Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Morderca wziął się natychmiast do dzieła, podniósł trupa i zawlókł go do komnaty w przyziemiu sąsiedniego domu.
Tam będąc otworzył ukryte wschody, do piwnicy wiodące, zszedł na dół i położył trupa na piasku.
— Pogrzebię go następnej nocy. Jest tu ryskal, grób więc rychło gotów będzie.
Tak mówiąc do samego siebie poszedł wschodami do góry i udał się z powrotem do domu, gdzie był przedtem.
Rodille był w każdym prawie rzemiośle biegły i żadna praca nie przedstawiała mu nadto wielkich trudności. Tak naprzykład sam sobie dorabiał klucze, których do wykonania swych niecnych zamiarów używał i miał w tym celu u siebie w domu urządzoną małą kuźnię. Było mu zatem możliwą rzeczą, aby w ciągu dwu godzin zatarł ślady nocnego włamania się, wstawiwszy w okno nowe pręty żelazne w miejsce przepiłowanych.
Wstawił też w okno nową szybę, a wreszcie zatarł ślady krwi na podłodze. Gdy się potem po sali oglądnął, nie znalazł nic, coby było podejrzane i na miejsce dokonanej, krwawej zbrodni wskazywało.
Nastał nowy dzień.
Rodille uczuł się mimo zahartowania znużonym, udał się do gabinetu, leżącego obok pokoju gdzie Blanka spała i rzucił się na materac. Przez dwie godziny spał snem twardym, poczem obudził się rzeźwym i pokrzepionym. Potem wyszedł z domu tak jak dnia poprzedniego i powrócił dopiero wieczorem właśnie w tej chwili, kiedy uśpiona Blanka obudzić się miała.
Pomijamy rozmowę nędznika z małą dziewczynką w której usiłował przekonać biedną, że musi być cierpliwą, chociażby ojciec nie rychło jeszcze odwidził ją i chociażby przez niejaki czas do matki wrócić nie mogła.
Uspokoiwszy dziecię, rzekł potem do samego siebie:
— A teraz byłoby na czasie sprawić pogrzeb temu nieborakowi, dla którego nie małym to być powinno honorem, że będzie pogrzebany w miejscu, gdzie się tyle skarbów znajduje. Jakby się ten urwisz nie cieszył, gdyby mógł wiedzieć o tem!
Rodille zapalił świecę i udał się do podziemnego lochu, gdzie było ciemno jak w grobie.
Stanąwszy na ostatnim stopniu piwnicy, zatrzymał się i badał wzrokiem przestrzeń światłem świecy oświeconą. Na twarzy jego malowało się zdziwienie i przestrach, który się wzmagał w miarę dłużej trwającego poszukiwania.
Po krótkiej chwili stał z wyciągniętą szyją, osłupiałemi oczyma i rozwartemi usty, podobny do człowieka, którego przestrach w bezduszny posąg zamieni. Aby ten przestrach usprawiedliwić i wyjaśnić, wystarczy, jeźli powiemy, że w piwnicy nie było żadnego trupa.
Kałuża krwi dawała do poznania, gdzie Wicherek leżał i to było wszystko co się dało widzieć, bo ciało zabitego znikło bez śladu.
Rodille myślał że śni i przecierał sobie oczy:
— Ależ to niemożliwe — rzekł głośno — prawda jest że nic nie widzę, ale to jasne jak dzień że jestem w obłędzie, który w każdym razie rychło ustąpi. Zmarli nie powstają, a wreszcie, czy był żywy, czy umarły, pewną jest rzeczą, że ztąd nie uszedł.
W tejże samej chwili skoczył ze wschodów, gdzie stał i szukał po kątach piwnicy, powtarzając ponurym głosem:
— Już ja go znajdę koniecznie, o znajdę!
To czego sobie życzył, nie nastąpiło wcale.
Postąpiwszy kilka kroków naprzód, cofnął się nagle, jakby przed najeżoną bronią morderczą i wydał okrzyk przerażenia.
Oczy jego spoczęły na miejscu, gdzie pod beczką skarby ukrywał. Beczka nie była na miejscu a schowek wydał się próżną dziurą. Na ziemi leżało kilka monet złotych i ozdób porozrzucanych.
Na taki widok krew uderzyła bandycie do głowy, w oczach mu się zciemniło, w uszach poczęło huczeć, i żyły na skroniach naprężyły się, tak, że się zdawało, jakoby paraliż był nieunikniony.
Będąc do życia jeszcze bardziej przywiązany niż do zrabowanych mu skarbów, zdarł chustkę ze szyi, a widząc się jeszcze w niebezpieczeństwie, padł na ziemię i począł garściami zimny piasek do głowy przykładać.
Po kilku minutach krew się uspokoiła i odzyskała bieg naturalny. Niebezpieczeństwo minęło.
Rodille podniósł zwolna głowę i warto było widzieć jak ten zatwardziały grzesznik począł teraz podobnie dziecięciu gorzkie łzy wylewać i wyć.
— Okradziono mnie — ryczał, dusząc się prawie — jestem zniszczony przez tego wyrzutka ludzkości, tego łotra, który mnie pozbawił złota, klejnotów, całego mienia, całej mojej sławy i radości. Wszystko zginęło i nic już więcej nie posiadam.
Temi słowy okłamał samego siebie w najlepszej wierze, bo mu jeszcze pozostała znaczna suma, którą przed kilkoma dniami baronowi Viriville zrabował i osobno przechował, jednakowoż obecnie tak był zmieszany i nieprzytomny, że o tem całkiem zapomniał.
Ten stan bandyty trwał dłużej godziny, w której powtarzał monotonnie i bezwiednie prawie powyższe słowa skargi i bólu. Nagle nastąpiła w jego usposobieniu zupełna przemiana. Oczy jego przestały zalewać się łzami połyskując teraz ponurym, dzikim ogniem, zniknęła rozpacz i twarz przybrała jakiś straszny, groźny wyraz. Myśl jakaś, szybka jak błyskawica rozświeciła ciemność jego ducha.
— Jeszcze nie mam czego rozpaczać — rzekł do samego siebie — ten łotr jeszcze nie mógł umknąć wraz z swoją zdobyczą. Z tej piwnicy nie ma innego wychodu, jeno temi wschodami nadto dobrze ubezpieczonemi, nie mógł ujść tak wcześnie. On jest jeszcze tu schowany, może tylko kilka kroków odemnie oddalony. O! znajdę go, znajdę, a wtenczas biada nędznikowi!
Niedaleko Rodilla leżała kupa klepek na ziemi. Bandyta wziął jednę z nich do ręki, aby mieć jakąś broń, ujął latarkę drugą ręką, powstał i na nowo rozpoczął poszukiwania, chcąc wynaleźć ukrytego złodzieja i skarby.
Nowe rozczarowanie czekało go teraz, mniej niebezpieczne dla życia, lecz zarówno srogie. Rodille myślał, że z piwnicy był tylko jeden wychód. Otóż co do tego osłabiona pamięć zawiodła go.
Mniej więcej na dziesięć stóp nad podłogą była dziura ubezpieczona żelaznemi, w krzyż złożonemi prętami. Dziurą tą można się było dostać na opuszczony, zaniedbany podwórzec domowy.
Dwie beczki, jedna na drugą postawione wystarczały, aby się dostać do otworu. Wyłamawszy okratowanie, można było ujść bezpiecznie.
Tą drogą zapewne Wicherek umknął, i z chwałą zakończył niebezpieczne przedsięwzięcie.
Ujrzawszy to Rodille osłabł na nowo. Siadłszy na wschodach oparł głowę o ręce i począł dumać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.