Kłamstwa/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Wyznanie.

W następny wtorek o jedenastej rano, Zuzanna, jadąc do Luwru, gdzie miała spotkać młodego poetę, po raz setny może rozmyślała nad niebezpieczeństwem, na jakie ją ta wycieczka narażała.
— Nie, popełniłam szaleństwo, bo jeżeli Desforges dowie się, że o niezwykłej godzinie wyszłam z domu?... Mniejsza o to, powiem, że jeździłam do dentysty... A jeżeli spotka on kogo ze znajomych?... To niemożliwe prawie... Ha! w takim razie powiem prawdę o tyle, o ile się to okaże koniecznem.
Główną jej zasadą było kłamać jak można najrzadziej, milczeć jaknajczęściej i niezaprzeczać nigdy temu, co na jaw wyszło. Postanowiła zatem — w razie, gdyby się to okazało niezbędnem — usprawiedliwić się w następujący sposób przed mężem a nawet przed baronem:
— Dziś rano, przejeżdżając koło Luwru, w stąpiłam do galeryi obrazów. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że spotkałam tam tego młodego poetę hrabiny Komof... Żebyś wiedział jak on rozmawia przyjemnie o sztuce!... Tak — odpowiadała sama sobie — raz jeden to ujdzie, lecz byłoby nieostrożnem częściej tę sztuczkę powtarzać.
Ale zapominając o twardej rzeczywistości, zaczęła myśleć o blizkiem ujrzeniu Ireneusza, a myśl ta wzruszyła ją głębiej, niżby sobie tego życzyła. Dotąd pozowała przed nim na madonnę, teraz nastąpiła już chwila, w której należało zejść z tego piedestału, na jakim umieściło ją uwielbienie młodzieńca. Wiedziona instynktem kobiecym, obmyśliła plan nader śmiały: doprowadzić poetę do oświadczyn, odpłacić mu wzajemnością, unikać go następnie, jakby pod wpływem dręczących wyrzutów sumienia, zastrzegłszy sobie jednak w myśli możność powrotu, wtedy, gdy to sama uzna za stosowne. Plan ten powinien był tak wstrząsająco oddziałać na Ireneusza, aby ten — niezdolny do chłodnego zastanawiania się — rozgrzeszył ją ze wszystkich popełnionych przez nią szaleństw.
Zamiar ten śmiały, subtelny, nie był jednak tak łatwym do wykonania, jakby się napozór zdawało. Niech najmniejsze podejrzenie powstanie w głowie poety a wszystko będzie straconem!... Serce jej zabiło żywiej, gdy pomyślała o tem. Niejedna już kobieta była w położeniu podobnem, że raz popełniwszy kłamstwo, musiała brnąć dalej drogą fałszu i obłudy, aby zadowolnić najszczersze swe uczucia! Ale jeżeli mężczyzna wykryje to kłamstwo, wtedy nie bacząc, że popełnionem ono zostało jedynie z miłości dla niego, wybucha oburzeniem i odpłaca nieszczęśliwej kobiecie pogardą, świadczącą ile próżności się mieści w każdem prawie uczuciu.
— Cóż znowu! — pomyślała Zuzanna — drżę ze wzruszenia, jak głupia pensyonarka!...
A myśląc tak, uśmiechnęła się z zadowoleniem, bo w ogarniającem ją wzruszeniu, widziała nowy dowód głębokiego swego uczucia; gdy po chwili wysiadłszy z dorożki, rzuciła okiem na wielki pałacowy zegar i przekonała się, że przybyła w samą porę, uśmiechnęła się znowu i raz jeszcze powtórzyła:
— Jestem głupia pensyonarka!
Po chwili zmieszała się na myśl, że gdyby Ireneusz szedł teraz za nią, przekonałby się, że musiała się zapytać odźwiernego, którędy wejście do Muzeum, chociaż chwaliła się przednim, że tak często zwiedza galeryę obrazów. Zaledwie trzeci raz w życiu przychodziła do Luwru a jednak śmiało kroczyła przez duży dziedziniec, jakby miejscowość ta dokładnie jej znaną była.
— Dziecko ze mnie — odzywał się w niej głos kochanki barona, tak świadomej stosunków życiowych, jak najwytworniejszy dyplomata — z pewnością od godziny już czeka na mnie na górze.
Pytając o drogę jednego z woźnych, mimowoli rozglądała się badawczo na około siebie Sprawdziło się to, co jej kokierya przewidywała: zaledwie weszła w drzwi galeryi Apollona, ujrzała Ireneusza, który oparty o poręcz przyglądał się pięknemu obrazowi, pędzla Veronesa, przedstawiającem u Magdalenę, umywającą nogi Chrystusa. Biedny chłopak uważał za niezbędne włożyć swój strój odświętny, idąc na spotkanie kobiety, która dla niego była madonną a zarazem damą z wielkiego świata — bożyszczem, do którego tak często zwracają się myśli i marzenia młodzieńców ze sfery mieszczańskiej. Pomimo chłodnego ranka, był bez paltota w obcisłym tużurku. Paltot posiadał jeden tylko i to przeszłoroczny, robiony nie u tego krawca, którego polecił mu Larcher. W nowym cylindrze i świeżych rękawiczkach wyglądał jak obrazek wycięty z dziennika mód, co stanowiło nader komiczną sprzeczność z wyrazem rozmarzenia, malującym się na jego twarzy. Ale gdyby nawet stokroć śmieszniej wyglądał, w oczach Zuzanny śmieszność ta byłaby tylko dodała nowego uroku młodemu poecie. Takiemi bywają zwykle rozkochane kobiety. Zuzanna odgadła odrazu, że Ireneusz niepokoił się, czy wyda jej się dość pięknym, zatrzymała się chwilkę u progu, napawając się rozkoszą, jaką sprawiła jej widoczna obawa młodego człowieka.
Kiedy ją spostrzegł, wszystka krew napłynęła mu do twarzy a w ciemno-błękitnych oczach zajaśniał wyraz niebiańskiej radości.
— To szczęście, że nikt nie widzi jego wzruszenia! — pomyślała Zuzanna.
Istotnie, w dużym i widnym salonie znajdowało się prócz nich, tylko kilku malarzy, zabierających się do zwykłej codziennej pracy i paru turystów z książkami w ręku. Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła, że nic im nie zagraża, mogła więc spokojnie zbliżyć się do Ireneusza, który uczyniwszy parę kroków, rzekł głosem drżącym ze wzruszenia.
— Ach! nie śmiałem łudzić się nadzieją, że pani przyjdzie!
— Dlaczego? — spytała Zuzanna z odcieniem naiwnego zdziwienia. — Sądziłeś pan zatem, że nie potrafię wstać wcześnie? Przecież ile razy wychodzę odwiedzić moich ubogich, jestem już o ósmej zupełnie ubraną.
Słowa te powiedziane były tonem skromnym, lecz wesołym zarazem, tonem jakimby waleczny oficer opowiadał o dzielnym ataku na przyjaciela, tonem, jakim odzywamy się o codziennych naszych zajęciach, uważając je za rzeczy zwykłe i powszednie. W rzeczywistości jednak, Zuzanna nigdy w życiu nie była w mieszkaniu żadnego nędzarza.
Ubóstwo, choroba, starość wzbudzały w niej wstręt niewypowiedziany; wskutek zamiłowania do zbytku i elegancyi — nigdy prawie nie dawała jałmużny. Ale ten, ktoby ośmielił się teraz ostrzedz Ireneusza, jak bardzo samolubną była owa madonna, okazałby się w jego oczach podłym oszczercą.
Tymczasem Zuzanna milczała, napawając się wrażeniem, jakie sprawiło to przyznanie się do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia.
W oczach Ireneusza czytała głęboką wiarę, którą podobne jej komedyantki uważają za dług tak sobie należny, że pomawiają o brak serca każdego, kto śmie powątpiewać o szczerości ich słów. Po chwili, jakby zmieszana nietajonem uwielbieniem młodego poety, dodała:
— Przypominam panu, że obiecałeś mi być dzisiaj moim przewodnikiem. Niech panu się zdaje, że ja nigdy nie widziałam żadnego z tych obrazów. Przekonam się, czy mamy wspólne udodobania.
— Mój Boże! — pomyślał Ireneusz — obym tylko nie powiedział nic takiego, coby jej dało złe wyobrażenie o mnie!...
Najbardziej nawet ograniczone kobiety posiadają właściwy sobie spryt onieśmielania ludzi, którzy pod każdym względem przewyższają je swą wartością... Zaczęli więc razem oglądać galeryę; Ireneusz pokazywał jej wszystkie arcydzieła, które — jak mu się zdawało — podobać jej się mogły. Któż lepiej od niego znał większe i mniejsze sale tego ukochanego Muzeum? Z każdym prawie ze znajdujących się tu obrazów łączyło się dla niego wspomnienie uroczych marzeń z lat młodzieńczych, gdy ideałami piękna i dobra zdobił świątynię swego serca. Tak! przed dwudziestym rokiem życia, serce każdego człowieka jest piękną i czystą świątynią, którą, niestety, i występki namiętności lat późniejszych, zmieniają w cuchnącą kałużę błota!... Patrząc na wyblakłe, szlachetne freski Luiniego, przypomniał sobie, że dawniej przychodził modlić się przed niemi, ilekroć chciał w utwory swe wlać uroczy wdzięk i podniosłą, rozrzewniającą siłę uczucia, starego lombardzkiego mistrza. Nieraz godzinami całemi stał, przypatrując się z zachwytem „Ukrzyżowaniu“ Mantegna, stanowiącemu część przepysznego obrazu z kościoła San-Zeno w Weronie, albo jednemu z arcydzieł Rafaela, przedstawiającemu świętego Jerzego, walczącego ze smokiem: idealny bohater bodzie ostrogą dzielnego, białego rumaka, który pędzi przez błonie tak świeże i zielone jak młodość, jak nadzieja! Najczęściej jednak celem pobożnych jego pielgrzymek, były mistrzowskie obrazy pędzla Holbeina i Tycyana a nadewszystko zaliczony w katalogu do szkoły weneckiej portret pięknej kobiety, we włosach której widniały zręcznie splecione litery B. C. Podzielając w tym względzie zdania wielu wytrawnych komentatorów, Ireneusz przypuszczał, że litery te miały oznaczać imiona Barbariellego i Cecylii, że portret przedstawiał kochankę, która wedle podania, stała się przyczyną śmierci wielkiego artysty.
Niegdyś zwiedzając Muzeum z Rozalią, Ireneusz stanął na tem samem miejscu, przed tym samym portretem i opowiadał jej tę tragiczną historyę miłości. Teraz machinalnie prawie zaczął opowiadać ją Zuzannie w tychże samych słowach:
— Szalenie zakochany malarz przekonał się, że Cecylia zdradza go dla jednego z jego przyjaciół... W Wiedniu znajduje się malowany przez niego obraz, w którym przedstawił samego siebie, gdy wzrokiem pełnym boleści spogląda na przyjaciela, który zbliża się do niego trzymając sztylet w ręku.
Tak, temiż samemi słowami opowiadał te dzieje; Rozalia, wysłuchawszy tej opowieści, nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała na niego wzrokiem, w którym wymownie malowało się zapytanie:
— Czyż kobieta może zdradzić tego, który ją kocha?
Zuzanna zaś przez długą chwilę przyglądała się ciekawie twarzy tej zagadkowej kobiety, patrzącej badawczo z ram portretu a potem z głębokiem westchnieniem, rzekła niby do niego:
— Trudno pojąć doprawdy, aby kobieta mająca twarz tak łagodną, była zdolną dopuścić się kłamstwa?
I ona także spojrzała na młodego poetę, który uderzony sprzecznością zachodzącą między błękitem tych oczów a czarnemi oczyma Rozalii uczuł dziwny wyrzut sumienia. Najmniejsza chmurka niezadowolenia lub niepokoju, nie zasępiała czoła Zuzanny, gdy przechadzając się wśród obrazów, na które w rzeczywistości wcale prawie nie zwracała uwagi, cieszyła się wrażeniem, jakie piękność jej wywierała na młodym poecie.
Tymczasem zaś Ireneusz, w prostocie ducha wyrzucał sobie, że śmie znajdować się z tą idealną kobietą w temże samem miejscu, do którego przed tak niedawnym czasem z inną przychodził! Od chwili poznania pani Moraines, obraz pięknej Rozalii coraz bardziej zacierał się w jego sercu, teraz jednak mimowoli porównywał w myśli obie kobiety. Dziwnego doznawał złudzenia: zdawało mu się, ze widmo nieśmiałej dziewczyny unosi się przed nim a jednocześnie widział przy sobie Zuzannę — żywe uosobienie wszystkich idealnych postaci — uwiecznioną na płótnie pędzlem starożytnych mistrzów.
Złote jej włosy wyglądały zalotnie z pod fantazyjnego kapelusika; krótki kaftanik obłożony barankiem, obciskał wysmukłą kibić, z popielatej barankowej mufki wyglądał rożek haftowanej chusteczki. Od czasu do czasu, mufkę tę podnosiła do oczów, aby zasłonić się od światła, które przeszkadzało widzieć dobrze obrazy. Nic więc dziwnego, że obecna odniosła zwycięztwo nad nieobecną, że piękna i strojna kobieta wyparła z myśli jego skromną, młodą dziewczynę, tem bardziej, że Zuzanna z pełną wdzięku i elegancyi powierzchownością zdawała sia łączyć najwykwintniejszy smak estetyczny. Ona, tak mało świadoma kwestyj artystycznych, że nie umiała odróżnić Rembrandta od Perugina lub Ribeiry od Watteau — z takiem przejęciem słuchała objaśnień Ireneusza, tak zdawała się wnikać w myśl jego, że potrafiłaby złudzić bieglejszego nawet znawcę przewrotności kobiecej niż nim był dwudziestopięcioletni poeta.
Nigdy nie śmiałby marzyć o takiem szczęściu, jakiego teraz doznawał a przecież ziszczenie tych najśmielszych marzeń przykrość mu sprawiało. Czas upływał a młody poeta czuł się pod wpływem niewypowiedzianego wzruszenia, na które się składało podniecenie nerwowe, jakie widok arcydzieł sztuki wywołuje zawsze w każdym artyście, wyrzuty sumienia, które go dręczyły na myśl, że wrażenie teraźniejszej chwili, profanuje wspomnienia przeszłości a przeszłość teraźniejszości kłam zadaje; nadewszystko zaś myśl, że czas ten bezpowrotnie ubiega.
Tak, w krótce skończyć się musi ta rozkoszna chwila, po której nastąpi nieskończenie długi szereg nudnych, samotnych godzin i nigdy już w życiu chwila się taka nie powtórzy, bo nie będzie miał odwagi zaproponować wspólnej przechadzki swej towarzyszce!
Tymczasem Zuzanna, zwolenniczka epikureizmu, starała się przedłużyć stan upojenia, w jakim się poeta znajdował. Niby od niechcenia rzucała na niego namiętne spojrzenia tych pięknych szafirowych oczów, przysłoniętych złotemi rzęsami. Nie umiała dokładnie zdać sobie sprawy z myśli, jakie teraz snuły mu się po głowie. Znała wprawdzie wewnętrzną treść jego charakteru, ale tak zgoła nic nie wiedziała o jego nawyknieniach i trybie życia, że z przerażeniem zapytywała samą siebie, czy to naiwne dziecko kosztowało już słodyczy zmysłowej miłości. Nie była w stanie śledzić za biegiem jego myśli, bez trudu jednak spostrzegła, że teraz daleko częściej patrzył na nią niż na obrazy i że z każdą chwilą czuł się nieszczęśliwszym. Smutne jego usposobienie przypisywała onieśmieleniu, które jej wielce schlebiało, bo czuła, że wzbudza namiętną żądzę, powściąganą tylko przez szacunek i obawę. Przeświadczenie to sprawiło jej niewymowną radość, dawało jej bowiem miarę różnicy, zachodzącej między kochanym Ireneuszem a zuchwałymi lowelasami, w gronie których obracała się zwykle. Spojrzenie jego wyrażało nie pożądanie jej ciała, lecz miłość i cierpienie, co skłoniło ją wreszcie do przyspieszenia chwili miłosnego wyznania, do którego już postanowiła go doprowadzić.
— O Boże! — krzyknęła nagle, opierając się o baryerę i spoglądając na Ireneusza wzrokiem, w którym malował się ból dojmujący. — Nic wielkiego — dodała, widząc przestrach młodego człowieka — nadwichnęłam sobie trochę nogę na tej śliskiej posadzce.
I wysunąwszy z pod sukni nogę, obutą w zgrabny bucik, próbowała nią poruszać z udanym wysiłkiem.
— Odpocznijmy z dziesięć minut a ból przejdzie. Ale tymczasem musisz pan być podporą mej starości!
Wyrzekłszy ślicznemi usteczkami smutne te słowa, oparła się na ramieniu młodego poety, który prawie z nabożną czcią starał się ją podtrzymać, nie domyślając się, że zmyślone cierpienie, było tylko jednym z epizodów tej komedyi miłości, w którym on — przynajmniej w dobrej wierze odegrywał swą rolę.
Zuzanna rozmyślnie pochyliła się naprzód tak, aby pierś jej, dotykając ramienia młodego człowieka, potęgowała namiętną jego żądzę, któraby go do reszty odurzyła. Wybieg ten udał się w zupełności. Ireneusz nie był w stanie wymówić słowa, tak owładnęła nim roskosz, że czuje tuż przy sobie ukochaną kobietę, tak upajał go silny a delikatny zapach heliotropu. Czasami zaledwie podnosił na nią nieśmiałe spojrzenie, a wtedy widział twarzyczkę dumną i figlarną zarazem, policzki rozkosznie zaróżowione i pąsowe usteczka, uśmiechające się złośliwie. Ale ilekroć oczy ich się spotkały, uśmiech złośliwy stawał się przyjaznym i serdecznym, co dodawało śmiałości młodemu poecie, a co Zuzanna łatwo mogła dostrzedz, gdyż wtedy czule przyciskał jej rękę. Z nieporównaną przezornością skierowała swe kroki ku jednym z najmniej uczęszczanych salonów, aby być pewną powodzenia swej komedyi.
Przeszedłszy wązki korytarzyk, weszła z Ireneuszem do salonu, w którym znajdowały się obrazy mistrzów francuzkich. O tej porze dnia w salonie tym, znajdującym się w Paryżu, było mniej łudzi niż na jakiejkolwiek wystawie na prowincyi; można więc tu było rozmawiać swobodnie, nie mając innych świadków, prócz woźnego a i ten zajęty był rozmową ze swym kolegą z sąsiedniego salonu.
Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła stojącą w rogu salonu aksamitną kanapę i wskazując ją Ireneuszowi, rzekła:
— Możebyśmy odpoczęli tu chwilę... Noga nie boli mnie już tak silnie.
I znów milczeli przez chwilę. W około nich panowała cisza zupełna, przerywana tylko słabym głosem gwaru ulicznego, który dolatywał z oddali. Zupełna samotność, zamiast zachęcić Ireneusza do wyznania miłości, powiększała jego zakłopotanie. Patrząc na młodą kobietę, myślał:
— Prześliczna! Czarująca!... Odejdzie za chwilę i może nigdy jej już nie zobaczę!... Nie mogę jej się podobać, tak się czuję skrępowanym i niezdolnym do podtrzymania rozmowy...
Zuzanna zaś jednocześnie myślała:
— Nigdy nie znajdę lepszej sposobności!...
— Dlaczego pan jesteś smutnym? — spytała wreszcie, ogarniając go spojrzeniem pełnem zalotności, która przybierała pozory siostrzanego przywiązania. — Spostrzegłam to odrazu — mówiła dalej — lecz nie posiadając przyjaźni pana, nie mam prawa domagać się zaufania.
— Myli się pani — odparł Ireneusz — wcale nie jestem smutnym. I dlaczegóżbym miał się martwić, kiedy mam tyle powodów do radości?...
Zuzanna spojrzała znów na niego wzrokiem zdziwionym i pytającym wymownie:
— Pragnęłabym usłyszeć, jakie są dowody?...
Ireneuszowi zdawało się przed chwilą, że odgaduje to pytanie w jej spojrzeniu, ale nie śmiał dowierzać samemu sobie. Był tak dalece przeświadczonym o swej niższości w porównaniu z nią, że czuł się niezdolnym do tego nawet, aby zrozumieć cała głębokość uczucia, przepełniającego mu serce.
Wszystkie zamiary Zuzanny, zamiary, w których on nie mógł podejrzewać rachuby, spełzłyby na niczem, gdyby odpowiedział wprost na to nieme pytanie. Ireneusz nie wiedział o tem a jednak odpowiedź jego świadczyła, że chciał upozorować powyższe zdanie szczęśliwemi warunkami swojego życia.
Klaudyusz Larcher mówił mi nieraz, że znajduje się obecnie w najszczęśliwszej fazie rozwoju mego talentu. Utrzymuje on, że w życiu każdego pisarza dają się odróżnić cztery wyraźne epoki: w pierwszej nikt o nim nie wie, w drugiej obsypują go oklaskami, aby wzbudzić zazdrość w starszych literatach, w trzeciej miotają nań potwarze, w czwartej wreszcie — przebaczają mu wszystkie winy, bo zapominają o nim... Ach! jakże ja żałuję, że pani nie zna bliżej Kladyusza, jestem pewien, że podobałby się niezmiernie!... Gdyby pani wiedziała jak on kocha sztukę!... Sztuka stanowi jedyną religię jego serca.
— Prawdę powiedziawszy, ten młokos jest trochę nadto naiwnym — pomyślała Zuzanna, ale zbyt wielką wagę przywiązywała do rezultatów tej rozmowy, by miała okazywać najmniejsze zniecierpliwienie. Pragnąc jednak przerwać czemprędziej zupełnie — jej zdaniem — niepotrzebne pochwały dla Klaudyusza, skorzystała z ostatnich słów młodego poety:
— Jedyną religią — powtórzyła z westchnieniem. — Ach! tak! wy, poeci, kochacie sztukę nadewszystko. Jedna z moich przyjaciółek, posiadająca smutne w tej mierze doświadczenie, powiada, że kobieta nie powinna nigdy przywiązywać się do artysty, gdyż w sercu jego miłość sztuki zawsze pierwsze miejsce zajmuje...
Na twarzy Zuzanny malowała się głęboka boleść, gdy powtarzała przestrogę daną jej w rzekomo przez przyjaciółkę równie zmyśloną, jak zmyślonem było przed chwilą nadwichnięcie nogi. Pierś jej podniosła się westchnieniem — jakgdyby przypomniawszy sobie miłosny zawód przyjaciółki, przeczuwała, że i jej także grozi toż samo cierpienie.
— To ja raczej powinienem spytać, dlaczego pani jest smutną? — żywo zapytał Ireneusz, uderzony zmianą wyrazu tej ślicznej twarzyczki.
— Jesteśmy na dobrej drodze! — pomyślała Zuzanna w chwili, gdy odpowiadała głośno:
— Nie mówmy o tem. Czyż moje zmartwienia mogą obchodzić pana?
— Jakto? Czy pani możesz przypuszczać, że jesteś mi zupełnie obojętną?
— Obojętną... nie — odparła smutnie potrząsając głową — ale pożegnawszy się ze mną, zachowasz pan o mnie takie tylko wspomnienie, jakie zostawia nam sympatyczna osoba, którą poznaliśmy przypadkowo a o której jutro zapomnimy już może.
Nigdy jeszcze nie wydawała się Ireneuszowi równie piękną jak w tej chwili, kiedy zręcznemi słowami starała się go zachęcić o tyle, o ile jej pozwalała obawa, by zbytnią śmiałością nie zniweczyć zamierzonego planu. Patrząc przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, zdawała się nie spostrzegać, że młody człowiek ujął zlekka jej rękę. Może istotnie nie zwróciła na to uwagi? Niektóre kobiety posiadają przedziwną zdolność udawania, że nie spostrzegają zbytniej poufałości, jakiej się mężczyzna względem nich dopuszcza. Ireneusz przycisnął do serca drobną rączkę a widząc, że Zuzanna nie stawia mu oporu, odezwał się głosem, przyciszonym ze wzruszenia raczej niż ze względów ostrożności:
Takie jest pani zdanie a ja nie mam prawa dziwić się temu. Dlaczegóżbym miał przypuszczać, że pani wyróżnia mnie z pośród tysiąca młodych ludzi, spotykanych w salonach? A jednak, czy pani zmieniłaby zdanie, gdybym powiedział, że od dnia w którym panią poznałem u hrabiny Komof, stałem się zupełnie innym niż dotąd człowiekiem... Pani się uśmiecha?... O! tak, zmieniłem się do niepoznania! Od owego pamiętnego wieczoru myślałem o tem tylko, aby znów panią zobaczyć... z bijącem sercem wchodziłem do saloniku pani... uczucie moje wzmagało się z każdą chwilą... przyszedłem tu dzisiaj upojony mem szczęściem a odejdę, szalejąc z rozpaczy!... Ach! Pani wierzyć temu nie chce!... W romansach tylko czytamy o miłości, która w jednej chwili wybucha, jak grom uderza w serce człowieka i na wieki już w niem króluje... Ale czy w życiu nic podobnego zdarzyć się nie może?
Umilkł nagłe, przerażony śmiałością swych słów. W tej chwili był on pod wpływem takiego wzruszenia, jakiego doznaje człowiek, kiedy śni, że wypowiada swą tajemnicę przed tą właśnie osobą, przed którą najstaranniej ukryć ją powinien. Zuzanna słuchała zamyślona, wciąż z rozmarzeniem patrząca przed siebie. Tylko oddech jej stawał się coraz szybszym a drobna jej rączka, którą Ireneusz trzymał w swej dłoni, drżała nerwowo. W całej jej postawie widniało tak głębokie wzruszenie, że Ireneusz, upojony nadzieją, ośmielony nagle, dalej mówić zaczął:
— O! przebacz mi pani to, co mówię!... Nie gniewaj się na mnie, żem dzieciak i szaleniec!... Kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem, doznałem takiego wrażenia, jakbyśmy się znali oddawna!... Odkąd poczułem, że serce bije w mych piersiach, marzyłem zawsze o spotkaniu takiej, jak pani kobiety!... Ach! teraz dopiero widzę, że przedtem nie rozumiałem co to jest życie, co to jest miłość!... Byłem szaleńcem!... Ale czyż teraz nim nie jestem?... Przez to szalone wyznanie, upadłem w oczach pani, upadłem na zawsze!... Ale przynajmniej wiesz, że cię kocham... A teraz możesz czynić ze mną, co ci się podoba... O Boże! jak ja panią kocham! kocham szalenie!...
Mówiąc te słowa, które przynosiły ulgę gorączce trawiącej jego serce, wzrokiem pełnym uwielbienia patrzył na Zuzannę, po której różowych policzkach stoczyły się powoli dwie wielkie łzy. Naiwny poeta nie wiedział, że wszystkie kobiety a zwłaszcza nerwowe, mają zawsze łzy na zawołanie. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby mu serce pękało z rozpaczy.
— Ach! Pan i płaczesz! — zawołał. — Pani...
— Nie mów pan więcej! — przerwała Zuzanna zakrywając mu usta drobną swą rączką i usuwając się w róg kanapy.
Teraz znów patrzyła na niego wzrokiem, w którym malowało się miłosne wzruszenie a zarazem zdziwienie i przestrach.
Tak, ja płaczę! Słowa pańskie poruszyły w mem sercu strunę, o istnieniu której nie wiedziałam dotąd... Ach! boję się teraz pana, boję się siebie samej, radabym ztąd uciec jaknajprędzej... Nie, nie mamy prawa widywać się nadal. Nie jestem wolną, niepowinnabym była słuchać tego, coś mi pan przed chwilą powiedział...
Milczała chwilę, potem, wyciągnąwszy do niego rękę, dodała:
— Zresztą czemuż bym kłamać miała? Może i w mojem sercu odzywa się toż samo uczucie. A jednak, przysięgam panu, że do tej chwili sama nie zdawałam sobie sprawy ze stanu serca. Nie wiedziałam, że ta sympatya, której ulegając przyszłam tu, ażeby pana zobaczyć... O Boże mój! teraz dopiero zrozumiałam całą prawdę! Biedne serce! Jak że niespodzianie miłość cię nawiedziła!
Oczy jej znów zaszły łzami. Ireneusz tak był wzruszony tem, co sam wypowiedział i co od niej usłyszał, że nieprzytomny prawie, bełkotał drżącym głosem:
— O! powiedz mi pani tylko, że mi przebaczasz!
— Tak, przebaczam panu — odparła poważnie, z całej siły ściskając rękę jego muszę przebaczyć, bo czuję, że i ja także kocham pana. — Po chwili, jakby budząc się ze snu przykrego, dodała: — Musimy się pożegnać, zabraniam panu starać się mnie widzieć kiedykolwiek. To powinna być ostatnia nasza rozmowa.
Wstała z kanapy. Gniewnie zmarszczyła czoło, w spojrzeniu jej malowało się oburzenie, jakiem ją przejmowała zniewaga, wyrządzona jej godności niewieściej. Zapomniawszy widocznie o zmęczeniu i o zwichniętej nodze, wyszła tak szybko z salonu, że młody człowiek, który stał jak skamieniały z przerażenia, nie śmiał uczynić kroku, aby ją zatrzymać. Dopiero w parę minut po wyjściu Zuzanny, podążył w ślad za nią, przebiegł kilka salonów, zbiegł ze schodów, ale nigdzie znaleźć jej nie mógł. Tymczasem zaś Zuzanna wyszła szybko na ulicę i wsiadłszy do dorożki, kazała się wieźć na ulicę Murillo. Gdy zasunęła się w głąb powozu, puściła wodze myślom, spojrzenie jej wyrażało po części złośliwą radość, po części niekłamane rozrzewnienie. Złośliwe to zadowolenie sprawiała jej myśl, że Ireneusz, zrozpaczony jej postanowieniem, będzie rozmyślał nad sposobami przebłagania jej i nie zwróci na to uwagi, że wrzekoma jego madonna sama ułatwiła mu wyznanie. Ale jednocześnie rozrzewniało ją wspomnienie miłosnych słów młodego poety, jego wzruszonej twarzy, spojrzenia pełnego zachwytu — rozrzewniało ją tak, jak obietnica najgorętszej miłości. Teraz już z rozkoszą myślała o chwili, w której należeć do niego będzie w cichem, spokojnem jego mieszkanku, które znała już z opowiadania... Będzie do niej pisał raz, drugi a ona nie odpowie na jego listy. Dopiero po otrzymaniu trzeciego lub czwartego listu, gdy Ireneusz grozić będzie odebraniem sobie życia, przybiegnie do niego pod pozorem ocalenia go od śmierci. Dziwnem zrządzeniem losu — który niekiedy złośliwe figle płata w chwili, w której Zuzanna zajętą była temi myślami, spostrzegła barona Desforges, który prawdopodobnie szedł do niej na śniadanie. Spojrzała na mały zegareczek, który nosiła przy bransoletce. Było dopiero w pół do pierwszej, spokojną była zatem, że się nie spóźni. Po rozkosznie spędzonym poranku, doznała teraz złośliwej radości, patrząc przez zasłoniętą firankę na drugiego kochanka, który przeszedł, nie spostrzegłszy jej wcale.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.