Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto?
— No — przecie to może być tylko czasowa apatja.
— Myli się pan, to już na zawsze.
Roześmiał się tak szczerze, tak swawolnie. Obraziła się.
— Niech pani daruje! Kiedy to takie zabawne w pani ustach tak młodych i tak pięknych.
Objął ją całą spojrzeniem swych słonecznych oczu. Czuła, że się rumieni, że to spojrzenie rozbiera ją i z upodobaniem artysty — pieści.
Zaczęła iść szybko ku drodze i willom.
— Przyniosę dla pani muszli z tamtej zatoki. O, ja mam ochotę do wszystkiego. Niech żyje życie!
Nie wspomniała matce o tej przelotnej znajomości.
Nazajutrz i dni następnych spotykała ich znowu razem. Jej kącik zagarnęli nastałe. Gnieździli się tam jak ptaki. Przynosili pledy, koszyk z przekąską, nawet jego przenośne stalugi. Ale mało malował, czas schodził na świergotach, śpiewach, pieszczotach.
Maniusia przestała chodzić nawet w tę stronę, tak ją gorszyło takie swobodne zachowanie.
Zmieniła nawet godziny kąpieli, żeby się nie spotykać i wynalazła sobie inną kryjówkę dla swych dumań.
A dumania te zmieniały się w miarę mijanych dni słonecznych blasków i sił wracających. Obraz Morzyńskiego malał i bladł; życie i młodość do-