Jep Bernadach/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
W górach.

Już od paru tygodni Jep żył jako zbieg, w górach, w okolicach Saint Jaume. W pustaci tej nie trzeba się było obawiać pogoni, ani tem mniej zaskoczenia znienacka. Bory dawno ścięto niezasadziwszy drzew nowych. Kilka grzbietów górskich stanowiło jedno, olbrzymie pastwisko. Gdyby się tu nawet pojawił złowrogi kapelusz stosowany, zbieg spostrzegłby go zdała i miał czas do ucieczki. Mimo to Jep w ciągu nocy kilka razy zmieniał legowisko. Na przestrzeni pomiędzy Saint-Jaume i l’Orri nie brakło w tym czasie... cortalów... stajen, pustych koleb, opuszczonych przez trzody i pasterzy, albowiem bydło zwykle zimowało w dolinie rzeki Têt. Naręcz złotojeściu lub rozmarynu służyła mu za posłanie, a wyspawszy się dobrze wskakiwał do fal pobliskiego.... correchu... Czuł się jak nigdy zdrów i świeży. I z tymi siłami jakie miał, z tą beztroską naturą swoją, byłby może nawet i polubił nowe życie w jakie go losy rzuciły, gdyby nie cierpienie, że jest rozłączony z Bepą i nie brak pożywienia. Chwilami głód skręcał mu kiszki, chwilami miłość go chwytała za serce, a najczęściej jedno i drugie. Odważył się pewnej nocy na próbę zadowolenia obu potrzeb. Poszedł do Katlaru. Ale postać Galderyka, którą jak mu się wydawało dojrzał w ramie drzwi, skąd śledził za Bepą, odstraszyła go od ponownych prób. Mały zapas chleba chwycony z kuźni w pośpiechu, w chwili ucieczki wyczerpał się bardzo szybko. Żywił się więc przez kilka dni arbuzami dziko rosnącymi i nadpsutemi oliwkami pozostawionemi pod drzewami podczas zbiórki. Znalazł je poniżej w roztoce, ale cóż to było za pożywienie dla ośmnastoletniego, zdrowego chłopca? Pewnego wieczoru, gdy żołądek wołał głośniej jak zwykle, zdecydował się zapukać do drzwi... cortalu... Dym przeciskający się przez pokrycie dachu świadczył o przygotowaniach do kolacyi. Nie wszyscy gospodarze na szczęście byli obcy. Kilku należało do dekuryi spiskowców, co maszerowała wraz z Katlarczykami tak niefortunnie na Prades. Sami oni nie zbyt się czuli bezpiecznymi, ale że żandarmi nie posunęli aż tu swych poszukiwań przeto żyli do czasu w pokoju. Ochotnie podzielili z Jepem zupę kartoflaną ze słoniną a po uczcie użyczyli mu miejsca na słomie gdzie sypiali, opierając głowy na workach ze solą, którą brali na hale dla bydła.
Od tego dnia kowalczuk poprzyjaźnił się z pasterzami. Umówiono między sobą hasła, które powtarzane kolejno przez wszystkich, miały w danym razie sygnalizować pojawienie się intruza, lub przechodnia podejrzanego. Teraz już było bezpiecznie i nic nie przeszkadzało Jepowi wylegiwać się do woli w słoneczne popołudnia pod skałami, lub bawić się zastawianiem sideł na ptaki, kuropatwy i drozdy, które ściągały w wielkiej ilości do jałowcu i szakłaku porastającego tu ubocze całe. Dziwił się często podczas długich siest, gdy rozleniwiony grzał się do słońca, że zgoła nie myśli o polityce. Z początku miał nadzieję, słyszał, że podjęto na nowo insurrekcyę. Z wirchu Mont Jalére, dominującego nad bezmiarem dolin russilońskich, widział w ciemne noce czerwień pożarów i słyszał lekki jakby brzęk, pogłos dzwonów bijących na alarm. Pewnej nocy, wielka łuna rozlała się kędyś nad Rivesaltes, rakiety pękały w powietrzu, były to prawdopodobnie sygnały jakieś. Ale pasterze go objaśnili. Światłość pochodziła z iluminacyi, a rakiety te, były puszczane z wielkiej uciechy. Jep również dowiedział się o aresztowaniu p. Sabardeilh i najlepszych patryotów z Prades i Vinça. Jojotte i Ramon zemkli do Hiszpanii. Wieści dochodzące na pustać były z dniem każdym gorsze. Rozporządzenie przybite na budynkach merostwa zakazywało mieszkańcom wychodzić wieczór na ulice z twarzą zakrytą kapuzą. Prześladowano, terroryzowano republikanów. Nadszedł zatem koniec, zgnieciono to wszystko co Jep kochał, o czem marzył w ciągu dwu lat. Ale czując się zwyciężonym, widząc, że wyjścia niema, zrezygnował. Świadomość faktu dokonanego znalazła grunt podatny w fatalistycznej, chłopskiej duszy. Teraz nie miał już innych myśli, prócz chęci ujrzenia Bepy i oszukania czujności żandarmów.
Umknąć za granicę i raz na zawsze uczuć się bezpiecznym, mógł dosyć łatwo. Ale w takim razie należało pożegnać się z Bepą, rozstać się z nią może na zawsze. Zakochanym był bardziej niż kiedykolwiek. Gdy był ciągle razem z nią, mógł mówić, całować do woli, nie odczuwał całej potęgi namiętności. Pewność, że jest jego narzeczoną, że będzie żoną, oziębiała nawet poniekąd miłość. Teraz rozpłomieniła się ona podsycana rozłąką. Zbudziła się też równocześnie i zazdrość. Gdy przypominał sobie wszystkie oznaki sympatyi, jakie od niej otrzymał, wznowione wspomnienia pogarszały jedynie tęsknotę. Czyż można ufać całkowicie której dziewczynie? Bepa nie była teraz kokietką, ale nawrócenie to było zbyt świeżej daty. Dawniej, gdy jeszcze nie był jej narzeczonym, wiele bardzo wycierpiał z powodu jej zachowania się wobec młodych ludzi w Katlarze. Miała kokieteryę już we krwi, ta dziewczyna. Wierną... może i pozostała mu do tej chwili... ale czy na długo? Nie ulega wątpliwości, że Galderyk musiał skorzystać z jego nieobecności i pojawił się znowu w kuźni, a że dragon winien był pieniądze staremu Bernadachowi, nie łatwo mu być musi wyprosić za drzwi syna. Któż wie, jak daleko już doprowadził z Bepą ten urwipołeć!
Czekając na sposobność dowiedzenia się czegoś na pewne, sposobność bardzo wątpliwą, gdyż nie śmiał opuścić swej kryjówki, Jep śledził z tak bliska jak mógł tylko podejść, wszystko, co się działo w Katlarze. Posuwając się powoli od skały do skały po trawie i rumowisku skalnem, zapuszczał się czasem aż do linii gzymsu kamiennego, wiszącego nad wsią. Stamtąd, ukryty za gałęźmi zimotrwałego dębu, widzieć mógł, sam nie widziany. Jednym rzutem oka obejmował wszystko: czarne uliczki, czerwone dachy, dzwony, widziane przez wiązania żelaznej klatki na wieży, winnice bezlistne na brzegach Castellanki i Routeru. Widział i słyszał. Szum rzeki, krzyki dzieci w podwórzu szkolnem, trzask batów woźniców drogami, jadących, dochodziły doń wyraźnie. Często, przy wietrze pomyślnym schwytał uchem także głosy ludzkie, słowa, rozmowy prowadzone z oddali przez rolników kroczących za zaprzęgiem, z pracującymi w winnicach; węglarza, wykopującego pień drzewa, z pastuchem nieruchomo stojącym na jasnem tle łąki. Chwila zapomnienia, a Jep byłby się wmieszał do rozmowy, byłby krzyknął im z góry: Jak się macie, dawnom was nie widział! Chętnie byłby też, ale już zgoła inaczej, pogadał z nowym nauczycielem, małym, okrągłobrzuchym jegomościem, który w progu wymyślał uczniów, spóźniających się do szkoły, chętniej jeszcze byłby zwymyślał, co wlezie, starego pijaka Cantair’a, grabarza, którego proboszcz Colomer podniósł do godności zakrystyana. O Jojotte, o panie Sabardeilh, gdzieście wy, gdzie!
Czasem widział w okolicach Jeantine starego Bernadacha, orzącego, lub Aulari, krzątającą się z trudem około gospodarstwa. Biedna Aulari! Wydawało się Jepowi, że chód jej stał się ociężały, że cierpienie ją przygniotło do ziemi. W znosiła czasem głowę i spoglądała ku górze, jak gdyby spodziewała się, że oczom jej ukaże się wśród skał droga jakaś, oczekiwana osoba. I wtedy Jep miał ochotę krzyczeć:
»Matko!«
Ale najczęściej pilnie śledził kuźnię i przyległe do niej domy i ulice. Cóż słychać było, co się działo u Malhiberna? Bał się najprzód, dręczył się tem, długoby dragon nie wziął innego czeladnika. Ale upewnił się co do tego i to niestety dość prędko. Nieszczęścia tego czasu zaciążyły nad kuźnią. Polityka przerzedziła klientelę, stary wystarczał w zupełności dla dokonania obstalunków. Warsztat ledwie szedł. Najczęściej tylko fajka starego kowala dymiła, komin był bezczynny. Miejsce Jepa w kuźni nie zostało zajęte, czy miejsce w sercu Bepy także, to było mniej pewne. Cóż za straszne przejście dla zakochanego, gdy Bepa pojawiała się w progu, tak bliska, a jednak tak daleka! Wiódł za nią oczyma, śledził ruchy, kroki. Gdy zatrzymała się chwilę, by porozmawiać z sąsiadem, lub jednym z chłopców wiejskich, Janem Cadénem, lub którymś innym, miał głowę pełną czarnych myśli. O czemże mogą mówić? Ale jeśli w indywiduum rozmawiającem z Bepą, domyślił się Galderyka, działa się rzecz straszna, krew zalewała mu oczy, a ręka machinalnie szukała noża w kieszeni, jak gdyby rywala mógł stąd dosięgnąć.
Pewnego dnia Jep ujrzał, jak brat wszedł do kuźni. Była to niedziela, a Bepa zamiast iść z przyjaciółkami na przechadzkę, jak zwykle czyniła dawniej, zamknęła się po nieszporach w swojej izdebce. Natychmiast zazdrość podszepnęła Jepowi, że to zdrada, że to schadzka ułożona i w dodatku może nawet za wiedzą Malhiberna. Zapomniała, zapomniała go... ha, ileż to razy wydarzyło się już od kiedy świat istnieje!
Jep liczył minuty rozmowy. Wydawało mu się, że to trwa wieczność. Muzyka przygrywająca do tańca w pobliskiej, wielkiej sali kawiarnianej, dochodziła, z powodu... tramontany... bardzo wyraźnie jego uszu. Nie mógł jej znieść. Zachrypłe głosy piszczałek, burczenie bębnów, przywodziły mu na pamięć miłe chwile minione... czuł się tem bardziej samotny, tem więcej opuszczony. Ale począł cierpieć jeszcze gorzej na widok wychodzących razem Galderyka i Malhiberna. Szli obok siebie, jak para przyjaciół, a pożegnali się potem uściskiem ręki. Ten uścisk ręki brata starszego, był policzkiem dla młodszego.
Jep wiedział dosyć. Zadrwili sobie z niego tam na dole, to było jasne, dragon, Bepa, wszyscy! Nie było Jepa, a więc wiwat Galderyk! Co za bezczelność, co za podłość jednak! Ale nie, na tem nie koniec. Pójdzie i pokaże im, że Jep jeszcze nie umarł!
Nie namyślając się wiele popędził w dół. Już dobiegł do plantacyi oliwek, naprzeciwko wsi, gdy jakiś przypływ zastanowienia wstrzymał go na miejscu. Schodzić do Katlaru w popołudnie niedzielne, gdy wszyscy byli na ulicach, to jednak za głupio! Dla przyjemności zemsty zaryzykować nawet samo udanie się zemsty? Przecież schwytają go na pewne i na tem się wszystko skończy!
W pobliżu miejsca, gdzie się zatrzymał, w sadzie oliwkowym Giressa, stała koleba opuszczona, tam się ukrył. Nie miał już biedak sił, nie wiedział co robić. Gniew chwilowo zasłonił mu jego nieszczęście, szał morderczy nie dał mu czuć rany własnej. Ale teraz cierpiał strasznie. Bepa przestała go kochać. Wszystko zbladło wobec tego nieszczęścia. Idee Jepa, plany zemsty, znikły w ataku rozpaczy. Czy Bepa będzie należała do Galderyka, czy do innego, to było jej osobistą sprawą. Niestety, nie będzie tylko nigdy jego kochanką, jego żoną! Niewierna jest, bez serca! Ale żal mu jej było mimo wszystko, kochał ją może właśnie dlatego bardziej. Że go zdradziła, to nie zmniejszało blasku jej oczu, świeżości ust wiśniowych nie ćmiło. A tych oczu i ust pożądał, kibici tej pragnął, którą tulił do siebie siebie tyle razy, a teraz już nie będzie. Wspominał, przeżywał wszystkie pieszczoty i rozrzewniał się nad przeszłością. Ach! ujrzeć ją, usłyszeć jej głos! Mniejsza z tem, że słowa jej kłamliwe; pocałunkami zatłumi słowa na wargach.
— Bepa! och Bepa! — jęczał głośno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.