Jeździec bez głowy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Mayne Reid
Tytuł Jeździec bez głowy
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.  Śladami lasso.

— Nasze własne ślady! — zakrzyknął Kasjusz i cisnął jakieś przekleństwo.
— Coś powiedział, Kasjuszu? Czyśmy doprawdy?...
— Niestety, wuju, jedziemy własnymi śladami. Proszę spojrzeć, oto znak złamanej podkowy naszego konia, oto ślady nóg naszych murzynów, a oto wzgórze, z którego zjechaliśmy w dół po naszym ostatnim postoju. Zrobiliśmy ze dwie mile napróżno.
Na twarzy kapitana odmalowało się zmieszanie, smutek i wstyd. Wiedział, że z jego winy karawana została bez doświadczonego przewodnika, którego wynajęto umyślnie w Indjanoli, a który dzięki porywczości kapitana i jego wymysłom odmówił dalszej podróży. Wstyd więc było kapitanowi, że zbytnio polegał na samym sobie i naraził całe towarzystwo na przykre położenie.
Otóż bezwątpienia zmylili drogę, a plantatorowi przestała uśmiechać się myśl o przybyciu na miejsce przed zapadnięciem nocy. Pointdeksterowi zaczęło głównie chodzić o to, że karawana jego może się teraz narazić na nieprzyjemna przygody, a zwłaszcza, jeśli wypadnie nocować w pustyni, lub co gorsza błądzić tak kilka dni, to muły zostaną bez wody.
Zawstydzony swem niepowodzeniem Kasjusz zrzekł się dalszej roli przewodnika. Urządzono więc naradę, jakie należałoby przedsięwziąć środki, aby wydostać się z tej przykrej pustyni, której widok ponury i beznadziejny odmalował się nie tylko na niebie, ale i na twarzach podróżujących. Czarne jastrzębie jak zwiastuny złych rzeczy, szybowały nad karawaną, przejmując lękiem nawet murzynów.
Lecz nagle w dali ujrzano jeźdźca. Twarze wszystkich ożywiły się, oczy zapłonęły nadzieją.
— Zdaje się, że podąża on tutaj? — zapytał plantator.
— Prosto do nas jedzie ojcze — zawołał Henryk i zdjął kapelusz, wymachując nim, ażeby zwrócić uwagę jeźdźca.
Lecz znaki te były zbyteczne. Dojrzawszy w prerji stojącą bezradnie karawanę, jeździec skierował się do niej galopem i wkrótce podjechał do plantatora i jego towarzyszy.
— Jakiś meksykańczyk — szepnął Henryk, przypatrując się jego ubiorowi.
— Tym lepiej, — odrzekł plantator — potrafi nam wskazać drogę.
— Oprócz ubrania, nic on nie ma w sobie meksykańskiego — zaprzeczył Kasjusz Calchun. — A zaraz przekonamy się. Buenas dias cavallero! Esta Usted Mexicano? (Witamy pana! Pan jesteś meksykańczykiem?)
— Nie, — odrzekł nieznajomy — nie jestem meksykańczyk. Jeżeli życzycie sobie państwo, mogę mówić z wami w języku hiszpańskim; lecz sądzę, że lepiej porozumiemy się, jeżeli przemówię do was w waszym ojczystym języku angielskim.
— Myśmy amerykanie, sir — odparł urażony Pointdekster. — Amerykanie ze Stanów Południowych.
— Właśnie widzę to, patrząc na pańską świtę, — rzekł nieznajomy, rzuciwszy okiem na czarnych niewolników. Na twarzy jego przemknęło coś w rodzaju odrazy. — Widzę również, żeście państwo nie zwyczajni podróżować w prerjach i zbłądziliście.
— Istotnie, sir. Czy nie byłby pan łaskaw wskazać nam drogę?
— Pocóż tu zaraz łaskawość. Jadąc prerją, wpadłem na wasze ślady, a ujrzawszy, że zabłądziliście, podążyłem za wami, aby wskazać państwu drogę.
Dziękuję panu bardzo, sir. Pozwoli pan przedstawić się: jestem Woodley Pointdekster z Louissiany, właściciel majątku, który nabyłem nad brzegiem Leony w pobliżu fortu Ingę. Sądziłem, że będziemy mogli znaleźć się u celu podróży przed nastaniem nocy. Czy to możliwe, panie?
— Najzupełniej, ale pod warunkiem, że zastosujecie się do moich wskazówek.
Jakby chcąc zapoznać się z miejscowością, nieznajomy oddalił się o kilka kroków i stanął na kamienistym wzgórzu. Jego piękny gniady rumak o wspaniałej grzywie i ogonie sprawiły wrażenie konia arabskiego szejka. Jeździec zaś liczył nie więcej nad dwadzieścia pięć lat, miał na sobie meksykańską jedwabną marynarkę, wąskie spodnie i buty z bawolej skóry. Głowę mu okrywał kapelusz ceratowy z galonikiem.
Firanki w oknie karety rozchyliły się i wyjrzała stamtąd zaciekawiona Luiza Pointdekster. Nigdy jeszcze w rzeczywistości nie widziała takich „bohaterów“. Gdyby nieznajomy wiedział, jak bardzo podobał się młodej kreolce, byłby z tego dumny ogromnie.
— Doprawdy nie wiem, jak państwu wskazać drogę — rzekł mniemany „bohater“. — Chociaż znam ją dobrze. Ale i ja muszę jechać ku brzegom rzeki Leony o pięć mil za fortem. Więc podążajcie państwo za mną, moimi śladami. Żegnam, gentlemani!
Powiedziawszy to, nieznajomy uderzył konia ostrogami i pomknął galopem. Tak nieoczekiwany odjazd wydał się plantatorowi niegrzecznym, ale zaledwie pomyślał o tem, gdy spostrzegł, że nieznajomy pędzi z powrotem.
— Obawiam się, — zawołał jeździec — aby ślady mojego konia nie pomieszały się ze śladami koni indyjskich, które przejeżdżały tędy po pożarze. A chociaż mój koń podkuty, to czyż potraficie państwo odróżnić jego ślady od śladów kopyt dzikich koni, zwłaszcza wśród masy lotnego popiołu?
— Cóż w takim razie mamy robić? — zapytał plantator.
— Przykro mi, że nie mogę was prowadzić. Lecz wiozę do fortu terminową depeszę i nie wolno mi zatrzymywać się. Zwracajcie państwo uwagę na to, aby mieć słońce po prawej ręce i jedźcie prosto aż do napotkania na drodze wysokiego cyprysu. Drzewo to rośnie nad brzegiem rzeki, w pobliżu miejsca przeprawy.
Jeździec zamierzał znowu odjechać, lecz na chwilę zatrzymał się: oto ujrzał w oknie karety dwoje zwróconych na niego oczu i przepiękną twarzyczkę panienki. Mimowoli wpadł w zachwyt, nie mogąc go w żaden sposób ukryć.
— Niema pan za co dziękować — mówił do plantatora, który dziękował mu gorąco za udzielenie informacji — bo wszak zostawiam państwo na łasce dość ogólnych wskazówek, nie będąc pewnym, czy wkońcu nie zabłądzicie. Ale nie mogę zwlekać.
— Sądzę, że teraz łatwo nam będzie znaleść drogę według słońca — zauważył Pointdekster.
— Nie bardzo — zaprzeczył młodzieniec, patrząc w niebo. — Z północy nadciągają chmury. Słońce może ukryć się wcześniej, zanim dotrzecie państwo do cyprysu. Lecz wiecie co? Najlepiej będzie, jeżeli skierujemy się śladami, jakie zostawi moje lasso.
Rzekłszy to, jeździec rozwinął przywiązane jednym końcem do siodła lasso, zdjął kapelusz, skłonił się, uderzył konia i znowu pomknął prerią. Sznur długości dwunastu yardów zostawiał na pulchnej powierzchni prerji ślad, jakdyby pełzało tędy ogromne cielsko węża.
— Dziwny człowiek, — rzekł plantator, patrząc za odjeżdżającym — szkoda, żem go nie zapytał o nazwisko.
— Nie wielka szkoda — mruknął kapitan, którego uwadze nie uszło spojrzenie nieznajomego, rzucone na karetę. — Napewno wymieniłby jakie zmyślone nazwisko. Takich, jak on elegantów jest wielu w Teksasie, a wszyscy oni zmyślają sobie nazwiska dla tym większego powodzenia, jeżeli nie dla innych powodów.
— Niesłusznie oceniłeś go, Kasjuszu, — odparł młody Pointdekster. — Jest to bezwątpienia gentleman, należący do przyzwoitej rodziny.
— Gentleman w takim błazeńskim stroju! — zawołał kapitan, a, zauważywszy, że jego piękna kuzynka wyjrzała z okna i śledzi oczami nieznajomego jeźdźca, rozgniewał się jeszcze bardziej. Podjechał do karety i szepnął półgłosem:
— Cóż to, Luizo, chętnie byś pomknęła za tym oto kawalerem? Chcesz, to ci swego konia odstąpię?
Słowa te uraziły panienkę, ale zaśmiała się tylko dźwięcznie i cofnęła w głąb karety. Kapitan był bardziej obrażony.
— Nie wątpię, że chciałabyś zamienić słów kilka z tym eleganckim jeźdźcem? Czy podobał ci się jego ubiór? Poznać ptaka po piórkach. Ale uda mi się jeszcze w tych pawich piórkach odkryć zwykłą wronę.
— Wstydź się, Kasjuszu, — rzuciła panienka.
— A ty się nie wstydzisz myśleć o tym wystrojonym najemniku? Nie wiesz, że to jest prosty służący z fortu, kurjer!
— Kurjer! Ach, jakżebym pragnęła, aby mi taki kurjer przywoził listy!
— Więc proszę powiedzieć mu o tem. Mój koń gotów do usług.
— Ach, jakiś ty dziwny! Przypuśćmy, że zgodziłabym się na twoją propozycję, ale czy sądzisz, że twój ociężały koń dopędziłby tego gniadego rumaka? A nawet zanim byś zdążył osiodłać swego gniadosza, tamten zniknąłby zupełnie z oczu. Nie, Kasjuszu, nie dogonię go, chociaż pragnęłabym bardzo...
— A cóż, gdyby ojciec słyszał te słowa?
— I twoje również! — rzekła panienka z wyrzutem i przestała się śmiać. — Chociaż jesteś moim ciotecznym bratem a ojciec sądzi, żeś doskonały — ja myślę inaczej. Jesteś tylko bratem ciotecznym i kapitanem Kasjuszem Calchunem i niczem więcej. Rad twoich nie potrzebuję i proszę w przyszłości nie robić mi takich wymówek, jak te, któremi mnie zarzuciłeś przed chwilą. Sama jestem odpowiedzialna za moje myśli i postępki, a jeżeli ulegam komu, to w każdym razie nie tobie.
Oczy młodej kreolki zabłysły gniewem, rzuciła się w głąb karety i zasłoniła okno firanką na znak, że rozmowa skończona.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Mayne Reid i tłumacza: anonimowy.