Kochanek Alicyi/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Lasek Buloński.

Cztery miesiące upłynęło od dnia, w którym waleczna nasza armja pod wodzą chwalebnego Mac-Mahona, księcia Magenty stłumiła komunę w Paryżu, w którym krew zakładników zbryzgała płyty brukowe.
Ślady obcej i domowej wojny zaczęły się zacierać dokoła wielkiego miasta.
Hrabia de Nancey i Alicya weszli na powrót w posiadanie w swej willi w lasku Bulońskim i znów miłość swą ukrywali pod cieniem drzew cudownego i tajemniczego schronienia.
Pamięta zapewne każdy, jak pięknym był miesiąc październik roku 1871. Nigdy wspanialsze słońce nie oświecało pól zieleńszych. Zaledwie dopiero w początkach listopada lasy pokryły się żółtawą i czerwonawą barwą, która poprzedza zazwyczaj opadanie liści.
Alicya korzystając z tak pięknej pogody, spędzała całe dnie prawie w ogrodzie. Lecz nie widziano już jak przedtem, aby biegała za motylkami, lub zbierała kwiatki na bukiet nie tak świeży jak jej jagody.
Zdawało się, jakoby w ślad za strasznemi przejściami majowemi, pękło coś w jej sercu.
Niepozostało w niej nic z dawnej dziecięcej żywości. Każdy przedłużony ruch sprawiał u niej ogólne znużenie i rozstrój.
Godzinami całemi siedziała nieruchoma w wielkim fotelu o odwiniętych poręczach, a gęste sklepienie lip, chroniło ją od żarzących promieni słonecznych.
Nie mogła zajmować się ani czytaniem książek, ani ręczną robotą.
Tak umysł jak i ciało jej zdawały się potrzebować zupełnego spokoju. Słuchała śpiewu zięby i piegży, patrząc przez rzadkie miejscami liście na przemykające się po sklepieniu niebios obłoczki, które wietrzyk gnał w stronę zachodu.
Czasami Paweł niespokojny klękał przed nią na miałkim piasku, a obejmując ją ramieniem, mówił:
— Dziecię ty moje, czyś chora?
— Nie — odpowiadała Alicya z uśmiechem i nachylając się wtedy cokolwiek, brała głowę Pawła w drobne swe rączki i całowała go w czoło: Młoda dziewczyna nie dla tego to mówiła, aby uspokoić pana de Nancey. Istotnie nie doznawała ona żadnego cierpienia, a to ogólne znużenie o jakiemśmy wspominali, nie było chorobą, w pierwszych przynajmniej czasach.
Zwolna jednak nieprzewidziane zmiany zaszły w stanie Alicyi; obrzydziła sobie potrawy, które przedtem lubiła nade wszystko, a nabierała fałszywego apetytu do rzeczy, które znów dawniej wstręt w niej budziły. Ulubionych kwiatków wąchać nie mogła, charakter jej zmienił się nie do poznania. Napadała ją zarówno wesołość bez przyczyny, jak smutek, którego niczem usprawiedliwić nie było można.
Dopiero płakała rzewnemi łzami, już głośnym i nerwowym wybuchała śmiechem.
Gdy zaś Paweł zapytywał ją:
— Dlaczego płaczesz moja najdroższa?
Miała zwyczaj odpowiadać:
— Nie wiem... nie jestem smutną, przeciwnie czuję się szczęśliwą.
I ma się rozumieć nie umiała zdać sprawy ani ze śmiechu, ani z łez swoich.
Nakoniec pewnego poranku w miesiącu październiku, idąc z Pawłem pod rękę do ogrodu, gdzie najbardziej lubiła przesiadywać, zachwiała się i gdyby nie obecność młodego człowieka, który podtrzymał ją męzkiem swem ramieniem, niezawodnie byłaby upadła.
Aż do tej chwili pan de Nancey nie chciał używać doktora, z obawy, by niezaniepokoić Alicyi; przewidując jednak w niewytłomaczonem tem zemdleniu symptomat groźnej jakiejś choroby, nie zawahał się ani na chwilę, lecz napisał do jednej ze znakomitości medycznych, uczynił to zaś w słowach tak naglących, że w dwie godziny potem przybył doktór F... najweselszy i powiemy chętnie, najprawdomówniejszy z doktorów Paryża.
— Gdzież nasza chora? — zapytał Pawła, który uwiadomiony o jego przybyciu, wyszedł na przywitanie do małej furtki ogrodowej.
— Jest w ogrodzie, doktorze — odpowiedział pan de Nancey.
— Więc nie w łóżku?
— Nie jeszcze, dzięki niebu!
— Chodźmyż do niej, po drodze zaś raczy pan hrabia dać mi niektóre objaśnienia...
Paweł opowiedział doktorowi to, cośmy poprzednio czytelnikom naszym zakomunikowali.
Słuchając, doktór F... kiwał głową z uśmiechem na ustach.
— Nie widzisz pan w tem nic poważnego? — zapytał żywo pan de Nancey, uspokojony już cokolwiek wyrazem twarzy swego słuchacza.
— Wyznaję szczerze, że dotąd nie.. W jakim wieku jest chora?
— Lat ośmnascie i sześć miesięcy.
Doktór uśmiechnął się znowu.
— Jak dawno ożeniłeś się pan — zapytał.
— Przed dwoma laty...
Zbliżano się właśnie do sali zieleni, w której młoda dziewczyna spoczywała jak zwykle w wielkim swym fotelu.
Doktór wziął za puls, zadał pół tuzina pytań i rzekł zwracając się do Pawła.
— Recepta moja będzie prosta a nawet nie mam potrzeby jej pisać. Składa się ona z wyrazów: Nic nie robić.
— Nic nie robić! — powtórzył Paweł zdziwiony. — A jednakże pani jest cierpiącą, sam to pan widzisz, panie doktorze.
— Zapewne. Lecz niemoc jej należy do tych, które są do przewidzenia skoro się wychodzi za mąż... Książęta nauki całego świata zgromadzeni na konsylium, nie byliby w stanie zapobiedz niemocy tej przez przeciąg dziewięciu miesięcy, ani też przedłużyć jej po za ten termin.
— Co! — wykrzyknął pan de Nancey którego oczy zaiskrzyły się — co pan mówi? Czy dobrze zrozumiałem?
— Jaknajlepiej, panie hrabio, jeżeli pan zrozumiałeś, że za cztery miesiące pani hrabina uczyni cię ojcem! — odparł doktór śmiejąc się.
Alicya wydała słaby okrzyk, poczerwieniała i zakryła twarz rękami.
— Ah! doktorze... doktorze... — rzekł Paweł z wybuchem radości — gdybyś wiedział jak czynisz mię szczęśliwym!
— Sprawia mi to niewymowną przyjemność, zapewniam pana... Ale jakżeż się to dzieje, że się pan tego nie domyślałeś?
— Nie wiem... nie myślałem o tem...
— Pani hrabinie się nie dziwię... — rzekł znowu doktór z uśmiechem — którego Rabelais nie byłby się wyparł, ale pan! mówiąc między nami, to dziwne! Szczególni ci mężczyźni! Rolnik zasiawszy pole w jesieni, dziwiłby się wielce gdyby z wiosną nie ujrzał wschodzącego plonu. Pan posiałeś, będziesz zbierał... to bardzo logiczne.
Zamieniono jeszcze parę słów, poczem pan de Nancey odprowadził doktora do powozu.
Skoro powrócił, Alicya płakała, a kropliste łzy spływające po jej twarzy nie były łzami nerwowemi, jakie tak często wylewała od jakiegoś czasu, ale łzami goryczy.
— Najdroższa Alicyo, co tobie jest? — zawołał Paweł, pociągając ją w swoje objęcia i przyciskając do serca. — Ja ciebie nie pojmuję! Dlaczego nie podzielasz tej rozkoszy jaką wezbrało me serce? Nic w świecie nie byłoby wstanie wyrównać szczęściu, jakiego doznaję w tej chwili!... Pomyśl tylko, moja najdroższa!... Twoje dziecię! dziecię mojej Alicyi, maleńki cherubinek, maleńka istotka, którą kochać będę tak jak ciebie, ubóstwiać jak ciebie... bo istotką tą, będziesz ty... jeszcze ty... zawsze ty! Alicyo, nie odpowiadasz mi i łzy twoje nie przestają płynąć... To źle i okrutnie! Powiedz mi przynajmniej dla czego płaczesz?
— Ah! — wyjąkała biedna Alicya z podwojonem łkaniem, ściskając konwulsyjnie Pawła. — Ah! gdybym twoją żoną była, szczęście me przewyższałoby twoje... Ale dziecię które ma przyjść na świat jest dziecięciem błędu... dziecię to nie będzie miało nazwiska...
— Będzie miało moje! — krzyknął Paweł bezmyślnie przyrzekając to czego nie mógł dotrzymać pomimo najsilniejszej woli. Za życia bowiem hrabiny de Nancey, nie mógł nawet dziecięcia Alicyi przyznać za swoje!
Lecz młoda dziewczyna nie wiedziała tego wszystkiego i zapytała gwałtownie:
— Będę twoją żoną?
— Wszak wiesz o tem.
— Kiedy?
— Jak będzie można najprędzej...
— Zanim się urodzi, nieprawdaż?... Oh! Pawle, najdroższy Pawle, powiedz tak!... Niechaj ma przynajmniej prawo urodzić się...
Pan de Nancey milczał.
Alicya spuściła smutnie głowę, a łzy jej na nowo zaczęły płynąć. Tak więc, bardziej niż kiedykolwiek otaczały ją dziwne tajemnice, nierozjaśnione żadnem światełkiem i zakrywające jej przyszłość! Zawsze nieznana przeszkoda pomiędzy nią a prawem szczęściem! Więc niczem przeszkody tej usunąć nie było można? Niczem, nawet tak wielką zmianę jaka zajść miała? To co miało stanowić jej radość, dumę, oczyszczenie, powiększało tylko hańbę! Niestety! wyrzekła prawdę, dziecię Pawła nie mogło mieć nazwiska!
Alicya doznawała w tej chwili wszystkich męczarni pękającego serca... Cierpiała za winy cudze, których jak wiemy, wspólniczką nie była!
Pan de Nancey nie mógł wymówić słów, których potrzeba było na osuszenie tych łez, na uspokojenie tego rozdartego serca! Położenie jego względem Alicyi w takiej chwili było nikczemne, rozumiał to dobrze...
Ucałował małe rączęta, które drżały pod jego pocałunkami, a pozostawiwszy młodą dziewczynę samą, zwolna poszedł ku domowi.
Idąc szeptał:
— Sprawiedliwy Boże nie ulitujesz się nad niewinnem tem dzieckiem? Czy długo jeszcze karać będziesz za moją zbrodnię? Nie pozwoliszże jej nigdy zająć obok mnie miejsca, które jej się należy?
Paweł modlił się do Boga o śmierć Blanki, hrabiny de Nancey!
O śmierć Blanki! Gdyby Blanka umarła, byłby wolnym!...
Myśl ta owładnęła umysł jego ze straszną natarczywością. Próbował odegnać ją, bo go przerażała. Pod jej wpływem rozumiał morderstwo. Zdawało mu się, że widzi przed sobą Blankę i ręka jego machinalnie szukała noża...
Postanowiwszy siłą odeprzeć myśl tę od siebie, wziął dzienniki i zerwał z nich opaski. Otwierał on po większej części gazety nieprzychylne rzeczypospolitej, „Figaro,“ „Gaulois,“ “Paris-Journal,“ „Pays,“ „Ordre,“ etc.
Otworzył Figaro i machinalnie, nie rozumiejąc ani słowa z tego co czytał, przebiegł oczyma pierwszą i drugą stronę.
Nagle na trzeciej stronicy, artykuł umieszczony pod rubryką: „Gazeta Trybunalska“ zwrócił jego uwagę w szczególny sposób.
Głuchy okrzyk wydarł mu się z piersi; źrenice rozszerzyły się, a całe ciało jego drgnęło, jak pod działaniem potężnego stosu Wolty.
Artykuł tak się zaczynał:
„Zapożyczamy z „Gazety Kolońskiej“ następujące fakta, które nam się wydają być rozwiązaniem dramatu sądowego wyrosłego na gruncie Paryzkim.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.