Konopielka/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rano Handzia ze trzy razy dobijała sie do stodoły. Wpuść, prosi, mus pogadać! Nu wpuść, toż wiem, że tam siedzisz! I zamyczko kołocze. Trudno, niech kołocze, pokołocze i pójdzie. Ale nie, uparła sie, klepie, huczy. Mówie wreszcie: Odczepże sie, kurwo jedna!
Za co ty mnie tak, Kaziuk! Chodź, upiera sie, trzeba coś zrobić z oknem, póki ludzi nie śmiejo sie.
A co, pytam, widzieli może coś do śmiechu?
Wstyd, że całe okno wybite! Plotkować zaczno!
Ale nie o mnie, czy to mnie podglądali? Niechaj ona ładzi, abo ten jej narzeczony.
Posiedział ja jeszcze niemało na worku, niemało czasu zeszło, zaczem wyszed ja ze stodoły. Jezu, co sie robi, narzeka Handzia i pod chate mnie prowadzi, na nasze panie napadajo! Napadajo? dziwie sie: I ten jej kawaler nie obronił?
Zachodzim pod drzewo.
Prawda to, pytam sie uczycielki spod okna przez dziure, że ktoś na panie napad?
Tak, mówi ona, okno rozmyka: ktoś wlaz na drzewo i podglądał, a potem trzasnoł w okno i uciek.
Mówi to, a na boki patrzy, oczy chowa.
To na drzewie siedział?
Tak, słychać było jak sie zwalił.
Hm, pewnie ta gałązka jemu sie urwała, mowie i gałązke pódnosze z ziemi: Aha, mówie, w góre spoglądawszy, to z tamtej gałęzi sie urwało, pasuje. Co za świnia, podglądał, pani mówi, ciekawe czego taki szukał! A to może i po nim ślady? dziwie sie. A ślady na zagonku w cybuli jak po koniu! Patrze ja na te ślady, gałązke oglądam i myśle: lepiej było tobie na te drzewo nie włazić człowieku, oj, dużo lepiej byłoby dla ciebie, dużo. A ona:
Boję sie! Może mnie co wieczór podglądano, tfu, okropność!
A jakby te gałęź obciąć? radzi Handzia. W chacie bedzie widniej i już nikt sie nie uczepi?
Gałęź, mówie i cały drże, zęby latajo: Gałęź? A dobrze, już, zaraz! Zaraz sie zrobi, tak sie zrobi, żeby już nikt nie właził na te gałęź. Ziutek, piłe, siekiere raz dwa!
Trochę szkoda, mówi ona.
Szkoda? E, mnie tam już niczego nie szkoda, rzeki nie szkoda, chaty nie szkoda, drzewa nie szkoda! mówie, siekiere biore i od dołu pień obciopuje!
Co?! Handzia oczom nie wierzy: Co ty, co ty, Kaziuk całe drzewo? Nie tykaj, trzęso sie tato, nie rusz klona, bo źle bedzie! Nie ścinaj, mowie, chatniego drzewa!
A co ono, święte?
Nieszczęście na dom ściągniesz! Nie ścinaj!
A to so jakieś nieszczęścia? dziwie sie. I obrąbuje.
Od piorunow, broni, nie ścinaj! I probujo za plecy odciągać, ale ich tak odpycham, że na Handzie polecieli.
Nie ścinaj! gwałtuje Handzia. Dziewczęta kiedyś dorosno, ławke dzie im postawim!
A im bardziej sprzeciwiajo sie, tym mocniej rąbie, obrębuje kore, żeby piła dobrze weszła, białe ciało spod kory sie świeci.
Nie ścinaj, bo ręka uschnie! straszo tato, nogami tupio, latajo wkoło, to z tej, to z tej.
Y tam, pod jełowcem nie uschła, nie uschnie i terez.
Ależ panie Kaziku, naprawdę szkoda, przemawia ona z okna, takie piękne drzewo! Cały dom w gałęziach! Naprawdę szkoda, co pan robi najlepszego!
Co tam gałęzi! ja na to, wyprostowawszy sie: Grunt żeby nikt pani nie podglądał.
To wystarczy tę jedną gałąź!
A co sie bawić po gałązce: całe drzewo zetniem! Po co ono? O, podwaline rozsadza. Strzecha gnije od cienia. I pani bedzie miała widniej w izbie. Widniej, mowie, pani nie lubi, jak widno? Mnie sie zdaje, że pani lubi jak jest widno.
Ona na mnie patrzy, patrzy.
Jak widno, to lepiej czytać, mówie, oczy sie nie tak psujo. Pani tak dużo czyta, a mnie paninych oczow szkoda. Klękaj, Ziutek!
Nie! broni sie: Nie bede drzewa ścinał!
Klękaj, mówie!
Wołajcie Michała! jęczo tato: Michał, Michał!
Klękamy, piłe przykładamy. Pociągam, drasnęło zębami białe, chłopiec piłe wypuścił. Beczy.
Trzymaj, zasrańcu!
Nie bede! Toż to tatowy brat! Nie bede!
Trzymaj! i w łeb go: Ciągnij, psiakrew, bo zatłuke!
Co ty robisz! huknoł zza plecow Michał: Co ty robisz, człowieku!
Ślepy? Nie widzisz, że drzewo ścinam?
Nie ścinaj! I za piłe łapie. Ja za siekiere: Odczep sie, mówie, to moje drzewo.
Babka posadzili, ono i moje!
Ale komu posadzili, kto sie wtedy urodził, ty czy ja? A po czyjej stronie chaty ono? Po twojej?
Ty zdurniał! mowi Michał, spoglądawszy na siekiere. I odstępuje.
Ciągaj, Ziutek, nakazuje ja małemu, spokojnie. I już nie słucham, co gadajo za uszami, ciągam piłe, za dwóch ciągam i pcham, bo ileż chłopiec pomoże. Tyle że naciska. Nie wiem, czy ona patrzyła z okna, czy nie, mnie zdawało sie, że patrzy. Przepiłowali my śnit z jednej strony, przepiłowali z drugiej, od ściany, drzewo ruszać sie zaczęło.
Na bok! ostrzegam. Zaruszało sie, a nie leci. Jeszcze pare razy przeciągamy piło, odskakujem: rusza sie, a nie leci. Jakby żyć prosiło.
Właże między drzewo a chate, kolanami naciskam pień, plecami wpieram sie w ściane: kiwnęło sie, chyli pomału. Naciskam, patrze w góre, ruszyła zielona czapa, widze, jak jedzie, jedzie, i w głowie mnie sie kołujo liści, chmury i myśl jedna: na co mnie kiedyś babka ręke przypalali, babka, na co, ręke, babka, kiedyś, przypalali, na co, czuje, że zaraz płaczem, bekiem rykne: gołe niebo sie odsłania, ktoś krzyknoł: Uważaj! podobno w gałęzi patrzawszy, chylił sie ja za drzewem jak przywiązany, a kiedy hukneło, odziomek buchnoł mnie w bok, w kość, i pociemniało.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.