Konopielka/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień, dwa później, z rana, śniadamy, uczycielka wychodzi z pokoju. Ale nie idzie na dwor: zatrzymuje sie koło proga, stoi, coś chce powiedzieć, nie mówi: rozgląda sie tu, tam na kwoktuche w pałubce patrzy. Ileż ona tu siedzi? pyta sie aby pytać: Z tydzień, nie?
Już tydzień i jeszcze ze dwa! na to Handzia.
Ależ to ma cierpliwość!
Oj wej, na to tatko od miski: kiedyś jak kwoktuchi zabrakło, mama pod pacho parke wylęgli!
Ależ to trzeba mieć pache! dziwi sie uczycielka, głowo kręci. Zamyczke naciska, ale pomału. Aha! mówi, udaje że przypomniała: Chciałam panu powinszować, panie Kaziku.
Jemu? zdziwiła sie Handzia. A toż czego?
A tego kopania pod jałowcem.
Kiedy oni nic nie wykopali!
Wiem, że nic. Ale ja winszuję, no, odwagi.
Zatrzymuje ja łyżke w gębie, nasłuchuje. Handzia śmieje sie: A to on niby taki odważny?
Jeśli sie nie bał duchów, co tego konia pilnowały, tłómaczy uczycielka, znaczy, że on już nie bardzo wierzy w czarymary. Czy nie tak, panie Kaziku?
Zacierke, psiakrew, dawaj, mowie ostro do Handzi, w pole czas!
A ona wychodzi, do szkoły idzie.
Do pół maja w polu głównie sie siedziało: po owsie zasiało sie len, konopi, posadziło sie kartofli, uszykowało sie zagon pod warzywa, na koniec zasiało sie gryke i nastali dni wolniejsze, koło domu. Handzia nacisneła, żeb szlabanek dzieciom zrobić, pewnie za namowo uczycielki. Prawda, pódrastali, Ziutek piętami po pachach nas szturał. No dobrze, zbił ja z deskow ten szlabanek, pód okno wstawił, wtedy Handzia dawaj pilić, żeby kurom kucze sklecić przy stodole, takie jak u Dunaja. A na co, pytam sie. Żeby lisy mięso mieli?
Ona na to, że z sieniow śmierdzi.
Ho ho, jaka pani, już jej kury śmierdzo! To niedługo może i mnie z chaty wyprawisz?
Ale koniec końcow zbił ja te kucze przy stodole, żerdki wstawił, stare koszy wyszykował na gniazda. Akurat i Muszka okociła sie, pięć psiakow przywiodła. Wybrał ja jednego z czarnym podniebieniem, sprawdził czy nie suczka, a cztery zawiązał w stary rękaw i dał dla Ziutka, żeb wrzucił do rzeki. Poszed, ale coś długo nima. Przychodzi: widze, że oczami ziemie zamiata:
Co, nie wrzucił?
Wrzucił, mówi.
Ej, łżesz. Nie wrzucił! Dzie oni?
Chłopiec w bek.
Ty, ty, co ty taki litościwy, mówie, chcesz ty łazęgow nahodować, żeby kury dusili? Dzie oni?
Co zrobił? Za stodoło w słome schował! Wzioł ja ten żywy rękaw i niose, chłopiec idzie za mno, popłakuje, choroba, miętki syn mnie rośnie. Tłómacze: Taki ty litościwy? Dobra, zobaczym, jak tego jednego bedziesz doglądał. A co mus utopić, to mus!
I chluś rękaw na rzeke, niech woda odniesie nieboraczkow za wioske: bultneło i po wszystkim.
Ale widze, rzeka jakaś mała! Płycizny sie poodkrywali do dna, wierzby wystajo korzeniami nad wode: Matkoboska, to już?! Nigdy takiej niskiej wody w maju nie było, czasem, ale i to nie co roku, w żniwa rzeka dużo wysychała! Patrze na małe rzeke, tam jeszcze gorzej, kaczki na piechote mogo jo przechodzić!
Filip, krzycze do pastucha, czy ja dobrze widze? Rzeczka wyschła?
A wyschła, mowi, co roku wysycha.
Ale nie w maju!
Bo wiosna była sucha, macha ręko mnie na odczepne: dzieciami zajęty, w noży z nimi gra. A jakże, nie pomylił sie ja! Pare dni potem zawurczało na drodze, wylatuje ja ze stodoły: motocykiel bach, bach, bach jedzie, siny dymek wypuszcza, siedzo na nim jakieś dwóch w beretkach, za nimi dzieci czeredo cwałujo! Staneli koło Dunaja: zleźli z maszyny, jakieś skrzynki odczepiajo, wkoło nich zbierajo sie mężczyzny. I ja lece.
Jeden stary, lat z pindziesiąt, drugi ze dwadzieście pare, zuchowaty, rozgadany. Noszo skrzynki do Dunaja.
Ziemlomiery mówio Domin, bedo nas obmierzać!
Ale jak oni przez Topielko przejechali, pytam sie ja: toż tam błoto pod pachi, a ta maszyna prawie sucha!
Podobno Topielko wyschło, mówio Domin, ech zdaje sie, że bedzie, jak mowili: musi w tych Bokinach już przekopane.
Bagno spłynie?
Teraz, Boże ty moj, teraz zacznie sie! przepowiadajo Domin: Złodzieje, łazęgi, każda zaraza wciśnie sie suchimi nogami.
Jeszcze tego samego dnia wyszli oni po obiedzie na łąki, Maniek Dunajow woził za nimi taczke z drewnianymi palikami, młody obuchem wbijał te paliki po drodze: koło Dunaja wbił, przy Kuśtykach, koło Litwina co zleciał z dachu, za Grzegorycho i na końcu przed mokrym Jurczakiem. Starszy miał na brzuchu deseczke zaczepione sznurkiem za szyje, na deseczce papier i coś rysował.
Z drogi zeszli na pole i brzegiem, popod łąkami doszli do brzeziny. Stamtąd skręcili za kurhan, zgineli, aż wieczorem pokazali sie na wierzchu, koło mogiłkow: wetkneli tam długie tyczke z krzyżakiem i drogo, wbijawszy paliki, wrócili sie do Dunaja. Pytam sie wieczorem uczycielki, co też oni zaznaczajo?
Plany robio, tłumaczy ona: Muszo mieć plany wsi, gruntów i bagna.
Żeb podatkami obłożyć!
Tego nie wiem. Wiadomo tylko, że nie można zaczynać ni mejloracji, ni elektrykacji bez planów. Niech sie pan nie boi, panie Kaziku, nikt nie bedzie pana krzywdził.
Ale w Bokinach przekopane!
I cóż z tego? Więcej łąk będziecie mieli.
Więcej łąk i więcej złodziejstwa, ja na to, wszystkie tałałajstwo zacznie teraz nas plądrować!
A cóż wy tak boicie sie obcych. Ja też jestem obca, a ukradłam co komu?
Pani nie, włączajo sie tatko. Ale inne?
Inni tacy sami.
Tu nie tylko o złodziejstwo idzie, mówio tato.
A czegóż jeszcze tak boicie sie?
A bandyctwo! Czy kiedy u nas kto człowieka zabił? A w miastach mordujo sie co dzień! Ja za tatem obstaje: Żony mężow rzucajo! W Boga nie wierzo. Z ludziow mydło sie robi! Gospody, kurestwo, sodomagomora!
Ona pociesza: E tam, nie wierzcie, naopowiadano wam strasznych bajek.
A te maszyny? pytam sie: podobno żyto końmi już koszo!
Żyto końmi? dziwujo sie tato: Konia w dośpiałe żyto wpuszczajo? E, to chiba dzie u Niemcow.
Nie u Niemcow! Dunaj widział za Surażem!
E, u nas ludzi na to nie pójdo, przepowiadajo tatko.
Uczycielka siedzi smutna, na nas spogląda litościwie. Aż jo Handzia bierze w obrone, czy to pani temu winna? Żeb wszystkie byli takie jak pani, nie byłob strachu.
Ucinam: Tu o pani uczycielce sie nie mówi.
A dlaczego niby inni majo być gorsi ode mnie, pyta sie ona.
Drugiego dnia gieometry chodzili od palika do palika z blaszano taśmo: mierzyli i zapisywali. To samo trzeciego. Tego dnia uczycielka wrociła od Dunajow grubo po zachodzie.
Czwartego wyszli z maszyno: trzy długie nogi miała, na wierzchu pudełko z lornetko. Stawiali nad każdym palikiem i celowali, nazad i do przodu, na czerwone tyczki w białe paski: trzymali tyczki Dunajowe chłopcy. Młody celował, stary zapisywał i coś podliczał. Tego dnia uczycielka siedziała u Dunajow może do północka.
Piątego dnia też chodzili z maszynko. A wieczorem młody zaszed do nas.
Dzień dobry, ja do pani Joli, mówi i idzie przez zapiec jak nie przez zapiec, jak nie przez chate, ale przez droge, pole, na nas ani patrzy, sunie prosto w dżwi. Puka, uczycielka odmyka od razu, widać czekała, i już coś gadajo, śmiejo sie za dżwiami.
A u nas zapieco ciemnawo, tyle blasku co od ognia w piecu i od oknow. Zawsze dotąd lampe wziąwszy, zostawiała ona drzwi nademkniete było widno i u nas.
A tato szepoczo: Pewno narzeczony! Nareszcie ma kawalera, a to sama była jak zazula.
A tam śmiechy i gadanie, ona śmieje sie, on gada.
Aż sie dżwi odmykajo, prosi ona: Zrób, Handzia, jajecznicy, ale na dwoje, nie pożałuj. I daj dwa kubki.
Tato zbystrzeli od razu: Oho, bedo pili! i cmokajo i na murku sie kręco. A Handzia jakby skrzydeł dostała, tak sie nad patelnio zwija: sześć im jajkow, choroba wybiła! A usmażywszy, puka!
Uczycielka wygląda, bierze przez prog talerki z jajecznio, bierze chleb i widelcy, bierze kubki. Na zdrowie, mówi Handzia i łyp okiem, oczko do niej puszcza, a ta śmieje sie urwisowato! Drzwi sie zamykajo i u nas znowuś ciemno.
A tam? A tam pijo sobie, śmiejo sie, opowiadajo, czasem głos ściszo, marmoczo coś, marmoczo, naraz jak nie hukno śmiechem! A na kogo oni szepoczo, przed kim sie ściszajo, z kogo, psiakrew, sie podśmiewujo?
Nie, nie usiedze, nie bede słuchał jak śmiejo sie, kto wie czy nie ze mnie. Ot, cholera, znalaz sie opowiadacz, narzeczony w cienkich nogawicach. Zajde do Domina, mówie. Czapke biere i ide.
Ale nie do Domina ide, tylko dużo bliżej, pód okno, tak, do swojej chaty, choroba, zaglądać bede!
A zaglądnąć nie łatwo, bo firanke zawiesiła sobie uczycielka na całe okno. Tylko od samej góry, dzie sie sznurek rozciągnoł, szparka sie zrobiła, wąziutka, ale wysoko, za wysoko.
Na szczęście klon przy ścianie rośnie: wsuwam sie ja między pień a ściane, za gałęź cichutko sie łapie, podciągam sie, oczami do szpary: siedzo!
Siedzo przy stole: butelka napoczęta, jajecznie sobie jedzo pomału widelcami, chlebem zakąszajo. Poczekam, aż wypijo. Ni to stoje, ni wisze, ręka drętwieć zaczyna, czekam. Na książkach, widze, figurka stoi. Lampa wisi na goździu koło łóżka, Zygarek stoi na ławie.
Aż on nalewa, nawet niemało nalał: stukneli sie, wypiła jak męszczyzna, głowe odrzuciła i hop! była wódka, nima wódki. Oho, numerek z ciebie panienko niewąski.
Ale ręka boli! Złaże po cichu i wychodze na droge. Niedaleko, pod Dominowymi lipami, dziewczęta śpiewajo, Reczeńke śpiewajo, pieśń te kiedyś Dunaj od orelow przywioz, jak tratwy ganiał Narwio.
E, nic nie bedzie, pocieszam sie, ileż oni znajo sie, dzień, dwa. Posiedzi i pojdzie. A jakby co, to lampa zgaśnie. Aha, bede spoglądał, czy sie okno świeci: w razie jakby zgasło, zajde znowuś, posłucham czy poszed, czy jest. A źlić sie nima czego, prawdziwie tato powiedzieli: męczy sie dziewczyna całe dni z tymi bachurami, wieczorami zeszyty poprawia, abo ślepnie nad książkami, czyż nie ma prawa sie rozerwać? Niech odpocznie raz, toż ona niestara. Że wódki sie napiła? A czy to na weselach baby nie pijo? Nawet niektóre druhny probujo. A co tam, zapoznała kolege, niech sobie pogada, pośmieje sie, co tam.
Schodze z drogi nad rzeke, w łozy, żaby huczo aż sie błota huśtajo od tego huku! Dzieś na łąkach derkacz derczy. Po wierzbach ptaszki krzyczo, parzo sie. Toż czerwiec.
Ciekawe co by było, żeb tak kiedy noco, jak Handzia zaśnie, zajść cicho na chate. Ona spałaby, sama taka, pewno ręce rozrzucone. A wtedy jo ruszyć w ramie: odemknie oczy i co? Krzyknie? Wyskoczy z łóżka? Zawoła Handzie? He, a może posunie sie? Nie, krzyku nie narobi, ale na pewno powiedziałaby iść, wracać sie! Za delikatna ona, za dobra dla Handzi za wstydliwa.
A lampa świeci sie i świeci.
Dziewczęta śpiewajo Z kolącego ostu możno płoty grodzić, choć prawie ich tu nie słychać, bo żaby głośniejsze, wiem, słowa zna sie: z kolącego ostu możno płoty grodzić, z kolącego ostu możno płoty grodzić, mężowej matuli nie możno dogodzić.
Lampa świeci jak świeciła.
A może już poszed, a ona czyta?
Ide znowuś, znowuś właże pomiędzy pień a ściane, ręko sie za gałąź łapie i tak wisiawszy, stojawszy, patrze:
Stoł odsunięty aż do drzwi, dżwi stołem przyciśnięte! Butelka pusta. Ona na łożku, pod lampo, goła!
Całkiem goła!
Ale on, dzie on?
Nima! Jego nima!
Ona klęczy na łożku pod lampo, cyckami i twarzo do okna, oczy zamknięte i kiwa sie, jak baby w kościele sie kiwajo! Modli sie? Czy pomieszania dostała? Tak, spiła sie i pomieszania dostała: wtuliwszy głowe, kiwa sie i kiwa, jak wyprostuje sie, widać nad szczytkiem jakie ręce ma cienkie, a cycki nieduże: chudziutka jak chłopiec, cieniutka, istna Konopielka.
Wtem noge widze!!! Jego kolano widze, leżącego na plecach!!!
I tak jak ręko trzymał sie ja dyla, tak od razu to ręko grechotnoł w rame, aż sie szkło posypało, a pod drugo ręko gałęź sie urwała, i ryms ja na ziemie, a z ziemi jak dzik hyc przez płot i zadudniwszy nogami rzucam sie w łozy, na łeb na szyje!


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.