Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Postawiwszy świecę na stole w gabinecie toaletowym, przeszła swój pokój, uchyliła delikatnie drzwi położone na prost schodów, a nachiliwszy się, próbowała zgłębić cienie korytarza.
Metaliczne sklepienie szło crescendo.
Nagle dał się słyszeć mały trzask i hałas ustał. Zamek ustąpił.
Coś nakształt wiatru syberyjskiego, przemknęło po ramionach Blanki, śmiertelny pot zrosił jej głowę, lecz nie ruszyła się z miejsca. W podobnych okolicznościach dobrze jest zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zanim uczyni się jakieś postanowienie.
Na samym końcu korytarza zabłysło jakieś światełko, które powiększało i zbliżało się zarazem. Lecz dziwna rzecz sądzićby można, że światło to szło samo nakształt błędnych ogników snujących się nocą po nad stojącemi wodami, lub bagnami.
Blanka zrozumiała wkrótce znaczenie tego fenomenu. Światełko pochodziło od ślepej latarki, rzucającej jasność na przód, a pozastawiącej w cieniu tego który ją niósł.
Latarka szła ciągle. Dosięgnęła nareszcie pierwszego stopnia schodów. Wtedy jasność jej odbijająca się na połyskujących i malowanych ścianach, pozwoliła hrabinie rozpoznać dobrą twarz Wilhelma, kamerdynera, który w tej chwili miał być w drodze do Monachium.
Była to istotnie ta szorska twarz różowa o fajansowych oczach, o grubych wargach i kręconych włosach. Pomimo to godny niemiec zaledwie podobnym był do