Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rąbie, obrębuje kore, żeby piła dobrze weszła, białe ciało spod kory sie świeci.
Nie ścinaj, bo ręka uschnie! straszo tato, nogami tupio, latajo wkoło, to z tej, to z tej.
Y tam, pod jełowcem nie uschła, nie uschnie i terez.
Ależ panie Kaziku, naprawdę szkoda, przemawia ona z okna, takie piękne drzewo! Cały dom w gałęziach! Naprawdę szkoda, co pan robi najlepszego!
Co tam gałęzi! ja na to, wyprostowawszy sie: Grunt żeby nikt pani nie podglądał.
To wystarczy tę jedną gałąź!
A co sie bawić po gałązce: całe drzewo zetniem! Po co ono? O, podwaline rozsadza. Strzecha gnije od cienia. I pani bedzie miała widniej w izbie. Widniej, mowie, pani nie lubi, jak widno? Mnie sie zdaje, że pani lubi jak jest widno.
Ona na mnie patrzy, patrzy.
Jak widno, to lepiej czytać, mówie, oczy sie nie tak psujo. Pani tak dużo czyta, a mnie paninych oczow szkoda. Klękaj, Ziutek!
Nie! broni sie: Nie bede drzewa ścinał!
Klękaj, mówie!
Wołajcie Michała! jęczo tato: Michał, Michał!
Klękamy, piłe przykładamy. Pociągam, drasnęło zębami białe, chłopiec piłe wypuścił. Beczy.
Trzymaj, zasrańcu!
Nie bede! Toż to tatowy brat! Nie bede!