Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami doszli do brzeziny. Stamtąd skręcili za kurhan, zgineli, aż wieczorem pokazali sie na wierzchu, koło mogiłkow: wetkneli tam długie tyczke z krzyżakiem i drogo, wbijawszy paliki, wrócili sie do Dunaja. Pytam sie wieczorem uczycielki, co też oni zaznaczajo?
Plany robio, tłumaczy ona: Muszo mieć plany wsi, gruntów i bagna.
Żeb podatkami obłożyć!
Tego nie wiem. Wiadomo tylko, że nie można zaczynać ni mejloracji, ni elektrykacji bez planów. Niech sie pan nie boi, panie Kaziku, nikt nie bedzie pana krzywdził.
Ale w Bokinach przekopane!
I cóż z tego? Więcej łąk będziecie mieli.
Więcej łąk i więcej złodziejstwa, ja na to, wszystkie tałałajstwo zacznie teraz nas plądrować!
A cóż wy tak boicie sie obcych. Ja też jestem obca, a ukradłam co komu?
Pani nie, włączajo sie tatko. Ale inne?
Inni tacy sami.
Tu nie tylko o złodziejstwo idzie, mówio tato.
A czegóż jeszcze tak boicie sie?
A bandyctwo! Czy kiedy u nas kto człowieka zabił? A w miastach mordujo sie co dzień! Ja za tatem obstaje: Żony mężow rzucajo! W Boga nie wierzo. Z ludziow mydło sie robi! Gospody, kurestwo, sodomagomora!
Ona pociesza: E tam, nie wierzcie, naopowiadano wam strasznych bajek.