Jeździec bez głowy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.  Wypalone stepy.

Na rozległej równinie Teksasu, w złotych promieniach południowego słońca pojawiła się karawana, złożona z dziesięciu wozów z białemi płóciennemi budami. Dziwne było to zjawienie się karawany w bezludnym stepie, zdala od jakiegokolwiek ludzkiego siedliska. Zapewne wozy te należały do emigranta, który dążył nad brzegi Leony, tam, gdzie niedawno powstało kilka kolonji.
Karawana poruszała się powoli, gdyż wozy były naładowane sprzętami domowemi a nawet rzeczami zbytkownemi. Ciągnęły je dobrze najedzone muły. Za wozami szli czarni niewolnicy i mulaci. Z przodu jechała kareta, zaprzężona w parę gładkich, połyskujących sierścią mułów. Na koźle siedział stangret w liberji. Świadczyło to wymownie, że orszak należy nie do biednego, północno-amerykańskiego emigranta, który poszukuje lepszej dla siebie ziemi, lecz — do zamożnego przesiedleńca z południa, który przenosi się do zakupionego zawczasu majątku.
Istotnie, nowy plantator przybył do Indjanoli nad zatoką Matagorda i obecnie dąży do swojej nowo nabytej majętności. Był to wysoki szczupły pan o dumnym i surowym wyrazie twarzy. Miał na sobie koszulę z najdelikatniejszego płótna, czarną, jedwabną kamizelkę, dość luźną alpagową marynarkę, nankinowe spodnie, buty z delikatnej skóry i szerokoskrzydły kapelusz. Jakkolwiek ubiór jego znamionował prostotę, to niemniej jednak był bardzo kosztowny.
Woodley Pointdekster jechał konno, a obok, również konno, syn jego dwudziestoletni młodzieniec i o sześć lat starszy kuzyn plantatora.
Otwarta, pełna radosnej pogody twarz syna była jakby kontrastem dumnego wyrazu twarzy ojca i prawie ponurego wyglądu kuzyna. Młodzieniec miał na sobie ubiór błękitny, na głowie — kapelusz panama, brat zaś jego cioteczny, dymisjonowany kapitan — coś w rodzaju wojskowego munduru z ciemno-granatowej materji i czapkę. Razem z nimi jechał czwarty jeździec, który o ile wnosić można było z ordynarnych rysów twarzy, ubrania i bata, trzymanego w ręku, był dozorcą czarnych niewolników.
W karecie siedziała córka plantatora, typowa piękność kreolska i — jej służąca murzynka.
Woodley Pointdekster przenosił się ze swoimi niewolnikami z nad brzegów Missisipi, gdzie miał plantacje trzciny cukrowej, do południowo-zachodniego Teksasu.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Zmęczeni podróżą i spiekotą dnia jeźdźcy milczeli. Również w milczeniu szli murzyni, bardziej przywykli do żaru i niewygód. Uroczyste milczenie jakby pogrzebowego orszaku przerywało tylko czasami świszczące, jak strzała, uderzenie bata i nawoływanie poganiacza mułów. Wozy sunęły powoli, gdyż z braku wytkniętej drogi musiano się kierować śladami wozów, które przedtem jechały tędy, zostawiając po sobie zmiętą trawę. Plantator chciał jeszcze za dnia stanąć u celu podróży i dlatego nie zatrzymywał się nigdzie nawet w najbardziej upalne godziny.
W tem znajdujący się nieco z przodu dozorca niewolników zatrzymał konia, jak gdyby zauważył na drodze nieoczekiwaną przeszkodę, poczem zakręcił na miejscu i pomknął z powrotem.
— Co się stało, mister Sansom? — zapytał plantator.
— Pożar wyniszczył wszystką trawę w prerji.
— Czy i obecnie płonie step? Dymu zdaje się nie widać.
Mówiąc to Woodley Pointdekster spojrzał troskliwie w kierunku karety.
— Nie, sir, pożaru już niema.
— Więc cóż stoi na przeszkodzie? Przecież z jednakowym skutkiem odbywać możemy podróż i w wypalonym stepie.
— Straszy pan tylko ludzi niepotrzebnie, — rzekł kapitan Calchun. — Hej! śpieszcie się tam! Prędzej! — krzyknął w stronę murzynów.
— Ale w jaki sposób odnajdziemy dalszą drogę, panie kapitanie? — odparł dozorca.
— Czyśmy zbłądzili z drogi?
— Obawiam się że tak. Wszystka trawa wypalona. Śladów kół nie można już dojrzeć.
— To nic strasznego, znajdziemy drogę z tamtej strony wypalonej przestrzeni.
— A jeżeli „tamtej” strony niema zupełnie? — zapytał z prostotą dozorca.
— Naprzód, murzyni! — zawołał kapitan, nie zwróciwszy uwagi na wątpliwości dozorcy.
Koła wozów zaskrzypiały raźniej, ale po chwili cały orszak zatrzymał się znowu. Tuż przed nimi widać było beznadziejnie pustą, wypaloną do cna, czarną równinę. Nawet niebo, odzwierciadlając w sobie tę ponurą pustynię, przybrało specjalny odcień. Ponieważ była to jesień, przeto wyschłe kępy drzew i łodygi kwiatów stały się obfitą strawą ognia. Wkrótce też sprawdzono, że dozorca miał słuszność, bo śladów kół, któremi kierowano się dotychczas, nikt już nie mógł odszukać.
— I cóż my teraz poczniemy? — zapytał bezradnie plantator.
— Najspokojniej w świecie pojedziemy sobie dalej. — rzekł kapitan.
— A jeżeli zabłądzimy, Kasjuszu? To co wtedy?...
— Niemożliwe. Gdzieś przecie ta pustynia ma swoją granicę!
— Więc dobrze, prowadź nas, kiedy wiesz tak dobrze.
— Bądź spokojny, wuju. Znajdowałem się nieraz w daleko gorszem położeniu i zawsze umiałem znaleźć wyjście. Podążajcie tylko za mną!
Spojrzawszy ukradkiem na karetę, z której wyjrzała piękna twarzyczka, kapitan ścisnął konia ostrogami i śmiało wysunął się naprzód. Znowu świsnęły baty, znowu rozległo się cłapanie kopyt i zaskrzypiały koła wozów.
Ale zanim przejechali milę karawana zatrzymała się tym razem już z rozkazu kapitana, który stracił poprzednią pewność siebie. Widok okolicy zmienił się trochę. Podróżujący ujrzeli przed sobą, zamiast równiny, zagony, poprzerzynane szerokiemi wgłębieniami. Przed pożarem rosły tu wspaniałe drzewa, ale ogień pochłonął ich listowie tak, że sterczały już tylko pnie osmolone.
— Zmyliłeś drogę? — zapytał plantator swego kuzyna.
— Nie, wujku, nie. Muszę tylko rozpoznać okolicę. Naturalnie trzeba skierować się tą doliną. Za mną, murzyni!
Zeszli w dół, wdrapali się potem na wzgórza i znowu przystanęli.
— Więc cóż, Kasjuszu, zabłądziliśmy? — ponownie zapytał plantator.
— Nie sądzę, wujku, — odrzekł kuzyn niepewnym głosem. — Niech licho porwie, z tego pogorzeliska nie wydostaniemy się! Zresztą poczekajcie. Rzeka powinna być w tej stronie, jedziemy we właściwym kierunku.
Zapewne wypaloną prerją niedawno przejechała taka sama karawana, bo na ziemi widać było świeże ślady mułów i koleiny po kołach powozów, Prawdopodobnie karawana ta skierowała się w stronę fortu Inge, wobec czego należało podążać za nią. Po rozwiązaniu tej zagadki kapitan uspokoił się zupełnie. Lecz jakież było jego zdumienie, gdy zauważył, że tak szczęśliwie odkryte ślady to nic innego, jeno ślady karawany jego wuja! Okazało się, że zbłądzili z drogi naprawdę i krążyli na jednem miejscu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.