — kula przeszła lewą rękę, co niczem poważnam nie groziło. Nieoczekiwanym i ciężkim ciosem dla wszystkich była śmierć porucznika Doumic’a.
Porucznik został zabity w chwili, kiedy ostrzegał jednego z kolegów, stojących na warcie, przed niebezpieczeństwem wychylania się ponad nasyp. Rażony w szyję, padł martwy na miejscu.
Śmierć zacnego porucznika przygłuszyła naszą beztroską wesołość. Żal zabitego i groźba wisząca nad kolegami, nakazały nam powagę.
O, jakże ciężkiem było wrażenie, kiedy niesiono ciało porucznika. Wąskie zakręty nie pozwalały nieść ciała wewnątrz okopu. Niosący często byli zmuszeni wyrzucać trupa na nasyp, poczem przepychać go dalej długimi drągami. Ze względu na częste skręty, czynność ta powtarzała się co kilka metrów.
Z jaką radością zobaczyliśmy o późnym wieczorze, że nisko nad ziemią pochyleni niemcy nieśli ciała rannych, może zabitych.
Wszyscy bez wyjątku chcieliśmy strzelać w ten pogrzebowy pochód — ledwie zdołano nas powstrzymać.
Dziś się pytam jeszcze, skąd się wzięła ta bezwzględność w naturach najbardziej miękkich i subtelnych? Skąd ta zdecydowana żądza krwi u ludzi, którzy kilka miesięcy temu bledli na jej widok?
Wojna! Węzeł sentymentu i dzikiej krwawej bezwzględności.
Resztę pierwszego naszego dnia okopach spędziliśmy na poznawaniu otaczających nas szczegółów.
Na noc przygotowaliśmy masę nabojów i na umówiony między nami znak poczęliśmy strzelać gęstemi salwami.
Ogień nasz zaniepokoił niemców, którzy sądząc, że są atakowani, puścili w ruch mitraljezy, strzelając też bez przerwy i z karabinów.
Ta żywa z ich strony odpowiedź uspokoiła nas trochę ze względu na karę, jaką mogliśmy otrzymać od kapitana.
Podczas naszego pobytu zabitym został adjutant kompanji, ciężko rannych było dwóch Czechów, odłamkiem granatu także został raniony Holender Weber.
Weber szedł z rozkazem do kapitana, kiedy odłamki granatu ugodziły go w piersi. Mimo ciężką ranę, dowlókł się do kapitana i rozkaz wręczył.
Na trzeci dzień otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się do drogi.
Po północy opuszczaliśmy okopy Sillery.
Szliśmy wzdłuż znanego nam kanału Aisne — dokąd jednak — nie mieliśmy pojęcia.
Żołnierz na wojnie staje się podczłowiekiem, nigdy nie wiedzącym dokąd idzie, dlaczego biegnie, gdzie będzie spał, czy i co będzie jadł i co będzie za chwilę robił. Jedno wie, że zawsze i wszędzie ma być do wszystkiego i na wszystko gotowym.
Ta zupełna nieświadomość treści chwili nadchodzącej, bezplanowość osobista, najwięcej męczą w pierwszym okresie wojaczki, kiedy wyobraźnia nie jest jeszcze zupełnie przytępiona.
Z nad kanału wydostaliśmy się na błotnistą drogę między wysokie, już bezlistne drzewa.
Tu kompanję naszą zatrzymano dla odpoczynku.
Dziesięcio minutowe odpoczynki są napewno jedną z największych rozkoszy żołnierskich. Z jaką niewysłowioną przyjemnością ustawia się w kozły ciężkie karabiny, zrzuca w błoto pięćdziasięcio kilowy tornister, a potem kładzie się, byle gdzie, w grząskie błoto, na kamienie — byle całem, zmęczonem ciałem.
Po odpoczynku ruszyliśmy dalej. Szliśmy w milczeniu, z trudem wlokąc znużone nogi.
Trzy minione doby nowych wrażeń, bezsenność wyczerpały nasze siły szliśmy przez postanowienie woli całej gromady.
Przy końcu drogi słabo zarysowały się jasne ściany domów na tle gęstego wilgotnego mroku listopadowej nocy.
Wchodziliśmy w ulice małego miasteczka Prunay.
Prunay przedstawiało widok okropny. Ani jednego domu, jednej ściany całej. Wszystko poszarpane, porwane, w ruinach. Połamane drzewa, tysiącznie podziurawione ściany, wreszcie pogięte blaszane szyldy przywołujące przechodnów do resstauracji z salą na zabawy, bale i uczty weselne — uśmiechały się ironicznie, złym, bolesnym śmiechem.
Na każdym rogu pustej głuchej uliczki czuwali wartownicy.
Czerwony krzyż na białym od góry złamanym murze, zdawał się być żywą znaczony krwią. „Poste de secours“.
Z piwnicy wydobywa się nieostrożny cienki promień światła świecy — kładzie się na gruzach — żyje i wabi oczy przechodzących — ciemnych, uzbrojonych nocnych duchów.
Mijamy umarłe miasteczko — przechodzimy tor kolejowy. Dół wyrwany pociskiem — obok wpoprzek leżąca zardzewiała szyna.
Za plantem wąska ścieżka pochyla się w ciemny rów, gdyby w rozwartą ziemię.
Gęsiego jeden za drugim schodzimy do okopu.
Między wysokiemi ścianami wąskiego rowu idziemy zdaje się bez końca. Zupełnie bez sił, dochodzimy do małego brzozowego lasku. Wychodzimy na jakąś szeroką szosę.
Zasłonięci gęsto rosnącemi brzózkami, ustawiamy się w dwurząd. Jak z pod ziemi wychodzą milczący żołnierze, przechodzą koło nas, wreszcie giną w ciemnym rowie, z którego przed chwilą wyszła reszta kolegów.
Na prawo długi czerwony budynek, bez dachu, okien, podziurawiony — beznadziejnie spogląda na dwie sylwety wieżyc kościoła w Prunay.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.