Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Cóż panu leży na sercu? zapytał Vaubaron.
— Leży mi na sercu rzecz — odpowiedział Guern — na pozór błaha, lecz w istocie bardzo ważna.
— Cóż to takiego?
— Potrzeba koniecznie, abyś pan miał perukę, bo po ostrzyżonej głowie każdy z łatwością poznałby w panu zbiegłego więźnia. W Brest mógłbym nabyć perukę, lecz nie mam kredytu a nie posiadam ani jednego sous. Tak, gdybym ja miał pieniądze, wszystkoby się łatwo dało zrobić.
— Mam wprawdzie niewiele — odpowiedział Vaubaron — lecz myślę, że na ten wydatek jeszcze zawsze wystarczy.
— Hura! — krzyknął Guern — jeźli tak, to dobrze. Dawaj pan pieniądze. Natychmiast pójdę do miasta i za dwie lub trzy godziny będę z powrotem.
Vaubaron dobył z sakiewki dwudziestofrankówkę i dał ją gospodarzowi.
— Jak mi Bóg miły, nie potrzeba tyle. Przyniosę panu resztę drobniakami. Kupię też panu mięsa i butelkę wina. To pana lepiej pokrzepi, niż wódka. A teraz połóż się pan znowu na sienniku. Śpij pan i bądź spokojny. Wrazie gdyby podczas mojej niebytności przybyli znowu żandarmi, to moja baba będzie ich umiała odprawić.
Vaubaron poszedł za wskazówką, jakiej mu udzielił Guern, który też natychmiast do miasta się udał.
Po kilku godzinach Guern powrócił z miasta i musimy powiedzieć, że o zdradzie ani nawet nie pomyślał. Jakkolwiek było mu bardzo przykro, że sto talarów utracił, tak przecież ani mu postało w głowie, aby je mógł zarobić zdradzając człowieka, który mu życie ocalił.
Wszedłszy do chaty Guern dobył z torby perukę, białego chleba, butelkę wina i ćwierć jeszcze całkiem świeżej cielęciny.
W ciągu dnia nie zdarzyło się nic uwagi godnego. Wieczorem dopiero przybyli żandarmi z powrotem i zatrzymali się przed chatą. Opowiadali oni, że daremne były ich wszystkie poszukiwania w całej okolicy, że wcale nie mogli odnaleźć śladu zbiega i że wielkiej liczbie okolicznych wieśniaków nie lepiej się powiodło.
— Ten dyabeł — rzekł brygadyer — musi mieć związek z piekłem, bo się czyni niewidzialnym. Gdyby inaczej było, tobyśmy go niezawodnie w ręce dostali byli.
Zapadła noc. Vaubaron spał spokojnie, a gdy się rano obudził był zupełnie czerstwy i rzeźwy.
— No! — rzekł Guern do mechanika — gdyś pan już zupełnie przyszedł do siebie, to jest na czasie, abyś pośniadał a potem myślał o podróży.
— O podróży? zapytał mechanik — jakto, teraz w dzień?
— Tak, bo to mniej niebezpieczne. Człowiek idący w południe ludną ulicą mniejsze budzi podejrzenie, niż ten, kto idzie o północy i ukryć się stara. Zresztą pójdę z panem spory kawał drogi. Obecność moja będzie miała dla pana większą wartość, niż najformalniejszy paszport, bo moja osoba w całej okolicy dobrze jest znajoma.
Skoro tylko skromne zjedzono śniadanie, Maló wziął się natychmiast do przebrania swego gościa zamieniwszy dotychczasowe jego ubranie na odzież wieśniaczą. Nasadzony na głowę kapelusz słomiany uzupełnił resztę. Vaubaron przyglądnął się w zwierciadle, ostatnim świadku dawniejszej chęci przypodobania się Marycy, i znalazł wszystko w należytym stanie.
Chwila rozstania zbliżyła się.
Bohatyr nasz chciał się podzielić z małżeństwem tem, co miał, ale Maló Guern na to w żaden sposób przystać nie chciał i zaledwie dał się nakłonić do przyjęcia drobnostki na flaszkę wódki i moszczu.
Około godziny ósmej rano wyruszyli w drogę. Każdy z nich dźwigał wiązkę chrustu na plecach. Vaubaron miał oprócz tego torbę, a w niej resztkę pytlowanego chleba, ćwiartkę cielęciny i placek kukurydziany. Zasób ten łatwo wystarczał na dwa albo trzy dni nawet i mechanik w tym czasie nie potrzebował wstępować do żadnej oberży.
W pierwszych godzinach podróży, idący zdybali się wiele razy z żandarmami z naciągniętemi kurkami czyhającymi i z tłumami wieśniaków, którzy w cepy i widły uzbrojeni byli.
— A, to wy ojcze Maló? — mówili wtenczas jedni lub drudzy — a kogoż to prowadzicie ze sobą?
— Ach! kochani ludzie — brzmiała natenczas odpowiedź — idę za tem samem, czego i wy szukacie. Tak, idę na polowanie, bo trzysta franków to nie lada jaka nagroda i warta zaiste, aby nie żałować trudu i wziąć nogi za pas.
— A gdzież macie swego psa?
— Ach! tego biednego zwierzęcia już nie obaczycie więcej.
Potem opowiadał Guern słuchaczom, co zaszło w nocy na brzegu rzeki Penfeld. Potem następowało pożegnanie. Jedni drugim ściskali ręce i życzyli szczęścia.
Gdy noc zapadła, obydwaj ludzie zrobili najmniej pięć mil drogi i zbliżyli się do jakiejś wioski. Maló rzekł:
— Miałem zamiar pożegnać pana dziś wieczorem, lecz zostanę do jutra. Mam w tej wiosce krewnego, który utrzymuje gospodę. Wstąpimy do niego i przenocujemy. Pan pożywi się, odpocznie i nabierze sił, których mu koniecznie potrzeba, bo pamiętaj pan dobrze: zanim zrobisz trzydzieści do czterdzieści mil, nie możesz wstąpić do żadnej oberży. Pan nie masz żadnych papierów, a oberżyści są zawsze ciekawi. Zresztą jaki taki, w służbie nieco gorliwszy żandarm mógłby panu nieprzyjemność sprawić. Tu, gdy ja jestem przy panu, rzecz się ma zupełnie inaczej, więc możesz pan z tego korzystać.
Guern wszedł z towarzyszem do wcale pokaźnego zajazdu, nad bramą którego przytwierdzony był wieniec z jedliny. Zaledwie przekroczyli próg domu, spostrzegli żandarma, który ich zmierzył surowym wzrokiem a potem surowym, rozkazującym głosem przemówił:
— Gdzie macie wasze papiery ludzie? Pokażcie mi je!
Vaubaron począł drżęc na całem ciele i był bliski omdlenia. Malé przeciwnie począł się śmiać na całe gardło i rzekł:
— Czcigodny panie żandarmie! Papierów nie mamy żadnych, ale bo też wcale ich nie potrzebujemy. Zaraz to pan zobaczysz.
Rzekłszy to, krzyknął donośnym głosem:
— Ile! ojcze Lehnédé, pójdź no tu, bo jesteś potrzebny!
— A! do tysiąc diabłów, to ty kochany Malé Guern! Witam cię, witam! Cóż robi twoja godna małżonka?
— Cóż więc, czcigodny panie żandarmie? rzekł Malé z dumą do reprezentanta władzy publicznej.
— Widzi pan, że tu mnie znają dobrze. Także to jest jasną rzeczą, że jeźli chcesz schwytać zbiegłego skazańca, to nie przy mnie możesz go poszukać.
— No, tak odpowiedział żandarm — lecz któż to jest ten, co z wami idzie?
— O tym pan mówisz? To jest Ivon Legouet, doskonały robotnik i tęgi chłopiec. Za tego, to ja znowu ręczę, jak mój stryjaszek za mnie. Czy to wystarcza?
— To dostateczne — rzekł żandarm — lecz darujcie, muszę każdego nieznajomego pytać o papiery, bo taki przepis.
Rzekłszy to, skłonił się po wojskowemu i odszedł.
Z brzaskiem następnego dnia pożegnali się obydwaj ludzie.
Guern zapłacił wszystko, co był winien do ostatniego sous i dał Vaubaronowi na odchodnem następującą, bardzo zbawienną radę:
— Dziś w nocy przyszła mi myśl do głowy. Musisz pan zrobić to, co każę, kup pan sobie taczki i siekierę, a zapewniam pana, że ci to posłuży za najlepszy paszport.
Vaubaron uznał trafność tego pomysłu i zaopatrzył się natychmiast w jedno i drugie.
Po serdecznem pożegnaniu się Vaubaron ruszył w drogę ku Paryżowi podobnie zarobnikowi, który idzie do codziennej pracy.
W trzy miesiące po opowiedzianych tu zdarzeniach skazano naszego bohatyra, którego śladu policya w żaden sposób wykryć nie mogła, zaocznie na karę śmierci.