Jedna setna/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Więc już tylko kilka tygodni, albo i kilkanaście dni, życia obiecujesz mi, doktorze. Dobrze. Za szczerość, o którą dla ważnych przyczyn prosiłem, dziękuję i ani dziwię się ani się bardzo smucę. Piłem życie zdwojonymi haustami, więc też dwa razy prędzej wypiłem je, niż inni; szumnym i wezbranym potokiem płynęło, więc też nie dziw, że wcześnie ucicha. Rzecz to prosta. Przyjmuję ją tak, jak człowiek do ostatka z rozumu nie obrany przyjąć musi spełniające się na nim prawo natury. Zresztą, może i nie byłbym tak rozsądny, gdybym czuł się zrozpaczonym, to jest, gdyby mię wraz z obietnicą życia opuszczała nadzieja szczęścia, czy choćby przelotnych rozkoszy. Ale, czegóż ja, — ruina ciała i duszy, — mógłbym spodziewać się od przyszłości, jeśliby ona dla mnie istniała? Długiego ciągu bezsennych nocy, dni w bezdennem zniechęceniu do wszechrzeczy świata spędzanych, przeszywających bólów, które targają wyniszczonemi nerwami? Nauka wasza nie posiada środków dla przywrócenia mi sił i zdrowia, śmierć zatem może mi tylko odjąć męczarnie. Spokojny jestem; owszem, więcej i przyjemniej ożywiony, niż to oddawna ze mną bywało.
Przecież, nakoniec, spotka mię coś nowego, nieznanego; spojrzę w oczy czemuś, co jest bardzo ciekawem i zarazem majestatycznem. Co czuje i myśli człowiek, który kona? Czy wraz z tem, gdy ty, doktorze, powiesz o mnie: nie żyje! ja istotnie, najdrobniejszym atomem moim już czuć i myśleć przestanę? Alboteż może dość długo jeszcze odbywać się będzie we mnie jakiś ruch cząsteczkowy, mętnie odbijający w sobie dźwięki zewnętrzne i przynoszący mi do mózgu niejasne, splątane, może rozkoszne, a może dręczące widzenia, wspomnienia, marzenia? Bardzom tego ciekawy; ale wiem, że i te ostatnie echa i widma życia, — jeżeli bywają, — słabnąć będą, oddalać się, cichnąć, niknąć... a potem co?
Usta twoje składają się do wymówienia słowa: nie wiem! i ja za tobą je powtarzam. Pomimo wielu swoich szaleństw, tyle zawsze zachowywałem rozsądku, aby marnym i marnie używanym rozumem nie rozcinać węzła, którego rozplątać nie potrafił jeszcze nikt! Nie mówiłem ani: tak, ani: nie; ani: trwać będę ani: unicestwię się.
Nie wiem, lecz właśnie ta niewiadomość czyni rzecz niewymownie ciekawą. Jak to wygląda? Co tam na dnie? Kto z tych, którzy tutaj twierdzą lub piszą, myli się, a kto ma słuszność? Z materyi nie ginie żadna cząstka: to już podobno pewne. Słyszałem o jakiejś teoryi, że każdy z rozproszonych jej atomów, posiada swoje osobnikowe i siebie świadome życie, więc myśl i uczucie, choćby w ich zaczątku. Czy ja rozproszę się na tyle osobnikowych istnień, czyli uczuć i myśli, ile w ciele mojem zawiera się atomów? Czytałem w jakiejś książce przypuszczenie, że może cząstki materyi, uwolnione z rozłożonego ciała Heleny, pięknej żony Menelausa, znajdują się teraz w sierści, przechadzającego się po północnych lodowcach, białego niedźwiedzia, a jedną przynajmniej z tych, które składały mózg Sokratesa, znaleśćbym mógł, gdybym szukać umiał, — w tkaninie mego szlafroka. Dokąd ja chciałbym wysłać atomy moje? Z jakiemi całościami je połączyć? do czego przez nie przyczynić się? w czem nimi udział przyjąć?
Cha, cha, cha! jakże domyślnie i filuternie błysnęły ci oczy, doktorze! Pomyślałeś pewno że o metempsychosie marząc, widzę przed sobą — »szatę mglistą, która jej pierś uciska« — to jest przepysznie pięknej kobiety: usta do brzegu puharu przytknięte, pięć palców dokoła stosu kart zaciśniętych i t. d. i t. d. Wiem, wiem! niezawodnie lepiej od ciebie wyliczyć to wszystko potrafiłbym, gdybym chciał. Ale nie chcę... nie chcę!
Toujours des perdrix! Śmiertelna nuda. Coś wcale innego zamajaczyło mi przed oczami... coś i teraz błędnie i zdala dostrzegam. Stos gorejący, a u jego szczytu człowiek, śród bałwanów dymu stoi jak kolumna niezłomnej wiary i jak posąg zachwycenia.... Dwa okna kamienicy miejskiej, wysoko nad ulicą oświetloną gazem i pełną turkotu odjeżdżających od wrót teatru powozów, błyszczą światłem samotnej lampy... stara kobiecina, w perkalowej sukni i białym czepku na głowie, wynurzająca się z leśnych paproci, z koszykiem grzybów w jednem ręku, a wiązką wrzosu i nieśmiertelników w drugiem.... Błękitne oczy chłopa, nie żadnego nadzwyczajnego, ale zupełnie prostego chłopa, spoglądające na mnie z pod twardej gęstwiny włosów z taką wdzięcznością... wdzięcznością... Ach! i za cóż była ta wdzięczność? Ale było i jest to wspomnienie takie, że... O, doktorze! czemu ja więcej takich wspomnień nie mam? Czemum ja życie tak głupio, tak podle zmarnował? Czemu umierać muszę i nic już odmienić, odzyskać, przerobić nie mogę? Smutno. Na krótko starczyło mi mego rozsądku! Tchu brak... Morfiny! Niech dyabli wezmą — jakie nieznośne chwyciły mię bóle i tak mi smutno!... Morfiny, doktorze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.