Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zagonku w cybuli jak po koniu! Patrze ja na te ślady, gałązke oglądam i myśle: lepiej było tobie na te drzewo nie włazić człowieku, oj, dużo lepiej byłoby dla ciebie, dużo. A ona:
Boję sie! Może mnie co wieczór podglądano, tfu, okropność!
A jakby te gałęź obciąć? radzi Handzia. W chacie bedzie widniej i już nikt sie nie uczepi?
Gałęź, mówie i cały drże, zęby latajo: Gałęź? A dobrze, już, zaraz! Zaraz sie zrobi, tak sie zrobi, żeby już nikt nie właził na te gałęź. Ziutek, piłe, siekiere raz dwa!
Trochę szkoda, mówi ona.
Szkoda? E, mnie tam już niczego nie szkoda, rzeki nie szkoda, chaty nie szkoda, drzewa nie szkoda! mówie, siekiere biore i od dołu pień obciopuje!
Co?! Handzia oczom nie wierzy: Co ty, co ty, Kaziuk całe drzewo? Nie tykaj, trzęso sie tato, nie rusz klona, bo źle bedzie! Nie ścinaj, mowie, chatniego drzewa!
A co ono, święte?
Nieszczęście na dom ściągniesz! Nie ścinaj!
A to so jakieś nieszczęścia? dziwie sie. I obrąbuje.
Od piorunow, broni, nie ścinaj! I probujo za plecy odciągać, ale ich tak odpycham, że na Handzie polecieli.
Nie ścinaj! gwałtuje Handzia. Dziewczęta kiedyś dorosno, ławke dzie im postawim!
A im bardziej sprzeciwiajo sie, tym mocniej