Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymuje ja łyżke w gębie, nasłuchuje. Handzia śmieje sie: A to on niby taki odważny?
Jeśli sie nie bał duchów, co tego konia pilnowały, tłómaczy uczycielka, znaczy, że on już nie bardzo wierzy w czarymary. Czy nie tak, panie Kaziku?
Zacierke, psiakrew, dawaj, mowie ostro do Handzi, w pole czas!
A ona wychodzi, do szkoły idzie.
Do pół maja w polu głównie sie siedziało: po owsie zasiało sie len, konopi, posadziło sie kartofli, uszykowało sie zagon pod warzywa, na koniec zasiało sie gryke i nastali dni wolniejsze, koło domu. Handzia nacisneła, żeb szlabanek dzieciom zrobić, pewnie za namowo uczycielki. Prawda, pódrastali, Ziutek piętami po pachach nas szturał. No dobrze, zbił ja z deskow ten szlabanek, pód okno wstawił, wtedy Handzia dawaj pilić, żeby kurom kucze sklecić przy stodole, takie jak u Dunaja. A na co, pytam sie. Żeby lisy mięso mieli?
Ona na to, że z sieniow śmierdzi.
Ho ho, jaka pani, już jej kury śmierdzo! To niedługo może i mnie z chaty wyprawisz?
Ale koniec końcow zbił ja te kucze przy stodole, żerdki wstawił, stare koszy wyszykował na gniazda. Akurat i Muszka okociła sie, pięć psiakow przywiodła. Wybrał ja jednego z czarnym podniebieniem, sprawdził czy nie suczka, a cztery zawiązał w stary rękaw i dał dla Ziutka, żeb wrzucił do rzeki. Poszed, ale coś