Kominiarczyk (Korotyńska, 1931)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Kominiarczyk
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 44
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
KOMINIARCZYK
POWIASTKA
z ilustracjami
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE
PRINTED IN POLAND
Druk. Sz. Sikora





Ubogą była Marcinowa. Całem bogactwem jej: rąk zdrowych dwoje i ta ciągła niezmożona chęć do pracy, ciągłe wyszukiwanie takowej.
Przed kilku laty była zamożną gospodynią, żoną majstra kowalskiego, dziś, po śmierci męża biedną z pracy rąk żyjącą wdową.
Zostawił jej chłopca lat dziesięciu, drobne wątłe chłopię, do ciężkiej pracy niezdatne.
Piotruś od dni najmłodszych był niezwykle zręczny i doskonale się gimnastykował.
Sprężystość jego członków pozwalała mu na przeróżne skoki i wdrapywanie się na słupy i drzewa, usuwała obawę upadku z najwyższych szczytów.
Gdy doszedł do lat czternastu i niezgorzej czytał i pisał, postanowił obrać sobie zawód, aby nie być dla matki ciężarem, przeciwnie stać się dla niej pomocą. Marzeniem jego było zostać kominiarzem.

Z wielką nieśmiałością przystąpił pewnego razu do matki, gdy po całodziennem praniu usiadła na stołku, aby wypocząć.
— Mamusiu, — odezwał się do niej.
— Cóż takiego, Piotrusiu?
— Skończyłem dziś lat czternaście... czas już, żebym zaczął pracować...
— Ty? A cóż ty kruszyno potrafisz? Słaby jesteś, do ciężkiej pracy niezdolny.
— To też mamusiu, chcę iść do pracy lekkiej, wymagającej tylko zręczności, chcę być kominiarzem.
— O rety! kominiarzem? I przychodzić usmolonym, jak nieboskie stworzenie, niepodobnym do mego Piotrusia?
— Ależ mamusiu, wiem o tem, pomagałem Jankowi, temu z przeciwka i raz nawet wyczyściłem za niego komin.
— Co? ty? — z podziwem wykrzyknęła Marcinowa — brednia!
— Ależ nie brędzę, mogę zawołać Walka, on widział, jak to robiłem...
— A co do sił, to wiem mamusiu i słyszałem o tem, że w pracy wyrabiają się siły, a w lenistwie traci się moc. A, żeby mamusia nie widziała mnie zasmolonym i czarnym, umyję się zawsze po drodze przy jakiej studni.
— E... myć się to i w domu możesz, od tego dom i kąt własny, broń Boże? Jużbym nie przeżyła twej straty...
I Marcinowa przytuliła syna do piersi i ucałowała serdecznie.
— A więc pozwalasz, mamusiu? pozwalasz? — zawołał uradowany Piotruś — zobaczysz, że ci za miesiąc pensję całą przyniosę...
— A no, idź synku i niech ci Bóg dopomaga, a uważaj, żebyś nie spadł z komina, nie dokazuj z Jankiem przy robocie, bo może się zdażyć nieszczęście.
Rankiem cicho wstał z łóżka, nie chcąc budzić matki, ale ze ździwieniem ujrzał ukochaną swą matkę ubraną i stawiającą mu na stole śniadanie.
— Ja ci tak zawsze nie dam wstawać — mówił — tylko dziś, ten raz pierwszy... Przygotuję sobie z wieczora termos z kawą i będzie, a teraz do roboty!
Piotruś biegł jak na skrzydłach do majstra.
— Czego lecisz, jak szalony? — zawołał nań dobrze znany mu głos kominarczyka Janka i dwie usmolone sadzą ręce dotknęły jego czyściutkiej twarzyczki.
— To twój chrzest kominiarski! Masz już znak szczególny twego powołania? — wykrzyknął śmiejąc się serdecznie jego obecny kolega po fachu.
— Muszę być straszny! — zapytał z niepokojem Piotruś, nieprzyzwyczajony do podobnego ucharakteryzowania.
— Nie bój się! pozna cię majster — pomimo to umalowanie, a i matka napewno zawoła na ciebie jak zwykle: Piotrusiu! gdy wejdziesz...
Roześmiał się chłopiec na to upewnienie Janka i poszedł z nim razem do pana majstra.
— I cóż, chłopcze? zdecydowałeś się wreszcie zakosztować kominiarskiego chleba? — spytał majster witającego go Piotrusia.

— Już dawno o tem marzyłem, — odrzekł zagadnięty — lecz matka nie pozwoliła mi iść do roboty, mówiąc, że nie mam jeszcze lat czternastu, teraz skończyłem już czternaście lat i uprosiłem, żeby mnie do tej roboty iść pozwoliła.
— Dobrze, dobrze, mój chłopcze, jak cię zowią?
— Piotr Grzęda, proszę pana majstra.
— A więc, Piotrusiu, od dziś weźmiemy się do pracy. Janek wskaże ci co masz robić i pouczy. A za miesiąc, jeśli uczciwie będziesz pracował zapłacę.
W parę godzin poinformowany był już dostatecznie, przez Janka i pełen zapału zajął się pracą.
Mozolna to była robota i wymagająca wielkiej zręczności i sumienności.
Wchodzić po niewidocznych ciemnych stopniach wgłąb kominów, machać miotełką na wszystkie ścianki, oczyszczając skrzętnie każdy osad sadzy — to niebyle robota.
Trochę mu się z początku kręciło w głowie, gdy patrzył wdół na ulice, ale trwało to krótko — przywykł i było mu bardzo dobrze i w zajęciu i gdy wróciwszy do domu widział poczciwą kochającą twarz swej matki i sprawiedliwym cieszył się wypoczynkiem.
Pewnego razu, jakoś w końcu miesiąca, Piotruś uszczęśliwiony nad miarę wybiegł z domu wcześniej niż zwykle.
Hop! hop! hop! podskakując wyśpiewywał chłopczyna.
Nareszcie zatrzymał się przed domem, w którym dużo miał do roboty.
Dom był ogromny, kominów do czyszczenia dużo, pewnie cały dzień mu tu zejdzie.
A naprzeciwko dom szkolny. Cały budynek pełen hałasujących chłopców i dziewcząt, miłych, wesołych istot, pełnych życia i żądzy zabaw...
Pamięta, jak chodził do szkoły, jak rwał się do nauki ile i do dokazywania, do figlów, jak mu tam było dobrze i jak szybko zeszło tych lat kilka.
Wszedł na strych, ze strychu po schodkach na dach i już jest na swym posterunku i już śpiewa:

Jestem sobie kominiarczyk,
Kominy szoruję,
Do wszystkiego co jest brudne
Wyraźny wstręt czuję...

Wyczyścił jeden komin i wyszedł na powierzchnię dachu... Spojrzy, co też tam dzieci robią w szkole?

Siedzą i piszą coś w kajetach, pewnie doktando. A jak jedno do drugiego zagląda...
— A pfe! wstyd! Nie wolno oszukiwać nauczyciela! — krzyknął tak głośno, aż sam się swego głosu przeląkł.
Zjadł, co miał na obiad, wyczyścił resztę kominów i zeszedł do majstra.
Uroczysty to dzień dla Piotrusia — dzień wzięcia pierwszej w życiu pensji.
— A no, chłopcze — zawołał się doń majster — zasłużyłeś na więcej, niż myślałem, bo zwijałeś się z robotą, a i robiłeś dokładnie, masz tu sześćdziesiąt złotych na początek...
Oniemiał Piotruś z radości, stanął jak wryty.
— Boże! czyż to prawda? On ma aż tyle pieniędzy?
Rzucił się do rąk majstra, a gdy ten dobrotliwie pogłaskał zwichrzone włosy chłopca, wywinął parę razy koziołka z radości.
Poszedł Piotruś, włożywszy przedtem pieniądze do kieszeni, a przypomniawszy, że zostawił miotełkę i sznury na strychu, szybko pobiegł aby je zabrać.

Przed puszczeniem się w drogę, chciał spojrzeć jeszcze na swe skarby.
Wsuwa rękę do kieszeni — kieszeń pusta!
— Co to? Gdzie moje pieniądze? O, ja nieszczęśliwy! Kieszeń pusta! Kieszeń dziurawa! Była wczoraj caluteńka, ale, że ubranie bardzo stare i ze starego przerabiane, od chleba rozdarła się, a że Piotruś nie za zauważył tego i włożył w nią pieniądze — utracił całomiesięczny zarobek... Biedaczek!
Pobiegł chłopiec raz jeszcze na strych, rozejrzał się wszędzie gdzie był po wzięciu pensji — pieniędzy ani śladu!
Biedny kominiarczyk stanął wprost szkoły i gorzko zapłakał.
— Czego płaczesz, kominiarczyku? — naraz odezwały się doń świeże dziecięce głosy. — Czy ci kto zrobił krzywdę?
Spojrzał Piotruś a przed nim takie śliczne, dobre dziewczątka i taka litość w twarzyczkach.
— Zgubiłem wszystkie pieniądze otrzymane za miesiąc roboty. Matka moja biedna, ja nie mam w co się ubrać, ach! ja nieszczęśliwy!
— W jaki sposób to się stało? powiedz...
— Kieszeń była dziurawa, wypadła, szukałem wszędzie, nigdzie ani śladu...
— A dużo miałeś pieniędzy?
— Bardzo dużo, panienko, aż sześćdziesiąt złotych.
I dobre dziewczątko usunęło się na bok, dając znać dzieciom do szkoły spieszącym, żeby się zbliżyły.
I podczas gdy kominiarczyk szlochał rozpacznie, dzielna dziewczynka opowiedziała przygodę Piotrusia kończąc przemowę swą temi słowy:
— Nie mamy prawa opuścić biednego tego chłopca w nieszczęściu, boć on bratem naszym, bo każdego z ludzi kochać mamy, jak siebie samych.
Każde z nas ma z sobą pieniądze na przysmaki, ofiarujmy je kominiarczykowi... Bez cukierków i ciastek obejść się możemy... jemu zaś na chleb czarny potrzeba.
— Dobrze! dobrze! z największą chęcią! — zawołały miłosierne koleżanki, a za niemi biegła cała gromada uczących się chłopców i składała swoją ofiarę.
A z niebios patrzał Bóg i błogosławił...
— Chodź do nas chłopczyku, nie płacz, oto zebraliśmy dla ciebie tyle, ile zgubiłeś, patrz, oddajemy ci wszystko, cośmy mieli na słodycze i nie żałujemy tego, o nie! Milszy nam twój uśmiech radosny nad cukierki i ciastka! — odezwały się słodkie głosy dziecięce.
Drżał ze wzruszenia, gdy mała, biała rączka dziewczynki wkładała do jego brudnej ręki uzbierane pieniądze... Chciał ucałować tę miłosierną dłoń dawczyni, podziękować...
Ale nie śmiał dotknąć ustami ręki, aby nie zabrudzić, a mówić nie mógł, bo mu coś gardło zatkało...
Kłaniał się więc na wszystkie strony, wreszcie złożył ręce, jak do modlitwy i usta zaszeptały dziękczynnie.
Wzruszenie chłopca udzieliło się i tym zacnym serduszkom, każde z dzieci zapytywało go o matkę o jego sposób życia, o to, czy często jest głodny.
Naraz dzwonek się rozległ, donośny dźwięk jego wzywał do szkoły.
Cała gromadka pędem rzuciła się ku bramie szkolnej, wołając:
— Do widzenia, Piotrusiu! dowidzenia!
W jednej chwili zapanowała cisza. Na placu został Piotruś, nie zdający sobie dotąd sprawy, czy sen to był, czy rzeczywistość...
Dumał, dumał, pieniądze zawinięte w papier obejrzał, wreszcie zabrał miotełką, sznury i podskoczywszy w górę z radością zawołał.
— Otom znów wesoły i szczęśliwy!
Niech żyją litościowe dzieci i szkoła.
I pobiegł szybko do domu.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.