Kochanek Alicyi/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
Dobry Wilhelm.

Hrabina de Nancey bez ruchu, z wytężoną uwagą, wstrzymując całą siłą woli gwałtowne bicie serca, przekonała się niebawem, że nie było to złudzenie.
Dziwny i niepokojący hałas o którym wspomnieliśmy wyżej, dochodził do niej wyraźnie, pośród głębokiej ciszy nocnej.
Niepodobna było mylić się co do natury tego ciągłego skrzypienia, jakie wydawało żelazne narzędzie obracane na wszystkie strony w zamku.
Widocznie starano się otworzyć drzwi, albo dobranym kluczem, albo też jednym z tych żelaznych haczyków, które złodzieje przezwali słowikami.
Zatem cel nocnej tej wizyty zwłaszcza też z włamaniem się, nie był bynajmniej wątpliwy.
Blance nie zbywało na zimnej krwi. Dała tego świeży dowód. Postawiwszy świecę na stole w gabinecie toaletowym, przeszła swój pokój, uchyliła delikatnie drzwi położone na wprost schodów, a nachyliwszy się, próbowała zgłębić cienie korytarza.
Metaliczne sklepienie szło crescendo.
Nagle dał się słyszeć mały trzask i hałas ustał. Zamek ustąpił.
Coś nakształt wiatru syberyjskiego, przemknęło po ramionach Blanki, śmiertelny pot zrosił jej głowę, lecz nie ruszyła się z miejsca. W podobnych okolicznościach dobrze jest zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zanim uczyni się jakieś postanowienie.
Na samym końcu korytarza zabłysło jakieś światełko, które powiększało i zbliżało się zarazem. Lecz dziwna rzecz sądzićby można, że światło to szło samo nakształt błędnych ogników snujących się nocą po nad stojącemi wodami, lub bagnami.
Blanka zrozumiała wkrótce znaczenie tego fenomenu. Światełko pochodziło od ślepej latarki, rzucającej jasność na przód, a pozostawiącej w cieniu tego który ją niósł.
Latarka szła ciągle. Dosięgnęła nareszcie pierwszego stopnia schodów. Wtedy jasność jej odbijająca się na połyskujących i malowanych ścianach, pozwoliła hrabinie rozpoznać dobrą twarz Wilhelma, kamerdynera, który w tej chwili miał być w drodze do Monachium.
Była to istotnie ta szorstka twarz różowa o fajansowych oczach, o grubych wargach i kręconych włosach. Pomimo to godny niemiec zaledwie podobnym był do siebie... Musiał tak wyglądać w Bazeilles, kiedy wojował naftą i bagnetem, pędząc w ogień kobiety i dzieci.
Okrągłe i słupowate jego oczy, miały w sobie coś dzikiego, grube wargi podniesione zwierzęcym uśmiechem, odsłaniały zęby białe i spiczaste. Śpiąca i spokojna zazwyczaj fizyognomja, stała się nagle straszną. Widocznie okropna myśl jakaś poruszała niemiecki ten umysł.
Zanim próg przestąpił, przezorny Wilhelm, zdjął kamasze, tym więc sposobem ciężkie jego kroki tyle sprawiały odgłosu, co chód kota po kamiennej posadzce korytarza...
W lewej ręce niósł latarkę, prawą zaś trzymał jeden z tych długich nożów o silnem ostrzu, jakich używają rzeźnicy.
Niewypowiedziany przestrach ogarnął hrabinę. Zesztywniała cała... Przez mgnienie oka doznała ona tego okropnego uczucia, jakie napada czasem we śnie, gdy człowiek chce uciekać, przed niebezpieczeństwem, a kroku naprzód zrobić nie może...
Wilhelm wszedłszy na pierwszy stopień, szedł zwolna do góry. W niespełna minutę miał stanąć na pierwszem piętrze, oko w oko Blance. Czas naglił.
Pani de Nancey odzyskała natychmiast przytomność umysłu. Zamknęła bardzo delikatnie drzwi od swego pokoju, obróciła klucz w zamku dwa razy i zasunęła rygle, poczem cofnąwszy się cokolwiek, nadstawiła znowu ucha.
Przyszło jej na myśl, że Wilhelm miał może tajemny stosunek z Dorotą i chciał widzieć się z nią w sekrecie przed odjazdem. Jeżeli tak, przejdzie zapewne na drugie piętro nie zatrzymawszy się.
Nadzieja ta trwała krótko.
Niemiec zatrzymał się na pierwszem piętrze, a narzędzie którego tak zręcznie używał, zaskrzypiało znów złowrogo w zamku.
Blanka ujrzawszy się w najwyższem w niebezpieczeństwie, spojrzała dokoła szukając jakiejś broni, lecz nadaremnie, nie była bowiem w nią zaopatrzona.
Nie posiadała nic! nic! nawet owego maleńkiego sztylecika, jakiego kobiety używają czasem do rozcinania kartek w nowych książkach... nawet marnego stołowego noża, na odparcie razów rzeźniczego narzędzia, w które uzbroił się bandyta...
Zamek zgrzytnął. Ząb klucza zrobił swoje, lecz rygle zostały na miejscu.
Wilhelm zrozumiał naturę tego oporu, a widząc, że wyprawy swojej nie zakończy tak cicho jak zaczął, o co zresztą nie chodziło mu bynajmniej, wiedział bowiem, że dom nie ma żadnego sąsiedztwa, wstrząsnął drzwiami tak gwałtownie, że aż ściany po bokach rozdzieliły się od góry do dołu, a zasuwy wyszły do połowy z swych osad.
Jeszcze jedno podobne wstrząśnienie, a morderca próg przestąpi...
Pani de Nancey, której przestrach wyrwał z piersi krzyk rozdzierający, wpadła do gabinetu tualetowego, zamknęła drzwi i zasunęła rygiel. Lecz jak wiemy dla złoczyńcy była to zbyt mała przeszkoda i gdyby w pokoju tym nie było innego wyjścia, nic nie byłoby jej ocaliło.
Na szczęście ukryte schody wyłącznie do użytku służby przeznaczone, łączyły go z parterem.
Blanka zdmuchnęła świecę, zsunęła się po schodach jak wicher, wpadła do ciemnego pokoju, który przebiegła po omacku potrącając meble, otworzyła okno i wyskoczyła niem na ogród.
Znalazłszy się na dworze, chciała uciekać lecz zawiodły ją siły; upadła na trawnik i z wielkim trudem zaledwie przyczołgała się do grupy krzaków, w gęstwinie, w których się ukryła.
Z niedostatecznej kryjówki, widziała ona front willi i okna swego pokoju. W oknach tych było ciemno, zatem Wilhelm nie mógł się tam znajdować.
Eks-ułan, istotnie, wyważywszy drugie drzwi tak samo jak pierwsze, zaczął szukać hrabiny. Nie znalazłszy jej, a niechcąc tracić czasu, poszedł wyżej i Blanka ujrzała sylwetkę jego rysującą się na szybach oświetlonego znów pokoju... Jednocześnie słabe światło zabłysło po za skromną firanką na drugiem piętrze, poczem rozproszyło się stopniowo.
Dorota zbudzona krzykiem swej pani, zapaliła lampę i odziawszy się cokolwiek, zeszła na dół.
Pani de Nancey uczuła śmiertelny dreszcz w szpiku kości.
— Nieszczęśliwa... — — rzekła do siebie — już po niej...
Kilka sekund upłynęło zaledwie, a jasno-włosa pokojowa stanęła na progu pokoju, w którym Wilhelm za pomocą swego noża próbował odrywać zamki od szaf i kufrów.
Chciała cofnąć się i uciekać, widząc wywalone drzwi i pojmując co to ma znaczyć, lecz niemiec rzucił się na nią i wciągnął ją do pokoju.
Wtedy zdaleka, hrabina była świadkiem najstraszniejszego widoku, jaki wyobraźnia mogła stworzyć kiedykolwiek! To zaś czego dojrzeć nie była wstanie, łatwem jest do odgadnięcia.
Wilhelm porwał Dorotę za wielkie jej włosy rozpuszczone. Ona szamotała się, błagając o życie. Morderca podniósł nóż i uderzył pierwszy raz. Działo się to przy oknie, więc pani de Nancey widziała.
Dorota padła na ziemię krzycząc. Hrabina nic już nie widziała. Zbrodniarz nachyliwszy się, siekł swoją ofiarę bez ustanku. Nieszczęsna dziewczyna rogatą duszę mieć musiała. Pomimo mnóstwa ran, nie umierała jeszcze. Przeraźliwe i rozdzierające krzyki jej konania, rozlegały się przeszło minutę, poczem słabnąć zaczęły, zamieniły się na chrapliwy jęk, wreszcie ustały zupełnie.
Wilhelm wtedy podniósł się z ziemi, wbiegł na schody, przeszedł wzdłuż korytarz, zbiegł ze schodów ganku z latarnią w ręku i znalazł się w alei wysypanej piaskiem, która otaczała murawę przed domem.
Zaledwie trzydzieści kroków dzieliło go od hrabiny.
— Szuka mnie — pomyślała Blanka. — Znajdzie mię niezawodnie... Trzeba umierać... I zamknęła oczy, nie chcąc patrzeć na wzniesiony nóż po nad swą głową.
Nie! Morderca nie myślał w tej chwili o niej.
Skierował on się ku małej szopie, malowniczo krytej słomą, która służyła za drwalnię, a gdzie składano zwykle narzędzia ogrodnicze i rozmaite narzędzia używane w wiejskiem gospodarstwie.
Po chwili wyszedł z tamtąd trzymając topór przeznaczony do rąbania drzewa, wrócił tą samą drogą do opuszczonego domu i wpadł do krwawego pokoju, w którym leżał trup Doroty.
Hrabina zrozumiała szybko do czego potrzebna mu była siekiera, widząc ruchy olbrzymiego jego cienia na szybach, a zwłaszcza słysząc łoskot podobny do tego, jaki czynią drwale ścinając dwuwiekowego dęba.
Odbijał on wieka od kufrów, nie mogąc zaś dać rady roztrzaskiwał je w kawały.
Zrozumiawszy, że czynność ta zabawi go cokolwiek dłużej, pomyślała o ratowaniu się ucieczką; w każdym razie należało się spieszyć, bo zabrawszy pieniądze i klejnoty, zechce zapewne zgładzić ze świata drugiego świadka swej zbrodni, tak jak to uczynił z pierwszym.
Blanka powstała. Nogi drżały pod nią; lecz przywiązanie do życia i instynkt samozachowawczy, powraca, jak mówią sprężystość członków, nawet sparaliżowanym; hrabina zaś chwilowo tylko była osłabioną przestrachem.
Przywlokła się do drzwi ogrodowych, które Wilhelm pozostawił otworem. Znalazłszy się zaś na otwartej drodze, odżyła całkiem, i z gołą głową, szybkim krokiem udała się ku Kolonii.
Chwilami zdawało jej się, że słyszy za sobą odgłos kroków i dyszący oddech.
Wtedy sądząc że ją goni, przytuliła się wystraszona do drzewa, przekonawszy się jednak że była samą, biegła śmiało dalej.
Dochodząc do miasta obejrzała się i spostrzegła wielką jasność na horyzoncie.
Czyżby to miało być już świtanie? Nie jeszcze. To jej dom stał w płomieniach.
Dobry Wilhelm osiągnąwszy cel swojej wyprawy, wydobył z kieszeni małą blaszanną manierkę napełnioną naftą, i rozlał szacowny płyn na prześcieradła i kotary łóżka. Eks-ułan robił to artystycznie, wyćwiczywszy się w tej sztuce podczas kampanii francuzkiej.
Chemiczna zapałka przyszedłszy w pomoc, sprawiła pożar, którego rezultat jest nam wiadomy.
Niemiec rzuciwszy nóż w płomienie, porwał topór i latarkę i począł gorliwie szukać hrabiny na parterze i w ogrodzie.
Po kwadransie bezowocnych poszukiwań, zrozumiał, że Francuzka ratować się musiała ucieczką i myślał już tylko o tem, by dopaść stacyi kolei żelaznej, gdzie postanowił wsiąść na pierwszy pociąg odchodzący do Monachium.
Niechcąc zajmować się dłużej tym nędznikiem, powiedzmy odrazu, że wszystkie wykręty jego wyszły na jaw; było bowiem trzech świadków, którzy stwierdzili przysięgą, że widzieli go wsiadającego do wagonu o trzy mile od Kolonii, w kilka godzin po spełnionej zbrodni, że skazanym został na śmierć i straconym, a powróćmy do Blanki Lizely, hrabiny de Nancey.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.