Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten sam. Tak się nam wywdzięcza, że dzięki nam z głodu nie umarł.
— Moja mamo, a cóż nas ta sprawa tak obchodzi?
— Jakto? — zdumiała Zarembina.
— Ano, pan Morzyński ostatecznie kłamał mi uczucia, oszukiwał.
— No, pewnie. Ale zawsze z racji tego draba spadł na nas taki skandal.
— Również można powiedzieć, że z racji pana Morzyńskiego.
Zarembina popatrzała na córkę.
— Jeśli ty tak mówisz...
— Mówię, bom przeszła wszystkie uczucia, aż do wstrętu i pogardy wreszcie i teraz żal mi moich łez. Radabym zapomnieć, że istniał kiedyś jakiś Morzyński i żem mogła mu wierzyć i kochać.
Zarembina objęła córkę w ramiona.
— Dzięki Bogu, wracasz do zdrowia i życia. Ach, jak się ojciec ucieszy! Tak mu tęskno do nas. Możebyśmy wróciły do domu? Ludzie jednak nie wszyscy są źli i głupi. Pisze ojciec, że radca Sulicki bardzo serdecznie o nas się dopytuje — kiedy wrócimy. To człowiek!
— Zostańmy jeszcze parę tygodni. Tak tu cicho i pusto, tak mi tu dobrze.
— To zostaniemy, biedactwo. Istotnie ledwieś się zaczęła poprawiać. Świetnie ci morze służy.
Teraz istotnie Maniusia z dniem każdym nabierała rumieńców i humoru. Zarembina wypisywała do męża cuda o wpływie morskiego powietrza, cie-