Kara Boża idzie przez oceany/Część V/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział XVI.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVI.

Wtorek, dzień następny, jak twierdził Robbins, miał być dniem „sądu“.
Wczesnym rankiem tego dnia przybył do Kansas City, Mo., on sam. Razem z nim wysiadło z wagonu Puli mana dwóch jeszcze gentlemanów. Byli to ludzie starszego wieku, nieposzlakowanej dystynkcyi i wielkiej powagi.
Wszystkich trzech na dworcu powitali przybyli zaledwo wczoraj do miasta Homicz i Gryziński.
Nastąpiły prezentacye. Dwaj towarzysze Robbinsa, byli to: generał Josiah Quincy z Massachussets i senator Lewis Herbert z Louisiany, dwaj najznakomitsi pewno w owym czasie prawnicy amerykańscy. Obydwaj wyrazili najwyższą swą radość z powodu poznajomienia się z Homiczem, znakomitym wynalazcą, sławą imienia którego brzmi (jak mówili) cała Ameryka. Szczęśliwi są, że mogą być użyteczni nietylko swemu przyjacielowi Robbinsowi, ale razem i Homiczowi.
Szczepan skłonił się, milcząc, na ten komplement.
Dalej Robbins poprosił panów, z którymi przyjechał, o jedną sekundę cierpliwości, a sam, odprowadziwszy Homicza i Gryzińskiego na bok, zaczął ich rozpytywać.
— Wszystko w porządku? — zagadnął.
Wszystko — odpowiedzieli obydwaj u chórem.
— Szczegóły? — zwrócił się do Gryzińskiego.
Ten raportował:
— Kaliski i Morski przyjechali tutaj ze mną już wczoraj w nocy. Morski jest ciężko chory na nogi, które mu ci zbóje przypalili, a przytem osowiały i jak gdyby nieprzytomny. Pozwala ze sobą robić wszystko. Przywieźliśmy go w oddzielnym przedziale. Obecnie znajduje się w Hotelu Plantatorów. Spał dobrze w nocy....
— A Kaliski?
— Ten Przyjechał dobrowolnie pod strażą Peta i Dicka. Dałem mu do wyboru dwie alternatywy: albo pojedzie z nami do Kansas City i powie, co wie, a wtedy będzie wolny albo oddamy go zaraz w ręce policyi za sprawę chicagoską i za świeżą zbrodnię na „Cat Island. Wybrał pierwsze.... Po drodze był grzeczny, zresztą miał pod pledem łańcuszki na rękach, a moich ludzi zaopatrzyłem w świadectwo, że są pomocnikami szeryfa, wiozącymi więźnia. To na wypadek, gdyby chciał robić awanturę na kolei... Teraz i on jest w w hotelu.
— Brawo. A pieniądze, kosztowności... dokumenta?
— Wszystko w porządku — recytował dalej Gryziński — dokumenta znalazłem w sąsiedniej willi u doktora Negra, pod którą to skórą, jak panowie wiecie, ukrywał się Kaliski.... Dokumenta te przed 5ma laty skradł mu jego pomocnik Szymek Zawalidroga, ale gdy doszli znów do porozumienia i przyjaźni zwrócił je.
— I co w tych dokumentach się znajduje? — pytał niecierpliwie Robbins.
Najpierw listy od Felsensteina do Kaliskiego, kreślone pismem cyfrowem. Do pi sma tego klucz już sam odualazłem — i mam główniejsze ich ustępy przetłumaczone.
— Brawo! Co więcej?
— Pamiętnik Ślaskiego....
Na twarzy Robbinsa odbiła się teraz żywa radość.
— Masz go pan? — zapytał.
— Oto jest...
Gryziński rozpiął surdut i wyjął jakiś pakiecik. Robbins wyrwał mu niemal ten pakiecik z rąk.... Chciał go otworzyć zaraz, ale przezwyciężał się.
— Nie.... — rzekł — teraz niema czasu. Co dalej? — pytał Gryzińskiego.
— Nic wielkiego.... Laing i Zawalidroga znajdują się na „Cat Island“ pod strażą na szych ludzi, do dalszej dyspozycyi. Laing okazał się tym samym adwokatem, który w Pennsylvanii okradł Połubajtysa i jego żonę. Połubajtys będzie jutro w St. Joseph, ażeby się z nim rozprawić,... Zdarzyło mi się tylko jedno nieszczęście.
— Jakie?....
— Oto ta kobieta, przyjaciółka Kaliskiego, Stefka, onegdaj w nocy zdołała w niewiadomy sposób uciec z „Cat Island“.... Razem z nią zginął głuchoniemy Murzyn. Niepokoi mnie to!
Ale Robbins machnął ręką.
— Drobnostka.... Nie może nam być szkodliwą.
— Co u pana? — zwrócił się teraz do Homicza.
— O wszystkiem już wiesz, mistrzu — odrzekł Szczepan — Przywiozłem ze sobą komplet „Louisiana News“ z r. 1867 z zupełnem sprawozdaniem z procesu Śląskiego, a nadto „affidavits“ od osób, obecnych przy zeznaniach starej Murzynki.
— Dobrze, a ułaskawienie?
— Zapewnione.... Dziś około dziesiątej oczekuję depeszy.
— Widziałeś go?
— Widziałem.... — oczy Homicza mimowoli napełniły się łzami — nieszczęśliwy, nieszczęśliwy starzec. Znajduje się w szpitalu więziennym. Powiedziałem mu, że jestem jego rodakiem, że znajduję się w podróży...... Płakał, jak dziecko, na dźwięk mowy ojczystej. Pierwsze jego pytanie było: czy Polska jest już niepodległa?... Gdym mu wyraził nadzieję, że może zostanie zwolniony, o mało nie omdlał.... Obiecałem wrócić do niego za dni parę.
Robbinsowi i Gryzińskiemu mimowoli łzy stanęły na oczach.
— Dosyć już.... dosyć! — zawołał Robbins — nadużywamy grzeczności tamtych panów.
Pobiegł do nich i przeprosił. Za chwilę wszyscy pięciu wsiadali do powozów, które ich powiozły do Hotelu Plantatorów. Przybyli tam o godz. 7ej rano.
Oczekiwało już ich wykwintne śniadanie.
Całe zresztą pierwsze piętro tego najwspanialszego w Kansas City hotelu było do rozporządzenia naszych znajomych. Jeszcze przed tygodniem Homicz zamówił je telegraficznie, a tegoż dnia wysłany przezeń z New Orleans, La., czek na $250 stanowił zapewnienie, iż zamówienie było jak najbardziej seryo. I istotnie już od wczoraj zjechał tu i sam Homicz — i Gryziński z innemi osobami z St. Joseph, Mo.
Robbins i jego towarzysze kończyli właśnie śniadanie, gdy wszedł lokaj i na srebrnej tacy przyniósł dwie karty. Jedna nosiła nazwisko prezydenta sądu najwyższego Stanu Missouri Hen. J. P. Outwaithe, a druga dostojnego dra bar. Konrada von Felsensteina z Berlina.
Robbins kazał, ażeby tych panów zabawiono przez chwilę w małym „parlorze”. Następnie dopił kawy — i spojrzał na zegarek.
— Wpół do ósmej — rzekł — Czy nie czas wziąć się do pracy? Wszyscy wyrazili zgodę na tę propozycyę skinieniami głowy.
Wtedy Robbins podniósł się i wskazał im drogę przez kurytarz do wielkiego „parloru”. Sam udał się na spotkanie gości, których karty otrzymał przed chwilą.
Za minut parę wszyscy znaleźli się w wielkim „parlorze”.
Był to jeden z najwspanialszych salonów dystyngowanego Hotelu Plantatorów w Kansas City, Mo.
Ogromny, mogący pomieścić jakie pięćset osób, wysoki był na dwa piętra i miał u góry, galeryjkę, opartą na białych ze złotem kolumnach. Całe umeblowanie było białe, lakierowane ze złotem, w stylu wieku 18go; składało się z nizkich, miękkich kanapek, krzesełek, filigranowych „puffów”, kolumn, posążków; urządzenia do światka gazowego i elektrycznego podtrzymywały figurki bogi li marmurowe i posrebrzane; lampy miały szkła różnobarwne. Pośrodku sali wznosił się wysoki klomb z palm i fontanny; w dwóch jej końcach znajdowały się grupy posążków, otoczone kwiatami i okrągłemi kanapkami.
Tutaj odbywały się zazwyczaj zabawy arystokracyi miejscowej; tu miały miejsce zebrania najbardziej dystyngowanych obywateli.
W północnej stronie parloru znajdował się rodzaj estrady. Zwykle umieszczano tam muzykę, Teraz stał tam stół długi, pokryty zielonem suknem, stół, dziwne mający podobieństwo do stołów sądowych, jak wyglądają one w Europie. Prosty, czarny krucyfiks na stole, pióra, atrament i papier, dalej żelazna kasetka i jakieś papiery — oto wszystko, co się znajdowało na stole.
Gdy do parloru weszli nasi znajomi, nie było tam nikogo: tylko u drzwi stał jeden z detektywów Gryzińskiego. Robbins, który wprowadził najwyższego sędziego Outwaithe’a i barona Konrada, ponowił prezentacje. Dwaj prawnicy z Massachussets i z Lousiany znali dobrze sędziego z Missouri, jeśli nie osobiście, to a renomy, poznajomienie się więc było łatwe.
Trudniej było z Homiczem i Konradem.
Pierwszy wiedział, kto jest drugi; ostatni znał z rozgłosu imię Homicza i przeczuwał w nim rywala. Skrzyżowali ze sobą spojrzenia ostre, jak stal — i zaledwo dotknęli koń ców swych palców....
Homiczowi przykro się zrobiło na myśl, że ten człowiek miał kiedyś jakieś prawa do Jadwigi.... Pocieszył się zresztą myślą, że zbrodnia jego ojca te wszystkie prawa złamała.
Ohydwaj spoglądali na siebie z podełba.
Tymczasem Robbins poprosił wszystkich do zajęcia miejsc. Mr. Outwaithe z Missouri oraz dwaj prawnicy z Massachussets i z Louisiany zasiedli w trzech wysokich fotelach po za stołem, niby trzej sędziowie; po jednej stronie stołu zajęli miejsce Homicz i Gryziński, po drugiej — Felsenstein. Przed stołem siadł na krześle Robbins.
Zaczął on temi słowy:
— Szanowni panowie! — Mniej więcej wiadomem jest każdemu z was, dla jakiego ce lu zgromadziliśmy się tutaj. Mój przyjaciel p. Homicz zajął się sprawą ważną, sprawą dotyczącą pewnej osoby, którą czci i szanuje — i w sprawie tej nadzwyczaj trudnej i zawiłej nie szczędził trudów i starań, ażeby wydobyć na wierzch prawdę, pogrzebaną przed laty w odmęcie fałszu i intrygi.... Idzie tu o sprawę Stefana Ślaskiego, polskiego szlachcica, skazanego w r. 1867 w New Orleans na śmierć za mniemaną kradzież i mniemane zabójstwo. Idzie o przywrócenie czci niewinnemu.
Zatrzymał się na chwilę.
Wszyscy oczekiwali dalszego ciągu. Tylko na twarzy Konrada wybiło się nagle pomieszanie.... Chciał coś mówić, ale Robbins mu przerwał.
— Cokolwiek cierpliwości! — rzekł, a po chwili ciągnął dalej: — W sprawie tej p. Homicz udał się po pomoc i poradę do mnie.... Sprawa zainteresowała mnie głęboko. Zająłem się nią energicznie — i oto dziś właśnie skompletowałem szereg dowodów, służyć mogących do rozplątania zagadki, pozwalających wynagrodzić zrządzoną niegdyś krzywdę. Dowody te skoncentrowały się właśnie tutaj — i tu bawi obecnie osoba, w której interesie przedsięwzięliśmy całą akcyę: córka skazanego. W sprawie tej nie chciałem się zresztą rządzić samowolnie.... Korzystając z względów osobistych, jakiemi mnie obdarzają trzej znakomici prawnicy, siedzący tam za stołem, zaprosiłem ich na obecną konsultację.... Idzie mnie i p. Homiczowi o to, ażeby ci mężowie nauki, zacności i doświadczenia, orzekli, jak postąpić w obee zebranych dowodów. Konsultacya jest zupełnie prywatna i poufna. Każdy, z nas pod słowem honoru zobowiązał się zachowaj w tajemnicy wszystko, co się tu będze działo i mówiło.... Ażeby zakończyć ten mój wstęp, czuję jeszcze w obowiązku zaznaczyć, że wszyscy trzej ci zacni panowie raczyli łaskawie, bez żadnego wahania, a przytem zupełnie bezinteresownie przyjąć me zaproszenie na konsultacyę, skoro tylko dowiedzieli się, że idzie tu o nagrodzenie ewentualnej krzywdy, zrządzonej przed laty przez sprawiedliwość amerykańską szlachetnemu cudzoziemcowi.... Cześć im za to!
I Robbins skłonił się głęboko trzem prawnikom.
Konrad Felsenstein słuchał już od paru chwil jego słów z wielką niecierpliwością. Korzystając wreszcie z pauzy, porwał się z miejsca.
— Przypuśćmy, że to zebranie ma racyę bytu.... Obecność tych trzech panów jest potrzebną — zgoda. Ale nie rozumiem, ale nie rozumiem, co w tej sali, która bądź co bądź jest salą sadu, mają do czynienia tamci dwaj panowie?
Wskazał dłonią na Homicza i dra Gryzińskiego.
Twarz miał zachmurzoną, zęby zaciśnięte; mówił tonem gwałtownym. Robbinsowi na czole ukazała się zmarszczka; odrzekł jednak spokojnie:
— Ci panowie mają tu prawo zasiadać... Najpierw p. Homicz podjął i przeprowadził śledztwo w tej sprawie.... On ją poruszył po latach 20tu.
— Kto mu dał do tego prawo? — pytał dalej Konrad tonem gwałtownym i wyniosłym.
— Kto? — odpowiedział Robbins, podnosząc palec do góry — Bóg sam, który daje ludziom dobre natchnienia.... Co? — poczucie sprawiedliwości, które nie pozwala uczciwemu człowiekowi widzieć krzywd i bezprawi nie naprawionych.... Ośmiel się pan tym prawom zaprzeczyć!
Głos jego brzmiał uroczyście — i istotnie Konrad nie znalazł na te słowa odpowiedzi.
— Zresztą — ciągnął po chwili Robbins spokojnym już tonem, wskazując na Homicza i Gryzińskiego — ci panowie zbierali dowody w sprawie, są świadkami i choćby dla tego obecność ich jest potrzebną....
W tem miejscu sędzia Outhwaithe przerwał Robbinsowi:
— Przepraszam! O ile rzecz rozumiem, sprawa, zajmująca nas w tej chwili, ma być traktowaną jak najkonndencyonalniej. Słusznie tedy ten pan — wskazał ręką na Konrada — zapytywał, co usprawiedliwia obecność w tej sali pp. Homicza i Gryzińskiego.... Usprawiedliwiono ją. Ale logika rzeczy każe nam zapytać z kolei, jakiem prawem jest obecny ten pan, sam?
Konrad chciał się podnieść z miejsca wzburzony, ale Robbins uspokoił go skinieniem.
— O tem właśnie chciałem mówić.... — rzekł — Pan Konrad von Felsenstein znajduje się w najbliższym stosunku z osobą, grającą rolę najwybitniejszą w tym ponurym dramacie z przed lat wielu.... Przybył zaś tu do Ameryki, o ile wiem, także w zamiarze uczynienia sprawiedliwości i naprawienia krzywd z przed lat. Ażeby przyjść do tego rodzaju decyzyi, musiał podeptać wiele rzeczy sobie drogich, przecierpieć wiele i wiele poświęcić — w imię prawdy Bożej. Tak czynić potrafi tylko dusza wielka i serce szlachetne.... Dla tego uważałem, że mam nie tylko prawo, ale i obowiązek zaprosić pana barona na naszą konsultacyę.
Trzej sędziowie jednomyślnem pochyleniem głowy zaakceptowali słowa Robbinsa. Ten ciągnął dalej:
— Zresztą nikt z nas niema prawa przeceniać hartu i Wytrzymałości duszy choćby najszlachetniejszej, gdy uderza na nią fala cierpienia. Od barona Felsensteina zależy, czy zechce lub nie zechce brać udział w naszej naradzie, czy zechce lub nie zechce dostarczyć nam pewnych wyjaśnień, ułatwić pracę?.... Pod tym względem nie czynię nad żadnego nacisku. Wolno mu z nami pozostać, wolno nas opuścić, a w tym ostatnim razie liczę na jego honor, że pracy naszej w drodze stawać nie będzie.... Sprawiedliwość swoją drogą pójść musi.
Przerwał i spoglądał pytająco na Konrada.
Ten siedział przy stole, wsparłszy twarz rękoma... I Lekkie drżenia nerwowe poruszały jego ramionami. Burza przelewała mu się przez mózg.... Zdecydowany był już dawno złe, uczynione przez ojca, w jakiś sposób naprawić... Zdecydowany był na wszystko. Ale grała w tem pewną rolę, oprócz innych uczuć, jego miłość dla Jadwigi. Wyobrażał sobie, że jak rycerz z wieków romantycznych, złoży u jej stóp winę ojca, przebaczenie wybłaga, a dłonią swą krzywdę wynagrodzi.... Teraz wszystko to rozpadała się: Stał tu w obec innych, jako świadek, jako oskarżony niemal, a pomiędzy nią a nim wznosiła się, jako przeszkoda nie do usunięcia, postać nowa, postać Homicza, okolona aureolą poświęcenia i bohaterstwa.
To też w duszy Konrada toczyła się walka gwałtowna.
Upłynęła znów chwila.... Odezwał się teraz głos sędziego Outwaithe’a:
— Panie baronie! Czasu mamy niewiele, a pracy dużo.... Jakie pańskie postanowienie: zostaniesz pan z nami, czy oddalisz się?
W tej chwili wreszcie w umyśle Konrada nastąpił przełom. Podniósł się z krzesła z twarzą bladą, ale z wyrazem decyzyi na ustach.
— Ja, syn prawdopodobnego sprawcy czynu, za który skazano Ślaskiego, zostanę tutaj — rzekł — Niech się stanie sprawiedliwość!
Obszedł potem stół i zbliżywszy się do Homicza i Gryzińskiego, podał im obie dłonie i rzekł po prostu:
— Przepraszam; wyście zrobili to, co ja już dawno zrobićbym powinien....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.