Kiermasy na Warmji/Kiermas/Obiad na kiermasie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walenty Barczewski
Tytuł Kiermasy na Warmji
Data wyd. 1923
Druk „Gazeta Olsztyńska“
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst rozdziału „Kiermas“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
3. Obiad na kiermasie.
(„Sietom grychtów“ i rozmowy gości przy stole.)

Powoli zapełniają się miejsca przy długim stole — nawet nie wystarczają, trzeba drugi rząd ustawić — tyle dzisiaj gości. Gospodarz „jeno się uśmiecha“, taki szczęśliwy, bo tyle już dawno się nie zjechało; widać, że go „przyjaciele“ (krewnych i znajomych nazywają na Warmji przyjaciółmi) poważaja i miłują. To też każdego serdecznie wita, całuje, prowadzi do stołu.
Zdaje się, że już wszyscy się ześli, bo najstarszy niby patryarcha familijny — Dziadek lamkowski — wstaje do modlitwy. Wszyscy naśladują przykład starszego.
Przynoszą pierwszą potrawę: rzadki ryż z kurą przyprawiony muszkatowym kwiatem, pietruszką, kolorabą, marchwią i pachnącą kubebą, do tego chleba sitnego. Każdy sobie naczerpie na swój talerz, którego używa do wszystkich następnych potraw; z widelca i noża także „nic sobie nie robiąc“, woli palcami obierać gnaciki, które nareszcie rzuca pod stół.
Przy drugiej strawie, zwanej „słodką skopoziną“ z selerją, cebulą, pietruszką i z nieuniknioną kubebą, do niej ziemniaki — rozpoczyna się już żwawa rozmowa.
— Téż to dzisiaj i ludu buło na tam łodpuście, mówi dziadek, bodájamci tu jeszcze nigdy tyle me zidziáł, choć mi już łósmy dziesiątek na kark włazi. Ale téż buło i na co przyść, co to za śliczne nabożaństwo, a przy tam ładne pozietrze, że aż puchnie, a i tan tryumf mi jeszcze w łuszach brzmi. Kubalu, co to za jedni teráz muzykują na chórze?
— To ziecie, Dziádku — tłumaczy uwinnie Kubal — wszystko są gospodarskie syny, co sia na łurząd kościelny muzyki wyłuczyli i nigdy na wesela grywać nie chodzą:
Mataniów Kuba grywa na tubzie, Zieczorków Józef na trompecie, Ziamków Jochim na waltorni, Bárzińskiego Frącek na tenorze, Duliszów Matys na bekornecie, Jacków Micháł na filoteji, Kowalik na pykolu, a stary Gapa na bambnie.
— To wejta zuchy, aż ci mi sia chce ich pochwálić. Michałek im sia dzisiáj napatrzyć ni móg. Mały Kowalik dosádzáł na pykolu, bráł całą oktawę wyży, gdzie sia jano dało — mały jak rankazica, ale tchu w niam jek u nura; a tubzista nadymáł swe jegody, jek mniechy w kuźni, przy czam wójsy mu wstawały i spádały jek łu jéża jigły, co baziuło mocno Michałka, a náziancy tan jedyny bártajski tryumf.
— Ale jeszcze ziancy chwały zasłużyli te nieboraki ksiajżá, jek ci sia napocili, co ci mieli za prácá. Bo téż nie dziw, na tyle národu psiańciu ksiajży; przy tam trzy kázania, „duże“ (suma), procesyjá, tyle ludzi do spoziedzi i do komuniji świanty; szterech łostało jeszcze w słuchanicach i do niszporu ledwo skończą.
— A i Twoji jeszcze ni ma, Ługwałdzki, — i Linowski ciotki jeszcze nie zidać, czy i łone chciały do spoziedzi?
— A toć chciały — przebąknął ktoś — ale elito zie, czy sia dostaną.
— Co téż to z tego bańdzie, moje ludzie złote — prawił dalej poczciwy staruszek — kiedy to tak dali nie pozwolą ksiajży nasádzáć. W tech páru latach już dwunastu w naszych strónach łumerło a w siedmiu parasijach ni ma żádnego kapelána, a młodam sia ksiajżyć mocno trudno. Jek to ludzie teráz miawszy swój kościół, ziele łużywać go ni mogą, bo ni mają ksiandza, a sami nieráz aż 3 mile do drugiégo chodzą. A co to dopsieru za bziéda do chorégo.
— Bodáj, bodaj, że bziéda — potwierdza Sząwałdzka. — Poziam wáma, jek to nasz siąsiedny klebarski kapelánik aż wszystkamu podołać ni może; a przez długi cias buło mu łostro zakázane do drugi parasii z Panam Jezusam jechać, to musiáł nocami pokryjomu jeździć do náju do chorych, a kiedy sia zaziambziuł i zanimóg, to mu ludzie w żytnych drábziach chorych w psierzynach przed kapelaniją zwozili tam ich na wozie spoziedzi słucháł, wykomunikowáł i łopatrzuł. Pára chorych nawet łumerło w drodze od zimna i niewygody, jek ludzie poziedują. Ale cóż, kiedy to sia káżdy garnie do ksiandza w srogi godzinie śnierci, bo któż náju na tamtan śwat lepsi zaprowadzić może, kiedy nie kapłán. Słuchájta jano, niełuzierzyli byśta, że i za to zdrajce go łudali i aż do Wystruci na termin jechać musiał, bo w Łolstynie áł. Co to buło żálu i płaczu, jek łodjéżdżáł z Klebarka. Łojciec, matka, siostra jego i my siéroty z Klewk i z purdzki parasiji nie ziedzielim sobzie redy, kieby łón tu ni miáł już przyjechać z tego sądu. Bogu dziangki że wygrał i za kila dni sia wróciuł nazad.
— Aleć teraz — ciągnął dalej dziadek — bodáj już ksiajżom wolno jechać do chorego do drugi parasiji. No cóż, kiedy wymierają, bo za gwáłt prácy mają. Pamiantájta dzieci słowa: „Kto sia w opsieka podda Panu swému, śmiele rzec może, nie przydzie na mnie żadna straszna trwoga“. Já już może lepszych czasów nie doczekám, bo mnie już do ziamni jidzie, ale wy doczekáta, toć sia równo jekoś stać musi.
To jakoś jestto ostatni argument naszego prostego luau, gdzie już innej nadziei nie ma; to jakoś jestto niezłomna wiara w Opatrzność Boską, w pośrednictwo wyższego jestestwa.
W tem gospodarz:
— Dobrzeć wy gádácie łojczulku, toć młodzi aż gamby poroztwárzali, tak sia przysłuchują. Ale i ło jedzaniu nie trzeba zabáczyć; a tu i kucharki nacierają, żeby jam nie łostygło.
Idzie trzecia potrawa.
— Weśta no sia do ty czárniny z pszannami klóskami, to buł zawdy mój nálepszy grycht (potrawa) — prędko wtrąca Gietrzwáłdska — a jeká słociuchna, gwáłt w ni cukru i śwaczk a mało majránu, kaneli, goździków, a i trocha cybuli i łoctu a cąbru to już wcale w nia nie włożyły, bo niektórzy nie lubzią z cąbrem, mózią, że za łostra że za duży zapách.
— Bo téż i smaczna — przytakuje Wartemborska ne za kwaśná a taká tłustá, mnenso nyc ne rozwarzone, klóski ne zatwarde, to zidać dobre kucharki tu są.
— Ale cąbru trocha, já mocno lubzia!
— I já!
I my! — wołają drudzy.
Lecz gospodarz na wszystko uważa, a widząc, że piwa w szklankach nie ubywa, woła:
— Ale téż potoknąć trzeba, bo papku to jół, a tutku to nic, psiwo powlewane w śklánkach wyzietrzeje.
— Bo tybyś tylo ráczył Jekubzie — wtrąca Butryński — toć równo wszystkiego łoráz nicht ni może, nie bój sia, toć i to sia nájdzie, my sobzie powoli dáwa reda, my sobzie już „potwierdziem“ i twoje pubeczki wysuszam.
Tedy odzywa się Purdzki do białowłosego dziadka:
— Wyście tam wspominali dziádku, że teraz ustanáziać ksiajży już mogą. Buło to też dotąd smutno.[1] Mieliśmy kapelána, niełuznanego przez rząd; — a co to buł za kaznodzieja! Kiedy wstąpsiuł na kázanica, to aż skry i łzy szły — a do Mszy to miáł głos jek ślebro — a jeki to buł pobożny, tacym mu byli redzi, bo z kazdam ziedziáł co pogádać, każdego pocieszyć, nikomu w drogę nie wláz — ale cóż, jekiś gałgán go do szandara łopsisáł — bo buł z pod Peplina — i musiáł nocą łuchodzić — tom też tak płakali za niego, żem sia z żálu łutulić ni mogli, a nawet mnie staramu łzy po licach jek groch leciały. Moje ludkozie, co to sia równo nieraz wyrábziá na tam śwecie, to rzecz nie pojantá“.
— W szkole już téż ksiajżá ni mają takiego prawa, jek przedtam. To téż niedziw, że dzieci sia teraz tak psują, a kiedy na drodze sia spotkam z jakam chłopcam, to ani czápki przedemną staram nie styjnie, ani Boga nie pochwáli jek to dáwni bywało, a dziewczáki téż nie lepsze, — chyba przed jakam pankam to przebąkną „guten Tag“ abo „guten Abend“ choc zrana — a kiedy wyjdą ze szkoły, to takie głupsie, jek szpak, a po mniecku to téż jano tak długo, póki febel w rangku trzymają, bo za rok, za dwa, to zabáczą, czego sia nałuczyły, a nie zrozumiały. Co to téż z tego wyrośnie! Toć i já równo nauczyłam sia po mniecku cytać, a i rozmózić w pubzieda z Mniamcam moga, chocam sia w szkole náziancy po polsku łuczyli; bo téż nauczyciel náma mniamczyzna po polsku wykłádáł i słowa łobjaśniáł, co znaczą, ale teráz to ciajsto do naszych dzieci takich nauczycieli przysyłają, co ani słowa po polsku nie łumieją, to też dzieci sia z mami rozmózić ni mogą; chyba dziecko, co dobry talant i mocno psilne jest, nałuczy sia tego wszystkiego, czego wymagają z łobrázków.
A co to dopsiero ksiądz na náłuce z takaim dzieciami má za bzieda, co po polsku cytać ni mogą a mniamiecki nauki nie rozumieją. Jábym nie chciáł być w jego ramnianiu, bobym cierpliwości do tego nimiáł. Żeby to też przynájmni religiji łuczyli w szkołach po polsku, jek to teraz bodáj nakázáł sám minister w Poznańskam.
— Téż tam jenaksze zuchy, jek łu náju, nie takie Bujki — wysila się Butryński — rzną, że aż radość, palą z góry práwda w toczy, że sia áż serce śnieje, kieay sia cytá w „Przyjacielu“ abo w „Psielgrzymie“. Kieby to my takich śniałych łobrońców mieli!
— Może i náma łurosną, pociesza Jakób — jano wytrwałości, zimny krsi i zdania sia na wolá Bożá; toć sia i z naszy strony traszą do szkół, a tam ci sia równo czego nałuczyć muszą. Czyś nie słucháł, jek pára lát tamu 35 sztudantów z Brunsberka wyszło do drugich szkół, że do starokatolika Wollmanna na nałuka chodzić nie chciało? Z takich chłopaków wyrosną náma zuchy łobrońce?
Tymczasem przynoszą czwartą strawę: „rantowną psieczonkę“, dobrze zaprawioną cebulą i solą, do niej zaś nieunikniony chrzan i kartofle.
Tu ciotka Luca z pod Jonkowa nie może powstrzymać zasłużonej pochwały i rzecze do nadchodzącej gospodyni:
— Dotrasiułaś tą rantoziną, oj dotrasiułaś; chrzán taki má cisty smak, że i já pojąć go moga, ale przyjrzyj sia jano Butryńskamu, tan go tká, jek sieczka; czy łu wáju na łogrodzie rośnie chrzán?
— Rośnie — odpowiada gospodyni, pełna radości, że gościom tak do lubu — zaráz za budynkam na łogrodzie, i to taki długi, że go przełamuwać musi wa. luebyśta na wasz kiermas chcieli z kruszyna, to wanta Elzka może jiść łukopać, chocby i „Palmową kruszyna“.
— Co to je „Palmowa kruszyna?“ — pyta Butryński, liżąc resztki chrzanu z talerza i z palców.
— To je tyle — odpowiada Linowrski, patrząc niedwuznacznie na niego i na talerz — żeby sztéry konie miały co ciągnąć. Bo nieboszczyk Palma to zazwyczaj buł maziáł na forá w żytnych drábziach, że to „kruszyna“ i łon nazwoziuł we dwa konie tyle, co drugi we sztéry, a kiedyś go zapytał ło co, łodpoziedał ci zawdy: buło tam kruszyna pszanicy, kruszyna jańcznianiu, łowsu i żyta, choc miáł pełne stogi i brogi, a „kruszyna“ mniodu zawoziuł na kiernias śwanty Anny do Wátamborka i miáł go ná pumiasta.
— To práwda — przytakuje wartemborska wujna — co rok tén Palmowski przyjeżdżáł i do mne na gnadem konu z tem mnodem, zawdym kupsiuła od nego, mnerzył suto i dáł tano, bynde zięcy razy mnód łu nego zamáziać i pociestuje go ryntownym mnensem.
— Ná ne? waść Ługwałdzka, dobroćko?
— Bo mnie nie waśćie ani me dobroćkujcie — zastrzega się Ługwałdzka.
— Nakci i w Biskupcu i w Łolstynie tak sie wysłáziają wtrąca zbierając resztki czwartej strawy Wiewiórka ze Stańslewa.
— Ja bych wolała wáma lepsi co ło łony wojnie w Bredynku poziedać, kiebyśta mne słuchać chcieli.
— Chcewa — wołają różne głosy.
— To wyście Zieziórka ze Stańslewa i graniczycie z Bredynkiem, pyta się ciekawie ciotka Luca.
— Tak jest, nazywają mne Zieziórką, ale já sie psisze z łojca: Wiewiórka. Tak jek wy mówita: Ziach, my Ziech, a łon sie psisze: Wiech. Ale to wszo jedno. Pan Bóg náma mowę dał, a człek ni może za przydatki od swej matki. Po nastach (w Bredynku, Rydbachu: po niastach) mózią waść, dobroćko, pany (pani), my zieszczuchy (wieszczanie) w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju móziwa „ty“, na starszych „wy“; taki parady zaś, jek w wysoki mozie polski: „daj mi Pan, nie bierz mi Pani za złe“ my nie znáwa; lecz to wciórko na to samo wyjdzie.
— A jek wás bábka tu do náju przyprowadziuła z tak daleká — pyta dalej ciotka Luca.
Jám sie tu wżenyła (wżeniła, wyszła za mąż) i rada na kiermasach i weselach pomágám, kiej mne zawołają.
— Jám słucháł, że w Slańslezie kościół budować bandą — wtrąca Purdzki.
— To daleka toń jeszcze[2], a zdáłby sie, bo do Biskupca putory nili, do Swentolipki trzy nile; pożál sie Boże, ty ciężki drogi w psiásku.
— Teraz niech Zieziórka ło ty wojnie w Bredynku náma co pozie, niecierpliwi się Pajtuński.
— A ło ty krwawy wojnie kiele náju! Stuchájta jeno, co nasze łojcozie ło ni pozieduwali, prawi „Zieziórka“.
W Bredynku buło bagno w środku wsi i mun na końcu, Cala zieś tam wode brała, gęsi, kaczki chowała, w lato bzielili w zimę na lodzie sie cieszyli. Mynarzozi łoráz sie pomarzuło (w czerwcu roku 1863) to bagno spuścić i na łąkę wysuszyć, a mun rozebrać. Ludzie tego dopuścić nie chcieli, chłopy łuzbroili sie w rydle, cepy, kosy i parę flint i robotom przeszkadzali, kobziety siadły na linę dla nowego rowu i kopać nie dały. Tedy mynarz sprowadziuł wojsko z Rastemborka, dobrze przyjął i żołnierze łustali na górce, gdzie teraz stoji szkoła i strzelili 3 razy do ludzi na rozie. Padło na mniejscu 10, potem i na domy strzelano, a pomerło późni jeszcze 4 ziency łod kulów i pików żołnierskich, powstał płacz i lament i sądy...
I zapanowała głucha cisza przy stole; z razu nie chciano wierzyć, żeby żołnierze takie nieszczęście na ubogi lud sprowadzić mogli.
Lecz „Zieziórka“, pewna swej wiedzy dodaje:
— Nakci zaraz landrata odwołano i dano mu „czarnego łorła“, żołnierzy przeniesiono przed zemstą w inne strony. Łumerłych w Biskupcu razem pochowano. Na górce w Bredynku zbudowano małą kaplicę na pamniątke. Po wojnie długo trwało, nim sie naród łuspokojuł. Mynárz wygráł, spuściuł bagno, mniáł łąkę i niepokój sumnienia...[3]
„Zieziórka“ skończyła, goście zwolna przychodzą do siebie.
Tymczasem nowy przynoszą „grycht“ Dzieci i kucharki dłużej wytrzymać nie mogą.
— Nukci, ná ne? wciórko, wszo jedno kiele niastu — z cicha powtarza, chychając się pusty Michałek i patrzy przez „spary“ palców, ale nikt nie zważa na malca.
Następuje piąte i szóste podanie: pieczone gęsi z cebulą, majranem, jabłuszkami tęgo natkane i prosiaczki także gustownie nadziane wątróbką z cebulą, pieprzem pachnącym i ostrym, jajeczkiem i tartą „cółtą“ (bułką). Do tego prażona kapusta i na życzenie chleb gruby, dalej zaprawiane wiśnie, ogórki, borówki itp.; nawet musztardy (mustryku) nie zabrakło, chociaż na nią starsi patrzeć nie mogli.
— Szkoda, że to tak dobrze zaprazione, szkoda, że nálepsze na łostatku — ubolewa Kazimierz Ługwaldski — łoczki by rade chciały, ale gardełko już ni może. Jeki ło mniły zapach zalatuje — też to równo i kucharka ta gospodyni.
Jakby na boleść Butryńskiemu, który się szczęśliwie przegryzł przez wszystki 6 potraw, teraz już też zwątlał, przynoszą jeszcze dziesięćfuntową szynkę i zajęczynę; lecz to już czynią więcej na okaz obfitości, niż na dalszy pokarm; bo tu

Obfitość sadowi się wszędzie,
Jakby kurów po grzędzie.

Patrząc z upodobaniem na te wyborne potrawy, nie zakończają jeszcze obiadu, lecz gwarzą różnie i rozmaicie.
— Mój dziádku — prowadzi dalej Gietrzwałdzka — wspominaliście, jek to teraz ciajżko na tych ksiajży, aleć rowno tacy niegodni nie jestewa,[4] żebym już ksiajży dostać ni mnieli, i já codzień proszą Najśw. Pannę, żeby i z naszy fameliji ksiądz wyszed, chocaż sia teráz na tych sztudantow skarżą, że to paradne i letkomyślne darmozjady, któram sia robzić nie chce a ciajsto i łuczyć — przy tam łojca moc psieniandzy kosztują. Já to mojego zawdy łodmáziám, żeby nie dáł swoich chłopców do szkół, bo tam sia jano rozpsują.
— Mászci ty poniekąd práwda, moja córko — odpowiada staruszek — w tych teraźniejszych szkołach to sia rozmaitości nałuczą, aieć Bogu dziangki słuchać i ło dobrych sztudantach, i to pewnie już tak zawdy na śwecie bywało — kieby jano ta sztuderacyjá teraz nie buła taká trudná, kiedy to teráz bez mniamczyzny ani rusz — nawet nie przyjną, kiedy chto ni może dobrze po mniecku; a z kąd sia nałuczyć, kiedy na wsi nicht po mniecku nie gádá, a w szkole mocno mało teráz po polsku łuczą; ciajsto nauczyciela polskie dzieci po mniecku nie rozumieją i tak nie tyle sia nałuczą jek dáwni, kiedy buło na jedny stronie po polsku, na drugi po mniecku; chyba że chtóry chłopsiec mocno łutalantowany i na łosówne chodzi godziny, abo jidzie na pára lát w mniamce. Ale co to teráz za koszt to sztuderowanie. Já jeszcze pamniantám, jek mój siąsiád Hajsiek swojego Frącka woziuł do szkół — do gamazyi — czy jek tam te gimnazyje nazywają — to na gbura buło snadni, wygodni i nie za gwáłt kosztowało; bo żywność zaráz mu wziął ze sobą: korzec pszanicy, pára kurcy żyta i kartoflów, kila mac krup, jańcznianiu i grochu, do tego z pu połcia szpaku i pára złotych na świeże mniajso, za stancyjá i łobsługa zapłaciuł dziesiańć tálerów, na ksiąjżki i szkólne też tyle — i to wystarczuło na cały rok. A z tego Hajśkowego Frącka co to dzisiáj za pán! — Klebán co het panie
— Do sto drábziów, wtrąca Jedam, toć i my máwa sztudanta w rodzie, Jekubzie, jek mu téż jidzie?
— Łonamuć dubrze, ale mnie to zawdy tworzy, wyrzeka drapiąc się w głowę Jakub. — Kieby to i teráz, mój Jedamie, wozić sztudantom korce i do płácać rocznie ze trzydzieści tálerów, toby to letko buło sztudanta wychować, ale za mojego musiałám już na mniższych klasach płacić rocznie sto trzydzieści talerów nie rachując łobleki, a w wyższych to i do dwustu dojdzie, jek ma pocieszá. Aż mi włosy wstają na głozie, jeżeli pomyślą, żem już teráz ze wszystkich kątów zeskrobáł, com w młodych latach naciułáł a tu nie zieda skąd tyle brać, a pożyczyć tobym nie chciáł, chochym miáł przy nágorszy robocie chléb wodą potákać. Nie dawno przedáłam konia i dostáłam trzysta sztérynáście złotych — alem je prazie zdołáł łobejrzyć i już po nich — jekby w palce trzas. Zresztą mám nadzieja w Bogu, przytam jestem wesoły, a w polu to zaspsiewám i pocieszám sia zawdy tam, że to równo jekoś bandzie. Nie przymuszáłamci mojego syna do szkół, ale sám chciáł, a że mu sia tam dobrze powodzi, to niech sia tedy w imia Boskie łuczy dali, aż do czerwony czápki (abiturjentom na Warmji wsadzają czerwone czapki).
— A na co téż má wolá późni wyjść, zapytuje się ciekawie stryj Wojtek z Purdy może na ksiandza, abo na doktora?
— Já go ło to jeszcze nie pytáł, odpowiada z powagą Jakub, jano go zawdy napominám, że má wziąć Pana Boga na pomoc, to mu na dobre wyjdzie, a przymuszać do żadnego stánu go nie banda, aby ni mnieć za to łodpoziedzialności przed Bogam. Matulka toćby sobzie życzuła, żeby łostał ksiandzam i gorąco ło to Boga prosi i już łod samy młodości łosierowała go Bogu na służba, ale já ji nigdy nie káża ło tam do niego wspominać, jano ta całá rzecz na Boga zdać, niech sia Jego wola śwanta dzieje.
— Mój Boże — wzdycha linowska ciotka, która co dopiero przybyłą z kościoła i zasiadła do stołu kiebym téż go ráz kiedyś mogła łobáczyć przy łutárzu, coby to za radość buła ná cały fąmeliji. Zidziałam go dzisiáj w kościele; a na smantárzu przyszed do mnie, mile ma przyzitáł, zaprászáł przyjemnie w imia rodziców na kiermas. I nic mi nie pomogła wymówka, że „od náju już tam dość bańdzie“; „tem lepiej, to się uweselim wszyscy razem“ móziuł. Jeki to przyjemny, a jek mu to na pana przystanie! Bułby przyszed ze mną, ale miáł sia jeszcze z ksiandzami przyzitać, bo ksiajża lubzią takich sztudantów, a jeszcze teráz, kiedy ich tak brák, a ich tak mało. Wszańdzie łodmáziają teráz sztudantów iść na ksiajstwo.
— A kiedy do wáju przyjechał?
— Wczoraj cioteczko — wyrwała się Baśka. — A kiebyście jano ziedzieli jek przyjechał? Na podsobnych, psiechotą z Łolstyna z koleji, bo nie psisáł, kiedy po niego jechać. Matulka rozczyniała prazie kuchy, a já ji blachy znosiuła z komory. Wtam wchodzi braciszek i tak náju wesoło pozdráziá: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Szczęść wam Boże, żeby wam się dobre kuchy zrodziły! Czy mnie chcecie do pomocy?“ Matulka sia żegná, nie chce zierzyć swojam łoczom, że to łon. Ale já go zaráz poznała, doskoczuła do szyji i tak uściskała: „A do czegoś, braciszku, nie psisáł po furmánka, toć ty ziész, że łojczulek zawdy gotów po ciebzie posłać, a ńachantni sám jechać.“ „Wiem, moja siostrzyczko, lecz teraz konie mają w polu pracę a ja młody i zdrowy“. Tedy i matulka do siebzie przyszła i dali do niego. „Mój synie, jakąś ty náma radość spraziuł, żeś na kiermas ściągnął. Jekiś ty bziedny, jekeśty schud do niepoznania! Czy ci tam licho jeść dają, czyś buł chory, czyś sia tyle łuczyć musiáł? Toćeś klasa pewno przeszedł, boś taki wesoły?“ I ściskała náju łoboje i z radości dycht zabáczuła, że má pełne rance ciasta, to téż náju tak niam oblepsiuła, że jek łojczulek i bracia weśli do izby, sia dość naśniáć z náju ni mogli. Wszyscy by do niego, a łon tu bziáłam ciastam łoblepsiony. Za to też dzisiáj braciszka zaprowadza náprzód do łogrodu i pokaża mu czerzieniutkie śliwki jego, bo jedno drzewo łojczulek zawdy ná niego łoganiáł i náma nie kázáł z niego rwać. Patrzcie jano ciotko przez łokno, jek sia czerzianią, to dlá mojego braciszka. Jeki łon rád bándzie, kiedy je mu pokáża, bo łon lubzi ziśnie i śliwki. Nie pojmuja, co łon tak długo porábziá, wcále sia ni moga doczekać na tego mojego braciszka.
W tem wchodzi gospodyni, a przekonawszy się jednym rzutem oka, że gościom obiad nie schodzi gani jedynaczkę.
— Ná, ná trzpsiotku, jużeś sia znowu rozgádała, zamiast gości poráczyć, to ty jich jeszcze bałamucisz. Ryby jeszczem chciała przynieść, takiem duże klanie i szczupaki dostali ze Szkandy, a z bartajżkowego jeziora mniejsze łokóńki i płociczki, i z Łyny smaczne wangorze i reki.
— Bo ciotki nie chcą już mniajsa ani ryb — to na zieczerzá; — ale łostaziają sia na krupy, abo réż z mniodem — przebąkła nieśmiało jedynaczka.
I tak tedy następuje siódmy i ostatni „grycht“; gęsty ryż, lub gryz, kasza albo krupy gotowane w mleku, z kanelą, przysłodzone miodem, słodkimi migdałami i koryntami. To właściwie potrawa dla kobiet, ale i „majszczyzny nie dają sia do niej ráczyć“. Tu najwięcej pochwał sypią na umiejętną gospodynię, że się nie przypaliły, chociaż krupy są „łosobliwe do tego i mają cianki nos“, że „tak prazie ziedziała łodpsilić, przyrządzić“ itd.
Wtem wchodzi linowski Jánek z żonką Mazurką z Grzegrzółk pod Pasymem.
Zaraz Purdzki się wyrywa i woła do nich:
— Pódźta, pódźta, siádájta na mojam mniejscu, bo já na krupy nie kozák, a i mój siójsiád z Butryn wáma zrumuje, bo łon już dali ni może.
Butryński cokolwiek ponuro patrzy i — wsparłszy się obiema rękami o krawędź stołu wstaje. Janek z żoną siadają do krup i do innych „resztków grychtów“ hojnie im podawanych. Ale ciekawy Wojtek nie lubi się spokojnie przyglądać i już się odzywa:
— Janku, poziedzże náma, jek wáma tam jidzie na Mazurach. I nasi by tam zażenili kogo z przyjácieli.
Janek „pomykając“ prędko, a zwykle mało mówiąc odpowiada:
— Robzić trzeba wszańdzie, to wszańdzie dobrze bańdzie — i jadł dalej.
— A kiedyśta przyjechali z tak daleka?
— Wczora zieczoram na noc do Linowa, bom dzisiáj chcieli do spoziedzi.
— A tośta głodni, jedz jano, bo twoja matula téż praziórnie przyszła i do krup sia wziąła. Ale twoja żonka niech náma co pozie, bo já lubzia ta mazurska gádka, choc Mazurzy „scypją“, jakam sia dość nasłucháł łod mojego pastórza z Krzywonogi — pod Pasymam, a łońskiego roku mielim dziewka z Mniełuk, gdzie téż tak scypsią, boć Purda, Purdka, Purdeczka i Purdulka czyli Zapurdka — tu odpoczął — graniczą z Mazurami.
— Aboć to prawda, Wojtku! Ty łżesz, ty machlujesz, aż sia kurzy, aż báłki trzeszczą, patrz tylo, tan jedan we środku aż sia zginá, bąka z pod grzępy jeszcze urażony Butryński.
— Zierz mu tą razą — upomina Linowska — Wojciechu wytłómacz mu to.
— Taki twardy siostrze musza łuzierzyć, choćbym pomer, ale ty Maćku gráj: Wojtku tłomacz sia z twojami Purdami.
— No, toć kiedy chceta, to ma máta, ale dobrze słuchájta, bo ksiądz jano ráz kázanie pozie. Tak tedy: já mieszkám w Purdzie, to jest Dużá Purda, mieszkám za kościołam; ziesz teráz Butryniáku?
— Ziam!
Dali: za mojam polam pod Gráśk stoi mun nad purdzkam jezioram, to jest Zapurdka, abo Purdulka, ziesz?
— Ziam!
— Kiedy przejdziesz przez ławy na strudze przy Marcinkozie jesteś w Purdce, to jest Mała Purda, a za nią mieszká nadleśnik na wybudowaniu przy lesie pod Kośno, to jest Purdeczka, ziesz?
— Ziam teraz i zierza wszystko — przywtarza Butryński.
Młoda Mazurka lak serdecznie przyjęta w rodzinie warmijskiej, najadłszy się prędko rozpatruje się w tem niewinnem, pobożnem i wesołem gronie i uważnie przysłuchuje się serdecznym rozmowom miłych gości i gospodarstwa. Wolałaby tak długo słuchać i ucieszać się w bliższem i dalszem powinowactwie.
Ale ciekawy Wojtek pragnął dowiedzieć się więcej o Mazurach, o ich roli, gospodarstwach, o ich nauce i mowie, którą tak „lubił“ — i tak zagadnął Ewę:
— Poziedz że nam też co, Jewko, ło waszych łokolicach, kościołach i łodpustach — a wy, szurki, kiedy wy gałgany sia łodwáżyta śniać z mazurski mowy, to dostanieta zaráz harápam.
Taką zachętą bogatego wuja ośmielona Mazurka z Grzegrzółk zaczyna, prędko i wymownie: — „scypać“, czyli jak na Śląsku to zowią „syceć“ (syczeć).
— Otoz, coz wam mam poziedzieć, kiej esce mało ziem.
Na te parę słów mazurskich już kpi Michałek i „marczy“ z cicha: co já ziam, to poziam, „otoz, kiej esce“ i kiwa do drugich chłopców.
Ewa nie zauważyła tego i ciągnie dalej:
U nas dużo piásecku i torfáaków i máło máwa pozytku scególnie w susą. Mokry rok dla nas jes lepsy, dla tego mózią Mazury, „siej doły, siej góry, bo nie wies, jaki jes rok który“; ale wyzywić się u nas zawse można, zwłasca, kiej zona gorzáłki nie pije, a esce lepsi, kiedy i męscyzna nie zerák jek mój męzulek, to tez juz pod lepse’m konie przyśli, i mnozą się nam krowecki i łoziecki, gensi i gonsacki, kacki i kacocki, kury i kurcenta, jegniacki i prosiacki, cielacki i zrebacki.
Ale zidzę na Warniji esce lepse wso, a co nálepse, ze tu ani bziáłki, ani dziewcyny, ani dzieci gorzáłki do gęby nie wezmą, a nawet u chłopów mało pijaków, nie tak jek u nas na Mazurach, gdzie chłop drzewo do niasta wywozi a zonka len w fartusku do karcmi wynosi i — przepsija, drogi cas tracą a w dómu dzieci płacą. Mazury są dobrowolne ludzie, ale kieby ich odzwycaić od gorzáłki i pijaństwa.
Kościółecek mamy nowy w Pasynie i w Dźwierzutach, od nas z Grzegrzółk prazie ta sama droga. Tu ks. Klement, tam ks. Stefan zbzierali na łodpustach i kiermasach na śwentej Warniji, gospodarze warnijskie zwozili darmo drzewo ze swoich lasów i cegłę, my kanienie i wapno —
— I my, i my! — wołają różne głosy wujów i ciotek, a stary Jakób zacisza...
— Bóg wam zielgi zapłać! — dziękuje Ewa i dodaje: A teraz cokolwiek esce o skole i nauce wam poziem. Tu nam na zal wsędzie rugują mowę nasą a mnożą niemcyznę. Mózią, ze mowa mazurska, to nie polska, a my myśliwa, ze mowa nasa należy do polski mowy, jek i wasa na Warniji, bom rozumieli dziś w Bartęgu księdza na kazaniu, który praził z psisma, jek u nas w Pasynie, w Dźwierzutach, jek w Purdzie na łodpuście, w Przemienienie pańskie, i św. Rozalii, jek w Świętolipce Piotra Pawła i Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny, gdzie z polskimi ludźmi z zagranicy się ugadamy i zrozumiemy jek my dziś tu na kiermasie na Warniji.
W skole ucyłam się dobze, ale musiałam za wceśnie do domu, bo za prędko mi — matecka zdechli.
Niezwykły na Warniji wyraz mazurski „mateczka zdechli“ (zamiast: matka lub matulka umerła, lub Bogu ducha oddała) zrobił tu wrażenie nie do opisania.
Pusty Michałek zaraz od pierwszego „esce“ dygając nogami lub paluszkami mruguł oczkami bezskutecznie na karne małe towarzystwo „ryzał się“ na całe gardło, ale i teraz bezskutecznie — maleństwo nie zrozumiało jeszcze sytuacji, ciotki poważnie wargi gryzły, wujowie wąs kręcili, a stryj Wojtek, czysto ogolony jak ksiądz, gładził sobie piękny włos nad uchem i silnie nosem ruszał, a zapominając o harapie na Michałka „psioruny morowe“ ukradkiem szepnął.
W tej ciężkiej chwili nadchodzi wybawczy głos działka lamkowskiego:
— Dzieci! za siuła tego, wstańta do pacierza — woła — podziangkować Bogu za dary a gospodarstwu za szczerość i urządzanie kiermasu.

I wstali mówić pacierz. Zmówiwszy, jednym chórem wołają:. „Bóg zapłać za łobziád“, na co gospodarz: „Żebyśta go zdrowo jedli“. Potem dzieci z ciotką Lucą jadły, o po nasyceniu tych zamieciono „gnaty“ z pod stołów i z pod ławy — dobry korzec.





  1. por. Dodatek.
  2. Kościół w Stańslewie zbudowano dopiero 1907, w Warpunach póltory mili od Stańslewa 1922.
  3. por. Dodatek.
  4. Jestowa rzadko w „a“ djalekcie zachodzi; częstsza forma jest tu: my są i sąwa = jesteśmy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walenty Barczewski.