Kalifornia (Dumas)/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kochany Desnoyers.

Zdziwisz się zapewne, gdy spojrzawszy na podpis, zobaczysz nazwisko człowieka piszącego wiele książek, lecz bardzo mało listów.
Jednakże wyjaśni ci się wszystko, gdy przy tym liście znajdziesz obszerny zeszyt pod tyt.: Rok pobytu na brzegach Sakramento i San-Joaquin.
Ale powiesz mi, drogi przyjacielu: jakże ty, którego spotkałem przed tygodniem w Paryżu, mogłeś w tym czasie jeździć do Kalifornii, bawić tam przez rok i powrócić?
Przeczytaj, mój kochany, a przekonasz się o rzeczywistości.
Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie ma człowieka, któryby zarazem był zamiłowany w podróżach i w życiu siedzącem. Wyjeżdżam z Paryża w zamiarze odbycia trzech lub czterech tysięcy mil drogi, albo zamykam się w pokoju dla napisania 100 lub 150 tomów.
Dla osobliwości, umyśliłem 11-tego miesiąca przepędzić parę dni w Enghien. Nie sądź bynajmniej, ażeby to było dla zabawy. Niech mnie Bóg zachowa, ażeby mi przyszła myśl podobna. Bynajmniej, miałem opisać w mych pamiętnikach scenę, wydarzoną w Enghien przed 22 laty, i pragnąłem, chcąc uniknąć błędów, zwidzie miejscowość, w której nie byłem od tego czasu.
Wiedziałem, że odkryto źródło mineralne w Enghien, równie jak odkryto podobneż w Pierrefonds, lub w Auteuil; lecz nie wiedziałem wcale o zmianach, jakie to odkrycie zaprowadziło w Enghien, i że to miasto miało się stać wielkiem miastem, podobnem do Genewy, Zurychu lub Lucerny, zanim zostanie portem morskim jak Asnieres.
Wyjechałem zatem do Enghien pociągiem wyprawianym o trzy kwadranse na jedenastą w nocy. O jedenastej byłem na stacyi, gdzie zapytałem się o drogę do stacyi Enghien.
Czy pojmujesz, kochany Ludwiku, Paryżanina, albo co jest jedno mieszkańca Paryża, od lat dwudziestu pięciu tam zamieszkałego, zapytującego na stacyi Enghien o drogę do Enghien?
Urzędnik, którego się zapytałem, mniemał zapewne, że chcę z niego zażartować, co, przysięgam ci, nie było bynajmniej moim zamiarem. To też nie ruszywszy się z miejsca, z uprzejmością właściwą ludziom zależącym od publiczności, ograniczył się na odpowiedzeniu mi:
— Udaj się pan na most, a potem na prawo.
Podziękowawszy mu, poszedłem do mostu.
Stanąwszy przy moście, zwróciłem wzrok w prawo, lecz cóż zobaczyłem na prawo? Miasto, którego nie znałem.
Nie takiem wyobrażałem sobie Enghien.
Rozległe jezioro, zarosłe trzciną i trawami bagnistemi, pełne kaczek, kurek wodnych, nurków, z dwoma lub trzema domami przy szosę: oto moje miasto Eughien, Enghien moich wspomnień, Enghien, gdzie chodziłem na polowanie przed 22 laty.
Ten zbiór domów uważałem za fałszywy Enghien i zacząłem szukać prawdziwego.
Miałem iść do mostu, a potem na prawo.
Na prawo była mała drożyna, skromna dróżka, prawdziwie dla pieszych. Tą drogą miałem dostać się do mojego Enghien.
Udałem się tą drogą.
Ale tą drogą doszedłem do pola ogrodzonego płotami.
W mojej wyobraźni Enghien nie mógł się wznieść do rzędu miasta, ale też nie powinien był zamienić się w pole. Enghien nie było spalone jak Babylon przez Aleksandra, ani Kartaginą spustoszoną przez Scypiona; nie zasiano soli w bruzdach pługa, nie zawieszono piekielnych przekleństw nad miejscem wyklętem. Nie byłem zatem tam gdzie stał Enghien.
Wróciłem nazad; jestto jedyny środek dla podróżnych zbłąkanych w drodze i dla mówców, którzy się zaplątali w swych mowach. Powróciłem tedy i natrafiłem, idąc zawsze na prawo, jakiś most drewniany, który mnie powiódł, chciałem powiedzie w cień, lecz poprawiam się i mówię: w ciemną aleję drzew, przez gęstwinę których, przy odblasku pochmurzonego nieba, wydawało mi się, że spostrzegam z lewej strony drżące wody posępnego jeziora.
Upierałem się nazywać staw Enghieński jeziorem, nie wiedziałem, że zmniejszywszy się do połowy, zamienił się w sadzawkę.
Szedłem więc śmiało dalej. Jak tylko spostrzegłem wodę, Enghien musiał być blizko.
To przekonanie, że zmierzam do celu mej podróży, było dla mnie tem przyjemniejsze, że deszcz zaczął padać dość gęsty, a byłem w pantalonach nankinowych i w trzewikach.
Przyśpieszyłem kroku i szedłem jeszcze z kwadrans. Było to bardzo daleko, a nawet w moich odbytych wspomnieniach nie pojmowałem tego zupełnego braku domów; ale ciągła obecność wody z lewej strony uspakajała mnie.
Wtem ukazało się wycięcie lasku. Pospieszyłem dostać się do niego i wtedy rozpatrzyłem się w topografii mej podróży.
Okrążyłem mimowolnie jezioro; wyszedłszy z końca jego północnego, przybyłem do jego końca południowego.
Z przeciwnego końca stawu błyszczały dwa czy trzy światełka, wskazujące mi położenie tych domów, których nadaremnie szukałem, a z prawej i z lewej strony, równie niespodzianie jak dekoracye nadciągające na świsnięcie maszynisty, wznosiły się zamki gotyckie, domy szwajcarskie, wille włoskie, kotaże angielskie, a na jeziorze, zamiast kaczek, nurków i kurek wodnych, tysiące białych punktów świeciło na wodzie w różnych stronach, które po przyjrzeniu się poznałem że były łabędziami.
Przypominasz sobie może tego Paryżanina, który się założył, że przejdzie boso po lodzie wielkiego stawu w Tuileryach i doszedłszy do połowy zatrzymał się, mówiąc: W istocie jest zbyt zimno, wolę raczej przegrać zakład.
Już miałem tak postąpić jak i on, lecz czy to z głupstwa, czy z uporu, szedłem dalej.
Poczem przyszły mi na myśl szyderskie pisma, a mnie dotyczące, z powodu, że nie odbyłem podróży po morzu Srodziemnem w 1834 r. Mniemałem, że pisanoby więcej, gdyby się dowiedziano, że nie mógłem obejść wkoło jeziora Enghien w 1851 r., i jak nadmieniłem, poszedłem dalej.
Dążyłem kolistą drogą otaczającą tę nową Wenecyę. Nie mogłem zatem zbłądzić. Musiałem powrócić zkąd wyszedłem, i wracając musiałem przechodzić około domów wzniesionych nad szosą, które według mnie, składały jedyne prawdziwe miasto Eoghien.
Nakoniec, po upływie drugiego kwadransu, przybyłem do tego pożądanego Enghien.
Raz jeszcze mniemałem, żem się omylił, tak dalece teraźniejszy Enghien był niepodobny do mego Enghienu z 1827 r.; ale nareszcie dowiedziałem się od przejeżdżającej dorożki, że stanąłem u kresu mej podróży.
Byłem naprzeciw hotelu Talmy.
Bardzo rad byłem temu, kochając i uwielbiając wielkiego artystę. Miałem więc zajechać do hotelu Talmy, gdzie wszystkie okna i drzwi były pozamykane.
Mniejsza z tem; miałem czas do filozofowania.
Byłoż więc fałszem, że zapomnienie jest rzeczą bezwzględną? Otóż człowiek który sobie przypomniał Talmę.
Wolałbym, przyznaję, widzieć pomnik wzniesiony na jednym z naszych placów wielkiemu artyście, który przez lat trzydzieści wsławiał scenę franouzkę, niż hotel zbudowany na wsi, lecz mniejsza: lepiej bowiem w 25 lat po śmierci mieć swoje nazwisko zapisane na fasadzie hotelu, jak żeby było nigdzie niezapisane.
Wiadomo ci, kochany przyjacielu, gdzie się mieści nazwisko Garrika: w Westminsterze, naprzeciw nazwiska Jerzego IV.
I sprawiedliwie: jeden i drugi byli królami w swoim rodzaju.
Poszedłem więc na nocleg do hotelu Talmy.
Jednakże, gdy mi nie otwierano, zapukałem do drzwi powtórnie.
Lufcik się otworzył, ukazała się ręka i głowa.
Była to głowa mężczyzny w złym humorze.
— Czego pan żądasz? zapytała głowa.
— Chcę pokoju, łóżka i wieczerzy.
— Hotel zajęty, odpowiedziała głowa.
I znikła głowa, a ręka zamknęła lufcik, gdy tymczasem za nim mruczała głowa:
— W pół do dwunastej! piękna godzina do żądania noclegu i wieczerzy!
— W pół do dwunastej! powtórzyłem, podług mnie jest to najwłaściwsza godzina do wieczerzy i spania. Słowem, jeżeli hotel Talmy jest zajęty, znajdę może miejsce w innym.
I udałem się szukać: wieczerzy, pokoju i łóżka.
Naprzeciw mnie, z wielkiego budynku widać było rzęsiste światło i słyszeć się dawały dźwięki instrumeniów. Zbliżywszy się, wyczytałem napis złotemi głoskami: Hotel czterech bander.
Byłoby bardzo źle, żeby pod temi czterema banderamie nie znalazł się pokój dla mnie.
Wszedłem; dół był rzęsisto oświetlony, lecz reszta pogrążona była w zupełnej ciemności.
Chciałem z kim pomówić, lecz nadaremnie.
Byli tam tylko tancerze i muzykanci.
Zapuściłem się aż w korytarz, prowadzący do sali tańca, gdzie spotkałem coś podobnego do lokaja.
— Mój przyjacielu, zapytałem go, czy można dostać wieczerzy, pokoju i łóżka?
— Gdzie? zapytał służący.
— Tutaj.
— Tutaj?
— Bezwątpienia. Czyliż nie jestem w hotelu czterech bander?
— Tak jest panie.
— A więc nie macie pokoi?
— Oh będzie ich dość, przeszło 150 nawet.
— Kiedy?
— Jak hotel zostanie skończony?
— A kiedyż będzie skończony.
— Oh co do tego, to nie umiem powiedzie. Lecz jeśli pan zechce tańczyć!....
Uważałem wyrażenie: jeśli pan zechce tańczyć, równie grubiaństwem, jak hotel jest zajęty w hotelu Talmy.
To też oddaliłem się, szukając innego schronienia.
Jedyne zaś, jakie mi pozostawało, było w hotelu Enghien. Kupiec win, mający sklep otwarty jeszcze, wskazał mi ten hotel. Zastukałem tam, lecz właściciel hotelu tym razem nie raczył mi nawet odpowiedzić.
— Ach! rzekł do ranie kupiec wzruszając głową, to jest zwyczajem ojca Bertranda, gdy nie ma miejsca w jego hotelu.
— Jakto? wtedy nie odpowiada?
— Na co? odrzekł kupiec, kiedy nie ma miejsca.
To mi się wydało tak logicznem, że nie wiedziałem, co na to odpowiedzić.
— Oh! w istocie! szepnąłem, nigdybym temu nie uwierzył, że nie można dostać pomieszkania w Enghien.
Poczem podniosłszy głowę, odezwałem się:
— A w Montmorency czy znajdę pomieszkanie?
— Być może.
— Czy jeszcze ojciec Leduc trzyma hotel pod białym koniem?
— Nie, lecz syn jego.
— Idźmy więc tam, rzekłem do siebie; ojciec był oberżystą dawnej daty, syn, jeżeli wstępuje w ślady swego rodzica, co jest prawdopodobnem, syn powinien wstawać o każdej godzinie w nocy, i znaleść pokój, choćby go nie było.
I pomimo deszczu, który zaczął padać coraz gęstszy, puściłem się drogą do Montmorency.
Z tej drugiej strony, kolei żelaznej wszystko pozostało w tym samym stanie w jakim się dawniej przedstawiało. Była to ta sama droga klasyczna, po której chodziłem przed 25 laty, ciągnąca się wzdłuż muru, przez pola, rozszerzająca się pod cieniem leszczyny, a nakoniec okrążająca miasto.
Rozpoznałem stromą spadzistość, samotny rynek, poznałem oberżę pod białym koniem.
W kwadrans potem wybiła 1-sza po północy. Mniejsza z tem, odważyłem się zapukać.
Co mi tam odpowiedzą, mnie, którego przed dwoma godzinami uważano za włóczęgę w hotelu Talmy?
Usłyszałem szelest, dostrzegłem światło: ktoś schodził ze schodów.
Tym razem nie pytano mnie, czego żądam? otworzono mi drzwi.
Była to służąca w lekkiem odzieniu, wesoła, powabna, uśmiechająca się, lubo ockniona z pierwszego snu.
Nazywała się Małgorzatą. Są imiona, które pozostają wyryte w sercu.
— Wybornie! pięknie pan wyglądasz. Wejdź pan, osuszysz się i zmienisz odzież.
— Bardzo chętnie przyjmuję wejście i mogę się wysuszyć. Lecz chcąc zmienić odzież....
I pokazałem jej zawiniątko, które trzymałem pod pachą od chwili zejścia z wagonu; była w niem koszula, dwie pary skarpetek, podręcznik chronologiczny i tom jeden Rewolucyi Micheleta.
— Ah! odpowiedziała mi, to nic nie znaczy; co panu zabraknie, to dostaniesz u pana Leduc.
— Oświata gościnności! to, co stanowi twoją wielkość, okazałość, co cię czyni podobną bogini, nie jest to, ażebyś była ofiarowaną bezpłatnie, lecz żebyś była ofiarowaną przyjaznym głosem i z obliczem uśmiechającem.
O święta gościnności! Zaiste siedzibą twoją jest Montmorency. A Rousseau który niezawsze był tak rozstropnym, wiedział dobrze co czyni, żądając jej w Cheorrette. Nie wiem jak ciebie przyjęła chuda margrabina d’Epinay, o znamienity autorze Emila; lecz bez wątpienia nie przyjęła ciebie lepiej, znając ciebie, jak mnie przyjęła nie znając panna Małgorzata. Za Małgorzatą zeszedł pan Leduc który mnie poznał.
Ztąd gościnność przybrała olbrzymią postać. Dano mi najpiękniejszy pokój hotelu, pokój panny Rachel. Leduc chciał mi służyć do stołu, a Małgorzata wygrzać łóżko.
Co do mnie, mam zwyczaj w podobnych okolicznościach stosować się do życzeń drugich.
Pojmujesz mój drogi, że musiałem opowiedzieć moją historyę. Jak się to stać mogło, ażebym o kwadrans na drugą mógł stukać zmoczony do nitki, z zawiniątkiem pod pachą, do drzwi hotelu pod białym koniem?
Czy wybuchła rewolucya, powstanie 31 maja przeciw autorom, i czyli przychodziłem żądać schronienia jak Barbaroux lub Louyet?
Szczęściem nie tak się rzeczy miały. Zaspokoiłem pana Leduc.
Przybyłem po prostu na pare dni do Enghien, a wydaliłem się z niego, nie mogąc znaleźć wieczerzy, pokoju, łóżka.
Pan Leduc westchnął.
Nadmieniłem przytem panu Leduc, że przybyłem do Enghien nie dla zabawy, lecz w zamiarze pracowania.
— Możesz pan pracować w Montmorency zamiast w Enghien, odezwał się pan Leduc. Tutaj będziesz pan miał spokojniej.
W tych wyrazach: będziesz pan miał spokojniej tutaj, było tyle melancholii, że odpowiedziałem mu niezwłocznie.
— Tak, i zamiast pozostać 48 godzin, pozostałbym tydzień.
— O jeżeli tak, rzekł pan Leduc — będziesz pan pracował nad jedną rzeczą, o której może nie pomyślałeś.
— Nad czem przecie?
— Nad podróżą do Kalifornii.
— Ja? Co też pan mówisz?
— Zaczekaj pan do jutra, a przekonasz się, czy się mylę.
— Niech i tak będzie. Zresztą jestem wielkim miłośnikiem niespodzianek; pewnego dnia odbyłem z Dauzatem podróż do Egiptu, nie będąc w nim nigdy. Znaleź mi pan człowieka wracającego z Kalifornii tak dowcipnego, jak Dauzat, a powrócę z nim do kraju.
— Właśnie też mam takiego; jest to młodzieniec, który dopiero przybył od wczoraj z cudownemi wspominkami, jest to prawd/iwy Gil-Blas, który kolejno był tragarzem, poszukiwaczem złota, myśliwym polującym na daniele, niedźwiedzie, poczem został służącym w oberży, handlarzem win, a w końcu porucznikiem okrętu, z którym wrócił z San Francisco przez Chiny, cieśninę Malakę, Bengal i przylądek Dobrej Nadziei.
— To mi się bardzo podoba kochany panie Leduc.
— A co, czy nie mówiłem?!
— Bo ja, widzisz pan, upatruję w Kalifornii co innego jak inni.
— Cóż pan w niej upatrujesz?
— Oh, byłoby to zbyt długo rozprawiać dzisiaj. Już druga; wysuszywszy się, najadłem się, a teraz trzeba się przespać. Do jutra panie Leduc.
Nazajutrz pan Leduc przedstawił mi swojego wędrowca. Był to młodzian 26 letni z dowcipnym wzrokiem, z czarną bródką, z głosem współczucia, z cerą ogorzałą od słońca równika, który cztery razy przebywał. Pomówiwszy z nim z dziesięć minut, przekonałem się, że podobny człowiek musiał mieć zapas wspomnień bardzo zajmujących.
Zacząłem z nim rozmawiać i w istocie przekonałem się, żem się nie omylił.
Posyłam ci najciekawszą z rozmów naszych, przejrzaną, poprawioną, jednem słowem obrobioną, lecz bynajmniej nie pomnożoną przezemnie.
A teraz pozwól, ażebym ci wyznał to, czego nie chciałem wyznać tej nocy panu Leduc, o Kalifornii, pod pozorem że było zbyt późno i żeśmy byli znużeni.
— Kapitan szwajcarski, wygnany przez rewolucyę lipcową, przybywa z Missury do Oregonu, a z Oregonu do Kalifornii. Otrzymał od rządu meksykańskiego grunta w okolicy zwanej widłami Ameryki. I tam kopiąc ziemię dla obrotu koła od młyna, dostrzegł, że w tej ziemi są okruszyny złota.
To się działo w 1848 r. W tym roku ludność biała w Kalifornii wynosiła 10 do 12 tysięcy dusz.
Trzy lata upłynęło od chwili, gdy na odgłos Kapitana Sutter rozleciały się okruszyny złota, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa zmienią postać świata, a Kalifornia liczy dzisiaj 200,000 wychodźców ze wszystkich krajów, i wznosi się w niej nad Oceanem Spokojnym, nad największą i najpiękniejszą zatoką świata, miasto, które w przyszłości współzawodniczyć będzie z Londynem i Paryżem.
A tak drogi przyjacielu, nie masz już gór skalistych ani między-morza Panamy. Droga żelazna pójdzie z New-Jorku do San-Francisco, jak telegraf elektryczny chodzi z New-Jorku do Nowego Orleanu; i w miejscu między-morza Panamy zbyt trudnego do przebicia, rzeka Ijognito będzie kanalizowaną i po przerżnięciu góry, będzie można przebywać z jeziora Nicaragua do morza Spokojnego.
A przytem chciej zauważyć, że to wszystko dzieje się w chwili, gdy Abbas-Pasza buduje drogę żelazną prowadzącą z Suezu do Aleksandryi. I tak, oświata, która wyszła z Indyi, powróciła prawie do Indyi i która spocząwszy na chwilę przy brzegach Sacramento i San-Joaquino, zapytuje, czy z powrotem do swej siedziby, ma przebyć po prostu ciaśninę Behringa stąpając po tych rozwalinach, które ją odpychają, albo też zabłąkać się pośród tych wysp i ciasnin, ziem niegościnnych, w których zamordowano Kooka, lub otchłani bezdennych, w których zginął la Pérouse.
Tymczasem, dzięki drodze żelaznej Suezkiej, dzięki przejściu Nicaragui, w dziesięć lat niespełna będzie można okrążyć ziemię w trzech miesiącach.
Otóż z tego powodu głównie mniemam, że to dziełko o Kalifornii warte jest druku.

Montmorency, 20 lipca 1851 r.
Zawsze życzliwy,
Aleksander Dumas.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.