Joan. VIII 1-12/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Maniusia Zarembianka przechorowała ciężko katastrofę. Do nerwowego wstrząśnienia przyłączyła się anemja, potem malarja, zamiast do domu matka ją wywiozła zagranicę.
Wybrano mniej znaną i mało uczęszczaną miejscowość nad morzem we Francji, żeby uniknąć spotkania z rodakami i istotnie nie było tam nikogo z Warszawy i wogóle żadnego towarzystwa.
Zarembina, opłakawszy i odgadawszy wypadek, poczęła się uspokajać, spać, jeść i tyć. Maniusia zrazu na nic nie zwracała uwagi i nic ją nie zajmowało. Godzinami siedziała bezczynnie na werandzie. Godzinami podobnież nad morzem, piła i łykała lekarstwa, kąpała się, nie widziała nic wkoło siebie. Nawet nie wzruszały jej westchnienia matki.
— Ach jakaś ty mizerna! Jak źle wyglądasz! Jak ci oczy wpadły! Jak ci się cera zniszczyła!
Minęło tak parę tygodni. Zarembina towarzyszyła zrazu córce do kąpieli, ale potem zaczęła się opuszczać. Plaża była bliziutko; towarzystwo francuskie, filisterskie, nikogo młodego, wolała zatem Zarembina drzemać na werandzie, niż palić się na słońcu. Maniusia chodziła sama.
Pewnego dnia przybyło dwoje nowych gości. On był smukły, młody brunet, ona złotowłosa Paryżanka. Wyglądali na świeżo upieczone małżeństwo. Najęli willę i codzień razem przychodzili się kąpać. Sobą tylko byli zajęci, rozkochani, rozśmieszeni, rozśpiewani. Biło od nich wesele i szczęście.
Maniusia poczęła na nich spoglądać z ciekawością, z jakąś zawiścią, z żalem. Oni zpoczątku nie zwracali na nią uwagi, potem usłyszała, jak złotowłosa, minąwszy ją, rzekła do towarzysza:
— Patrz, jakie ta dziewczyna ma zmęczone rysy!
Obejrzał się i zatrzymał na niej wzrok jasny, takie spojrzenie, co obejmuje całą postać.
— Mogłaby być ładna, żeby wyraz i życie. Jakiś zasuszony kwiat.
I przeszli. Maniusia, wróciwszy do domu, spojrzała w lustro i przeraziła się. Co się z niej zrobiło! Wpadła w rozpacz i zaczęła płakać. Czuła się tak nieszczęśliwą, tak samotną, tak złamaną. Ale rano zajęła się swą powierzchownością, obejrzała uważnie cerę, zęby, włosy, ręce i spędziła przy ubieraniu parę godzin.
Zarembina się ucieszyła, gdy spytała o suknię, o kapelusz, o parasolkę.
— Dzięki Bogu — wraca do równowagi — pomyślała.
U końca plaży było głazów kilka. Maniusia tam miała swój kącik do czytania i rozmyślań. Pewnego dnia znalazła go zajętym. Paryżanka siedziała pod czerwoną parasolką, u nóg jej leniwie wyciągnięty mężczyzna czytał poezje.
Gdy Maniusia na ich widok cofnęła się, wstał i uchylając rybackiego beretu, grzecznie przeprosił za najście.
C’est votre temple, mademoiselle. Nous en demandons l’hospitalité pour une heure ou deux!
Odpowiedziała grzecznie, że jej nic na tem miejscu nie zależy i odeszła trochę dalej. Słyszała, co czytał: były to poezje Prudhomme’a, a potem słuchała, jak zaczął śpiewać półgłosem: Ninon, Ninon, que fais-tu de la vie! A potem kobieta zaczęła nucić jakiegoś walca i wreszcie odeszli ku swej willi, szepcąc i całując się. Maniusia, nie wiadomo dlaczego — zapłakała.
Potem spotkała go samego; zbierał wyrzucone przez przypływ muszle, a widząc, że ona grzebie mozolnie w piasku parasolką, podszedł.
— Może pani pomóc. O — chce pani taką skorupkę, służę — mam ich kilka.
I śmiał się do niej z taką jakąś koleżeńską dezinwolturą, że mimowoli rzekła:
— Pan pewnie artysta?
— Zawsze i wszędzie.
I tak się stało, że dalej zbierali razem muszle. Opowiedział, że tam za skałami, w zatoce, zbiór bywa obfitszy i ciekawszy, trzeba tylko przebyć skały.
— O, dla mnie to za ciężko. Nie mam sił.
— To śmiesznie słuchać. Pani nie może brakować sił, tylko ochoty.
— I tego także. Nie mam do niczego ochoty.
— Jak długo?
— Jakto?
— No — przecie to może być tylko czasowa apatja.
— Myli się pan, to już na zawsze.
Roześmiał się tak szczerze, tak swawolnie. Obraziła się.
— Niech pani daruje! Kiedy to takie zabawne w pani ustach tak młodych i tak pięknych.
Objął ją całą spojrzeniem swych słonecznych oczu. Czuła, że się rumieni, że to spojrzenie rozbiera ją i z upodobaniem artysty — pieści.
Zaczęła iść szybko ku drodze i willom.
— Przyniosę dla pani muszli z tamtej zatoki. O, ja mam ochotę do wszystkiego. Niech żyje życie!
Nie wspomniała matce o tej przelotnej znajomości.
Nazajutrz i dni następnych spotykała ich znowu razem. Jej kącik zagarnęli nastałe. Gnieździli się tam jak ptaki. Przynosili pledy, koszyk z przekąską, nawet jego przenośne stalugi. Ale mało malował, czas schodził na świergotach, śpiewach, pieszczotach.
Maniusia przestała chodzić nawet w tę stronę, tak ją gorszyło takie swobodne zachowanie.
Zmieniła nawet godziny kąpieli, żeby się nie spotykać i wynalazła sobie inną kryjówkę dla swych dumań.
A dumania te zmieniały się w miarę mijanych dni słonecznych blasków i sił wracających. Obraz Morzyńskiego malał i bladł; życie i młodość dopominało się swych praw, zaczynała przychodzić krytyka i potrzeba nowych wrażeń. Rola ofiary złamanej stawała się nudną i monotonną.
Pewnego dnia w sam skwar południa, gdy tak siedziała wtulona w cień skały, posłyszała opodal wesołe gwizdanie. Była to znana polka z „Ptasznika z Tyrolu“. Maniusia domyśliła się zaraz, kto idzie i czem prędzej wzięła się do czytania.
W tej chwili pod nogi jej spadł deszcz muszli, krzyknęła przestraszona.
Sprawca stał na wysokim głazie, cały w słońcu, smukły, piękny i śmiał się ślicznemi, białemi zębami.
— Wracam z za skał ze zdobyczą! Co za upał rozkoszny!
Zeskoczył na żwir i rzucił się jak długi na ziemię. Zmrużonemi oczyma patrzał w niebo, potem odwrócił się leniwie na bok i jej się przyglądał.
— Nie chce już pani muszli?
— Owszem, dziękuję, ale mnie pan tak przestraszył!
Zaczęła zbierać muszle, on przyglądał się jej dalej, poświstując przez zęby.
— Nabrała pani barwy przez ten czas. Do twarzy pani z tą złotawą tintą słońca na policzkach. No, a jakże z tą zgubioną ochotą do życia? Znalazła się?
— Nie szukałam.
— Znajdzie się sama.
— Pan dziś bez żony? — spytała z jakąś tajoną złośliwością.
— Żony? Czyżem podobny do wielbłąda, że mi pani od żon wymyśla? Ja żony nie mam, mieć nie chcę i mieć nie będę! Czy mi życie nie miłe?
— Więc ta pani?
— To moja modelka. Potrzebowałem jej do studjum i odprawiłem już tydzień temu.
Maniusia patrzała na niego w prawdziwem osłupieniu. A on się zaczął śmiać z całego serca, tak go to ubawiło.
— Ta poczciwa Suzon — wzięta za żonę! Pani zapewne wprost z klasztornego pensjonatu tu przybyła. Ręczę, że pani czyta: L’héritier de Redcliff!
— O, wcale nie! I nie wychowałam się w klasztorze, ale nie myślałam, żeby...
Urwała, nie umiejąc wyrazić swego oburzenia.
— Żeby co? — pytał ubawiony.
— Żeby się państwo nie kochali — wymówiła rumieniąc się.
— Ależ i ja temu nie przeczę, lecz miłość nie jest monopolem małżeństwa! Przeciwnie, nie rozumiem, jak można kochać wtedy, gdy mi nakażą lub zaregestrują u mera to moje uczucie. Biedni ludzie, którym taki surogat musi służyć za ambrozję. Bogami się nigdy nie poczują!
— Opowiada pan bezeceństwa — rzekła, wstając.
— Ucieka pani pod skrzydła mamy, od szatana. Widziałem wczoraj na poczcie mamę. Musiała być Rubensowską pięknością. Pani nie będzie miała tak przepysznie rozwiniętych kształtów. Ta przeklęta secesja defiguruje kobiety. Proszę zostać jeszcze chwilę!
— Poco? Żeby słuchać pana impertynencyj?
— Ja mówię impertynencje? Ależ znajduję, że mimo wszystko, pani jest uroczą, warta nie deszczu z muszli, ale deszczu ze złota. Żebym był Jowiszem!
Wstała obrażona.
— Proszę mi dać przejść — rzekła zimno, bo leżał wpoprzek między dwoma głazami.
— O — ma pani ton i ruch bogini! Lubię być przez takie deptany.
Wstał jednak i dodał swobodnie:
— Lubię bardzo kobiety, co się umieją gniewać, takie też umieją i kochać. Chciałbym być epizodem w życiu pani!
— Ale ja nie chcę być niczyim epizodem. Żegnam pana!
Odeszła tak wzburzona, że zapomniała zabrać książki; gdy to spostrzegła, była już blisko willi i spotkała matkę z listem w ręku.
— Chciałam iść do ciebie, tak mnie wzburzyły wieści z kraju. Wiesz, już jest dowiedzione, że ten morderca służył u nas kiedyś i za zuchwalstwo został wydalony, a ta dziewczyna, to wcale nie jego córka. Śledztwo odkryło ohydne szczegóły. A wiesz kto jest obrońcą zbrodniarza: Stuch.
— Ten korepetytor?
— Ten sam. Tak się nam wywdzięcza, że dzięki nam z głodu nie umarł.
— Moja mamo, a cóż nas ta sprawa tak obchodzi?
— Jakto? — zdumiała Zarembina.
— Ano, pan Morzyński ostatecznie kłamał mi uczucia, oszukiwał.
— No, pewnie. Ale zawsze z racji tego draba spadł na nas taki skandal.
— Również można powiedzieć, że z racji pana Morzyńskiego.
Zarembina popatrzała na córkę.
— Jeśli ty tak mówisz...
— Mówię, bom przeszła wszystkie uczucia, aż do wstrętu i pogardy wreszcie i teraz żal mi moich łez. Radabym zapomnieć, że istniał kiedyś jakiś Morzyński i żem mogła mu wierzyć i kochać.
Zarembina objęła córkę w ramiona.
— Dzięki Bogu, wracasz do zdrowia i życia. Ach, jak się ojciec ucieszy! Tak mu tęskno do nas. Możebyśmy wróciły do domu? Ludzie jednak nie wszyscy są źli i głupi. Pisze ojciec, że radca Sulicki bardzo serdecznie o nas się dopytuje — kiedy wrócimy. To człowiek!
— Zostańmy jeszcze parę tygodni. Tak tu cicho i pusto, tak mi tu dobrze.
— To zostaniemy, biedactwo. Istotnie ledwieś się zaczęła poprawiać. Świetnie ci morze służy.
Teraz istotnie Maniusia z dniem każdym nabierała rumieńców i humoru. Zarembina wypisywała do męża cuda o wpływie morskiego powietrza, cieszyła się, że córka tyle czasu spędza na wybrzeżu, ale sama nie mogła zagustować w pieszych spacerach po piasku i wystawianiu się całemi godzinami na słońce. Bo najwyżej chodziła czasami do rybaków po homary, resztę czasu spędzała na czytaniu, pisaniu listów i porządkowaniu strojów córki.
Maniusia używała zupełnej swobody, ale rzadko i niedługo bywała samotna.
Malarz szukał jej i przychodził na gawędkę. Oswoiła się z jego sposobem bycia i poglądami — zrazu zgorszona, znalazła potem w nich dziwnie pociągający urok, nauczyła się odpowiadać cięto. Dowiedziała się, że ma na imię Jan, że jest sam na świecie, bez rodziny, że zarabia dużo i spędza zimę w Paryżu, lato, gdzie go fantazja pociągnie. Nie wątpiła, że jest Francuzem, a gdy się dowiedział, że ona jest Polką, rzekł w rodzaju komplementu, że Polki mu imponują i że się ich — aż boi.
I raz, pewnego wieczora, gdy wracali ze spaceru, rzekł obojętnie:
— Niech mnie pani wspomni jutro.
— Dlaczego?
— Bo dziś w nocy odjeżdżam.
— Tak nagle?
— Od wczoraj zachciało mi się zobaczyć Arles. Była tam pani kiedy? Nie? — to szkoda. Jakie tam są cudne kobiety i niebo! Tu mi za szaro, za smętnie, za chłodno. Sielanka! Znoszę ją bardzo krótko. „Pójdę w świat, szukać sobie innej!“ — zanucił wesoło.
— Tęskno panu zapewne za modelkami?
— Przedewszystkiem za barwą i blaskiem południa. Chciałbym spotkać panią za lat kilka.
— Zdaje mi się, że możemy pożegnać się na zawsze.
— Szkoda. Malowałbym wtedy portret pani. I pani radaby mnie ujrzała.
— Wątpię, czybym sobie przypomniała, żeśmy się już widzieli.
Zaśmiał się.
— Powinniśmy sobie coś dać na pamiątkę i na znak do przypomnienia.
Zanim się obejrzała, zorjentowała, pomyślała o oporze, poczuła jego usta na szyi. Odtrąciła go, odskoczyła.
Devenez reine, je serai votre page, au revoir! — zawołał wesoło, i uchyliwszy beretu, zawrócił.
Po chwili usłyszała gwizdanie znanej sobie melodji: „Pójdę w świat — szukać sobie innej“ — i zniknął za skałami.
Maniusia wróciła tego dnia później niż zwykle, jakaś zdenerwowana, ze śladami łez na twarzy, nie miała apetytu, źle spała w nocy, nazajutrz nie chciała iść nad morze. Zaniepokoiła się Zarembina.
Po paru dniach Maniusia wyznała, że jej tęskno do domu, że ma dość włóczęgi i samotności, że chciałaby zobaczyć ojca i czemś się zająć.
Naturalnie ta czułość dla kraju i rodziny rozczuliła do łez matkę; zaczęły się zbierać do powrotu.
Postanowiły się wcale w Warszawie nie zatrzymywać, przemknąć przez nią cichaczem, ale Zaremba wygadał się o dniu przyjazdu panu Bolesławowi, i zapewne od tego dowiedział się radca Sulicki, bo spotkał panie na dworcu z bukietem i pudełkiem cukierków.
Maniusia była wściekła, Zarembina rozpromieniona. Radca zajął się ich bagażem, towarzyszył na drugi dworzec, ulokował w wagonie. Naturalnie został przez matkę zaproszony na wieś, za co bardzo serdecznie podziękował.
Gdy pociąg ruszył, Maniusia wybuchnęła:
— Poco go mama zaprosiła? On pomyśli, że go łapiemy. Ja go nie chcę, mamo, ja nikogo nie chcę!
— Ależ, moje dziecko, nie możemy się zamykać, jak trędowaci. To była z jego strony wielka uprzejmość. Po takiej awanturze okazał, że został przyjacielem. Trzeba było zaprosić, to do niczego nie obowiązuje. Zresztą to taki miły, inteligentny człowiek, tak dobrze mówi i takie zajmujące rzeczy. Nieoceniony gość na wieś teraz! Pomyśl, to już wrzesień, wszyscy wrócili do miasta. Będziemy jak pustelnice.
Maniusia wzruszyła ramionami.
— Ach, on mnie nic nie obchodzi. Niech mama się nim cieszy i bawi go!
— Przecie lubiłaś go także.
— Ach — może być. Mnie teraz wszystko i wszyscy wstrętni i nieznośni!
— Biedactwo! Warszawa ci przypomniała to nieszczęście. W domu odżyjesz znowu, zapomnisz...
Ale w domu właśnie wpadły na cały szereg opowieści warszawskich, plotek, obmowy, wymysłów najpotworniejszych. Józio opowiadał, że kilka razy omal nie miał o siostrę pojedynku. Zaremba był zgryziony i skłopotany interesami. Zadłużył się na wyprawy i wystawne życie, teraz musiał płacić na wsze strony, fabryka źle szła, łamał głowę nad wyjściem z ciężkiego położenia. Wszystko widział w czarnych kolorach, zrzędził i narzekał na świat cały.
Synowie też chcieli żyć i wydawać. Karjera muzyczna starszego kosztowała grubo, młodszy nibyto pomagał ojcu w fabryce, ale głównie siedział w miasteczku i z kompanją sąsiednich młodych obywateli bawił się kartami po zajazdach. Na starość Zaremba czuł się samotny, znękany, niepotrzebny, a raczej zawadzający tym dzieciom, którym przecie służył i dogadzał całe życie.
— Trzeba nam będzie do przytułku iść — mówił gorzko do żony. — Już my im niepotrzebni, ustąpić trzeba. „Stary dureń“ — myślą, — patrząc na mnie. Żebyż jeszcze nie te długi — i nie Maniusia!
— Dlaczego nie udasz się o pomoc do Bolesława?
— Nie wspominaj mi tego człowieka! Wiesz przecie, że nagadał mi głupstw z powodu tego draba zbrodniarza i śmiał dowodzić, że to my wszystkiemu winni. My! My go do zbrodni dowiedli! Bolesław! Toć on bywa u Stucha! Zresztą winien mu już jestem dwadzieścia tysięcy. Ja się boję, że on jeszcze na Sulickiego wpłynie, żeby nie przyjeżdżał. Ach, toby było zbawienie, żeby choć Maniusi los zabezpieczyć. To już tylko w twoich rękach.
— Byle przyjechał — westchnęła Zarembina. — Maniusia ma złote serce, ona mi będzie uległą.
— Sulicki ma trzykroć gotówki i kamienicę. Zresztą może się Maniusi podobać, doskonale się jeszcze trzyma. Żeby to doszło do skutku, toby była bez porównania lepsza partja, niż Morzyński.
Maniusia po powrocie do domu prędko zaczęła się nudzić. Przywykła do miasta i ludzi, do ruchu, i rozrywek, do wizyt i sprawunków, co wszystko stanowiło zajęcie, pracę niby, i pożerało czas. Na wsi nie wiedziała co robić ze sobą i czasem. Bracia nie zajmowali się nią, gości prawie nie było widać, z matką nie miała o czem mówić. Dnie upływały wolno, próżniaczo na spacerach po ogrodzie, na robótkach ręcznych, nieużytecznych, na czytaniu beletrystyki, na jedzeniu i spaniu. Po paru tygodniach zauważyła z przerażeniem, że tyje. Spłakała się z rozpaczy. Zaczęła się sznurować aż do utraty tchu, postanowiła się głodzić, ale była łakoma, więc nie umiała się obejść bez słodyczy.
— Spasasz się, Maniusiu — rzekł kiedyś Józio — będziesz taka fasa, jak mama. Trzeba ci koniecznie zamąż.
— Głupi jesteś — odburknęła.
— Zawsze nie tyle, co ty.
— A cóż ty umiesz? — ruszyła pogardliwie ramionami.
Pokłócili się w dalszym ciągu. Rodzeństwo nie godziło się nigdy, bracia lekceważyli siostrę, ona broniła się docinkami, na sprzeczkach, żartach złośliwych i pretensjach kończyły się rozmowy, zresztą rzadkie. Każde żyło i myślało osobno. Godziło się tylko, gdy zaczęli napadać na rodziców i krytykować „starych“. Wtedy byli idealnie jednomyślni.
Nareszcie pewnego dnia przyszła depesza od radcy Sulickiego z prośbą o konie na pociąg i raptem ożywił się cały dom. Nawet Maniusia się ożywiła nadzieją jakiejkolwiek rozrywki.
A radca Sulicki spotkał przed wyjazdem pana Bolesława w cukierni i zapytał:
— Możebyś i ty pojechał do Zarembów?
— A to poco?
— Ano, byłoby nas trzech do winta.
— To ty nie masz tu lepszej partji?
— No, widzisz — chciałbym trochę wsi użyć zarazem.
— Aha, używaj, używaj, pókiś młody. Zieleninkę lubisz, winszuję. Co mamy udawać? Na serjo chcesz się żenić z Maniusią?
— Hm — dlaczego nie? — zaśmiał się radca. — Bardzo apetyczna dziewczyna. Jak myślisz? Dostanę?
— Dlaczego nie?... Nie rozumiem tylko, że ci się chce tego kłopotu.
— Mój drogi, mniejszy z tem kłopot, jak z innemi. A będzie czem się pochwalić. Zresztą lata biegną, człowiekby chciał wygody w domu.
— Ryzykowny byłeś zawsze, ale że do tego stopnia, tom nie myślał.
— Cóż znowu? To żadne ryzyko. Dziewczyna śliczna, z zasadami, dobrze wychowana, młoda...
— To, to, to! Żeń się Michałku, żeń! Stworzonyś na męża.
— No, to jedź na swata! Wstąpimy do Fukiera po drodze.
— Niestety! Poróżniłem się z Zarembą i z przeprosinami na niego czekam. Ale jedź, jedź! Będą ci radzi.
— Napewno?
— Niezawodnie. Jak Maniusia jest dla ciebie w sam raz na żonę, tak ty jej w sam raz na męża. Będziecie szczęśliwi.
Sulicki popatrzył na przyjaciela uważnie, tak przywykł, że drwi chętnie, ale twarz pana Bolesława była zupełnie poważna, a że radca chciał wierzyć — więc wierzył.
Pojechał tedy wyświeżony, elegancki, z uczernioną czupryną i wąsem nastroszonym zuchwale — i wyglądał na to, co chciał — na czterdziestkę.
Miał w sobie zapas niewyczerpany nowinek i anegdot, maniery salonowe, wprawę do komplementów, dobry humor, rutynę starego lwa salonowego, a z przypadku czy wyrachowania trafił na najstosowniejszy moment.
Po tygodniu pobytu miłego gościa, Zarembina pewnego wieczora, majestatyczna w tuszy i wyrazie oblicza, przyszła do sypialni córki.
Zastała ją w negliżu, zakręcającą papiloty przed lustrem i obserwującą zarazem swój obnażony biust.
— Moja Maniusiu, mam ci rzecz wielkiej wagi do zakomunikowania — zaczęła, sadowiąc się na kanapie wśród rozrzuconych bezładnie części toalety.
— Wie mama, zrobił mi się pryszczyk na brodzie — odparła Maniusia. — Nie będę pić kawy.
— To ostrość krwi, to przejdzie, gdy zmienisz tryb życia.
— Ciekawość, jak ja mogę inaczej żyć? Mama mi to wiecznie powtarza — mruknęła grymaśnie.
— Gdy wyjdziesz zamąż.
Dziewczyna rzuciła niechętnie ramionami.
— Naprawdę — w tej dziczy tutaj?
— A właśnie. Wszędzie łaska Boska czuwa i szczęście przyjść może. Radca Sulicki oświadczył się dzisiaj ojcu.
— O mnie? — Maniusia odwróciła się do matki. — Ależ ja go nie chcę, mamo! Taki stary!
— Moja droga, mężczyzna nigdy nie jest stary. A im starszy w latach, tem lepiej dla kobiety. Mieliśmy próbę na Morzyńskim, co wart młodzik.
— Ja też tamtego wcale nie żałuję, ale przypuszczam, że nie wszyscy młodzi tacy. Ach, mamo nie, nie, nie Sulicki. Ja się go boję, nie chcę, brr!
Wzdrygnęła się i zamyśliła. Błyskawicą myśli stanęło jej w oczach normandzkie morze, słońce, kędzierzawa czupryna, purpurowe wargi, białe zęby i promienne oczy i ogarnął ją jakiś dreszcz, jakiś żar, co aż różowo zabarwił ramiona i policzki.
— Nie, mamo, nie chcę tego dziada, istny Sinobrody! — powtórzyła ze wstrętem.
Zarembina, która z pewnością słyszała o Metternichu, ale z pewnością nie wiedziała, kto to był, okazała się jednak godną jego naśladowczynią i dyplomatką z intuicji. Nie nalegała — westchnęła tylko.
— Nikt cię nie będzie zmuszać, moje dziecko. Chcemy tylko twego szczęścia — rzekła smętnie. — Tylko zmuszona jestem cię wtajemniczyć, że ojciec jest w ciężkich interesach. Jesteśmy skazani na życie ograniczone, na wegetowanie tutaj.
— Jakto? Mama mówiła, że jesienią, za miesiąc najdalej wyjedziemy do Warszawy?
— Miałam nadzieję, łudziłam się. Niedawno ojciec mi dopiero całą prawdę wyjawił. Taiłam, nie chciałam cię martwić przed czasem.
— Ładnie ojciec rządził! — mruknęła Maniusia — i za to ja mam pokutować?... Jakto — tu zimować? Toć lepiej umrzeć!
Ogarnęła ją taka rozpacz i złość, że zaczęła płakać.
— Dlatego też oświadczyny Sulickiego uważałam za łaskę Opatrzności dla ciebie, dla nas wszystkich. To człowiek miljonowy, przytem szlachetny, zacny, w samej sile wieku, ze wszech miar pożądany, jako mąż, jako przyjaciel, opiekun. Kocha ciebie, byłabyś szczęśliwa z nim, w dostatkach, nicby ci nie odmawiał. Ano, trudno — za grzechbym miała wpływać na twoją wolę w tym względzie. Trzeba znieść ciężki los w pokorze.
Maniusia wybuchnęła.
— Może mama się zgadzać, ale mnie co do interesów ojca! Cóż ja tu robić będę? Gęsi pasać? To niemożebne, ojciec musi nas puścić do Warszawy!
— I tam co? Mieszkać w dwóch pokoikach w oficynie? Nie mamy na inne utrzymanie. Nie, to niemożliwe. Coby znajomi powiedzieli! Musimy tu zostać.
— Za nic! — krzyknęła Maniusia. — Ja ucieknę! Ja nie wytrzymam! Ja chcę żyć!
— Los twój w twoich rękach — do jutra! — rzekła Zarembina, wstając.
Zbliżyła się do córki i przycisnęła ją do piersi.
— Moje biedne dziecko! Żebyś wiedziała, jak ja cierpię! — wyrzekła ze łzami w głosie. — Byłam pewna, że wyjdę stąd szczęśliwa — wychodzę złamana.
Maniusia wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Czego mama chce odemnie?... Boże, jaka ja nieszczęśliwa!...
— Nie grzesz, Maniusiu, nie grzesz! Żebyś potem gorzko nie żałowała swego uporu!
— Ja się upieram, ja?... To wy się pastwicie nade mną! Nie kocham Sulickiego, nie wiem, co się ze mną dzieje — i mama chce, żebym czuła się szczęśliwą!
— Ależ nie, dziecko, ja nie żądam, żebyś się tak zaraz decydowała. Naturalnie, musisz się namyślić, rozważyć, oswoić się z tą myślą. Gdy on się dziś oświadczył, ojciec powiedział, że z tobą pomówimy. On nie nalegał, powiedział, że będzie się starał ciebie zjednać, że gotów jest czekać, ile zechcesz. Nie lękaj się, nikt cię nie zmusza, ani nagli. Rozważysz, spytasz swego serca, rozmówicie się sami ze sobą. Dobranoc, skarbie, nie denerwuj się, nie płacz. Będziesz mieć oczka czerwone i główka rozboli. Ja wiem, że ty jesteś dobre, poczciwe dziecko, zrozumiesz, że i nasz los od ciebie zależy.
Gdy Maniusia została sama, szlochała jeszcze trochę, potem skuliła się na kanapce i oddała się rozmyślaniom. Nad wszystkiem górował strach zimy, spędzonej tak samotnie z rodzicami tutaj, i groza ograniczenia dobrobytu. Już bracia mówili, że „stary bokami robi“, teraz zwierzenia matki upewniły ją, że interesy się chwieją.
Maniusia nie była idealistką ani naiwną; wiedziała, że gdy się rozejdzie po świecie, że ona nie ma posagu, o konkurentów będzie trudno; a wtedy co zrobić? Jaki wstyd, jaka hańba starzeć się w panieństwie i ubóstwie! A przytem ta otyłość — także miła sukcesja po matce!
— Co robić? Co robić? Ach, żeby tamten!
I znowu ją żar objął — zatopiła się we wspomnieniach.
I tak bezradną, znękaną, spłakaną, zmożył sen, że ledwie doszła do łóżka i zapomniała o wszystkiem.
Nazajutrz wstała późno i przedewszystkiem obejrzała się, jak wygląda i czy pryszczyk zbladł. Potem przymierzyła trzy bluzki, zanim zdecydowała w której najbardziej do twarzy, i wreszcie ufryzowana, upudrowana zeszła na śniadanie.
Innemi oczyma patrzała na radcę, porównywała go z ojcem, z braćmi. Wydał jej się dziś bez porównania młodszy i zupełnie szykowny.
Rozmowa przy stole toczyła się o kwestjach finansowych. Opowiadał swobodnie, z humorem o swych dochodach i kłopotach z kapitałami, dla których tak trudno znaleźć lokatę bezpieczną.
— Próbowałem majątków ziemskich. A jakże, byłem czas jakiś dziedzicem. Lichy interes, miałem trzy procent, ale po wycofaniu pieniędzy zarobiłem zupełnie zacnie drugie tyle.
Tu się zwrócił do Maniusi.
— A pani co woli: wieś czy miasto?
— Rozumie się, że miasto. Jak można żyć na wsi — odparła żywo.
— Co prawda i ja tego nie rozumiem.
— Wiele czyni, kto musi — westchnęła Zarembina. — Ja tu spędziłam kilkanaście lat, a czułam, że żyję, tylko przez te ostatnie, spędzone w Warszawie. Trudno będzie nawyknąć znowu.
— Jakto — panie tu myślą zimować?
— Tak — z rezygnacją szepnęła Zarembina.
Maniusia poczuła dreszcz zgrozy, potem rozpacz. Łzy napełniły oczy — wstała prędko i wyszła.
Ukryła się w najdalszy kąt ogrodu, żeby się dowoli wypłakać, i tam ją znalazł radca.
— Co się stało? Pani płacze? Dlaczego? Pani nie powinna znać, co łzy, będąc tak piękną, tak do szczęścia stworzoną. Ja tu jestem, gotów dla pani dać życie — i pani płacze!
Ujął ją za ręce, patrzał przejmująco w oczy.
Maniusia wzruszona, zdenerwowana, nie starała się nad żałością zapanować, roztkliwiła ją czułość. Musiała się skarżyć, żalić nad sobą, więc mu wyznała pustkę życia, strach przed samotnością, wsią, tęsknotę za minioną swobodą i towarzystwem, i tak się rozgadali, tak ją pocieszał, tak jej potakiwał, tak jej współczuł, że gdy wreszcie poprosił, jak o łaskę, żeby z jego ręki przyjęła życie, jakie tylko zechce mieć, gdy jej się ofiarował na sługę i niewolnika, wydał się jej zbawcą i przyjacielem i ani się obejrzała, jak się zgodziła i jak się znaleźli w domu, gdzie rodzice rozczuleni, wzruszeni a szczęśliwi, dali im swe błogosławieństwo. Potem pito ich zdrowie, wszyscy się śmiali i żartowali, wszyscy byli rozpromienieni, wreszcie ta radość ogarnęła i Maniusię, coraz bardziej podobał się jej narzeczony i przyszłość.
Radca naglił o ślub, rodzice dla formy protestowali, ale wreszcie oznaczono termin za miesiąc. Ślub miał być cichy, w domu, i państwo młodzi mieli zaraz wyjechać na kilka tygodni zagranicę.
Przez ten miesiąc Maniusia zasypana była cukrami i klejnotami, pieszczona przez rodziców i braci, oszołomiona i szczęśliwa.
Całe przejście z Morzyńskim wyglądało jak zła zmora i przechodziło w zapomnienie. Nikt go nie wspominał.
Tylko w wigilję ślubu Zaremba ojciec i syn otrzymali wezwanie do sądu jako świadkowie.
Schowali dyskretnie papier urzędowy i utajono przed kobietami i Sulickim.
— Potrzebnieśmy w to wleźli — mruknął Józio.
— Kto się spodziewał, że rzeczy taki wezmą obrót — rzekł Zaremba. — Ostatecznie dobrze się stało.
— Bo się ojciec wiecznie gorączkuje! Świeć teraz oczami i dostań się na zęby Stucha.
— Nie straszne! Tego łotra żadna wymowa nie usprawiedliwi.
— Aleśmy w tych rynsztokowych sprawach wcale nie na swojem miejscu.
Zaremba machnął ręką. Nie dbał teraz o opinję, gdy mu Sulicki pożyczył czterdzieści tysięcy na pięć procent i zabierał Maniusię.
Zarembina tej nocy obudziła się ze strachem. Śniło się jej, że jakaś dziewczyna w łachmanach i czerwonej chustce na głowie dusiła Maniusię.
Sen był tak ciężki i żywy, że przerażona pobiegła do córki, ale zastała ją spokojnie śpiącą, więc odmówiwszy kilka modlitw, wróciła do spoczynku.
Nazajutrz Maniusia przybrała się w ślubną suknię, przygotowaną dla Morzyńskiego, matka objaśniła ją o obowiązkach żony, spłakała się i pobłogosławiła i o jedenastej rano ksiądz związał jej rękę z ręką Sulickiego, mówiąc sakramentalne: „Ślubuję wiarę, miłość i posłuszeństwo, a iż cię nie opuszczę aż do śmierci...“.
Maniusia powtarzała słowo po słowie.
Na prowizorycznym ołtarzu w salonie paliły się świece i błyszczał obraz święty. Przysięga zapadła nieubłagana: „Aż do śmierci“.
Było to w cztery miesiące po zabiciu Morzyńskiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.