Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziwiło nas, że na przestrzeni, conajmniej pięciuset metrów nie spotkaliśmy żywej duszy.
Po kilkudziesięciu minutach marszu linja okopów z prostej przechodziła w zygzakowatą. Częste, nagłe skręty narażały nosy nasze na poważne uszkodzenia o tornister na przedzie idącego kolegi.
Całą uwagę naszą zajął napotkany żołnierz, owinięty w szarą kołdrę, stojący z karabinem przed żelazną tarczą na warcie. Jak duch ponocny z głową zwróconą w jednę stronę, przewiercał ciemność wbitemi w nią oczyma.
Teraz, co chwila zatrzymywaliśmy się. Idących na przedzie kolegów rozmieszczano po mieszkaniach, wyraźniej, wgłębieniach w ziemi, jak płytkich, pochyło kopanych rowach.
Wreszcie i ja z moją „esquade‘ą“ doszliśmy do miejsca przeznaczenia t. j. do naszego schroniska.
Schroniskiem był ten sam okop-rów, cokolwiek szerszy od zwykłego przejścia, przykryty dachem z desek, na które narzucono grubą warstwę ziemi.
Gdyśmy weszli pod ten prymitywny dach, była jeszcze noc, która nie pozwoliła nam rozejrzeć się i mniej więcej zdać sobie sprawę, gdzie jesteśmy.
Nie pozostawało nic innego, jak rozpakować tornistry, owinąć się w kołdry i spać.
W kilka też minut chrapanie śpiących głuszyło rzadkie strzały.
Z wczesnym świtem większa część kolegów nie spała.
Dziwnie bezbarwnie poczynał się szary jesienny dzień.
Obudzeni zaczęliśmy się rozglądać, raczej wyglądać przez małe okienka do strzelania.
Odległe o kilkadziesiąt metrów okopy niemieckie spoglądały na nas czarnymi otworami przyziemnych okienek, podobnymi do ślepi chciwego potwora.