Jarema/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział XI. Lasy i pastwiska
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Lasy i pastwiska.
O

Od owego czasu minął rok cały. Wiele rzeczy stało się w tym roku, a wszystkie wypadły na korzyść naszego szczęśliwego bohatera.

Naprzód w przeciągu kilku tygodni przyznano mu urzędownie prawo do pustki i wprowadzono go, z wielkim tryumfem gromady, w jéj posiadanie, ku wielkiemu zmartwieniu ekonoma i pułkownika. Zdanie więc księdza proboszcza, aby iść drogą prawa i zbytnią uległością nie dawać otuchy uroszczeniom gromady, w części tylko zamierzony odniosło skutek. A że Jaremie udało się dziadowiznę swoję, jak móu’ono, z pazurów cudzych wydrzeć, więc rósł w oczach całéj gromady na wielkiego człowieka i wielu oczy @wróciły się już ku niemu, jako ku przyszłemu obrońcy gromady.
Jarema wiedzial o tém, co się w gromadzie święci, i szedł daléj wytkniętą drogą. Naprzód wybudował nową chałupę, postawił stajnię i stodołę. Przecznwając instynktem, że gromada nie lubi żadnych wyróżnień i ze w najwyższym stopniu jest zachowawczą, wystawił wszystkie te budynki w taki sposób, jaki był odwieczną gromady nowowiejskiéj tradycyą, nie dodawszy do nich nic z tego co widział za granicą. Gromadzie to się bardzo podobało.
Idąc daléj w tym kierunku, złożył do skrzynki cały swój ubiór wojskowy, a czapeczkę powiesił na kołku, aby ją miał pod ręką, gdy pora się wydarzy. Według jego bowiem wyobrażenia, była ona talizmanem nietykalności. Na teraz wciągnął na siebie siermięgę takiego samego kroju, jaki przyjęty był w gromadzie, a na kędzierzawe włosy włożył kapelusz słomiany. Tak zwany „lajbik,“ zdjął także, i wszędzie poodpruwał nawet guziki cynowe, które świadczyły o jego stanie żołnierskim.
Zrównewszy się tym sposobem z gromadą i przyjąwszy napowrót czysty jéj język, bez wszelkich cudzoziemskich dodatków, przyszedł w gromadzie do wielkiej konsyderacyi, i widać było już na schadzkach w karczmie, że w koło nie go zaczęto się grupować. A gdy do tego jeszcze koło pustych gruntów swoich dobrze się zawinął, a wykupiwszy nawóz po wszystkich karczmach sąsiedzkich, doskonale je sprawił i oziminą obsiał, nazywano go już prawie jednogłośnie najlepszym gospodarzem. do czego przyłączała się także wieść tajemna, że na wojnie ogromne zebrał pieniądze, a w mieście obwodowém razem z panem komisarzem pali cygaro.
Prócz tych dodatnich, gromedzkich przymiotów, i w towarzyskiém pożyciu rozwinął powoli przewagę nad innymi, które wkrótce wysunęła go na najwyższy szczebel w gromadzie. Gdy bowiem gromada piła, on pił za dziesięciu, gdy się gromada biła, on najwięcéj nosów porozbijał; a gdy w gromadzie było wesele, on przewodził tańcom i śpiewał skrzypkowi pod nótę. Wprawdzie miał do walczenia z niebezpiecznym rywalem Hrehorym, wójtem gromady; ale, gdy raz wyzwał go w obliczu gromady do bójki i pod stół wepchnął go, wybiwszy mu wprzód dwa zęby, Hrehory, podał mu na drugi dzień rękę do wieczystego przymierza, a gromada jednogłośnie obrała go już w duchu za przywódcę i obrońcę praw gromadzkich.
Tym sposobem w bardzo krótkim czasie wyrósł Jarema na pierwszego gospodarza w gromadzie, a że miał u starosty dobre zachowanie, a więcéj jeszcze sam o tém mówił, nachylały się powoli wszystkie nadzieje ku niemu; widziano w nim bowiem jedynego złowieka, jakiego właśnie potrzebowała gromada, o czém często prawił im suchy mecenas i przyjaciel jego były amisdiner.
Niewiele miał pan komisarz obwodowy zachodu, gdy do Nowéjwsi przyjechał i Jaremę na wójta zalecił. Gdy przyszedł czas po temu, jednogłośnie obrano go wójtem.
I tak wszyscy byli zadowoleni. Starosta pochwalił gromadę, że takiego człowieka wybrala i spokojnie położył się do łóżka, w tém przekonaniu, że w najlepsze ręce złożył interesa publiczne. Komisarz był także kontent z siebie, że życzeniom starosty zadość uczynił. I gromada, i Jarema byli kontenci z siebie, bo gromada wierzyła, że Jarema wszystko dla niéj wyprocesuje, a Jarema takie samo o sobie miał wyobrażenie, bo prawem było u niego tylko to, co stanowiło korzyść gromady.
Stanąwszy na najwyższym szczeblu godności w gromadzie, uczynił zadość dawnym marzeniom swoim i Nastkę jasnowłosą do ołtarza poprowadził.
Aby jednak w tym zenicie szczęścia nic mu słodkich dni nie zatruwało, postanowił jeszcze czegoś dokonać.
Dwaj synowie Nastki, a mianowicie Szymek, który twarzą przypominał mu najgłówniejszego wroga, przeszkadzali jakoś jego szczęściu. Miał do nich wstręt, którego sobie nie mógł wytłumaczyć. Chcąc przeto z oczu ich usunąć, pomyślał, że najlepiej dla nich zrobi, gdy ich do wojska odda, gdzieby tę samę, co i on, przeszli szkołę. Aby to jednak z jego strony nie wyglądało na nieludzkie pozbycie się pasierbów z domu, wyliczył im w „werbbecyrku” po sto renskich monetą konwencyjną, własną ręką pod miarę postawił i ostrzyżonych do kazarni odprowadził, gdzie ich opiece znajomego feldfebla polecił.
Tak uporządkowawszy swe interesa, dał na mszę świętą i gorącą modlitwą podziękował Panu Bogu, który różnemi drogami zaprowadził go do laski wójtowskiéj i Nastki jasnowłoséj.


We dworze w tym roku także wiele zmieniło się rzeczy. Wdowa postarzała się w kłopotliwém swojem położeniu. Urodzaje chybiły, wydatki pomnożyły się, bo Jadwiga była już panną na wydaniu. Pan Wladysław osiadł wprawdzie na pustkach i szczerze wziął się do roboty, ale ziemia niemal przez pół wieku zapuszczona, okazała się bardzo niewdzięczną, czyli raczéj mściwą za złe z nią wychodzenie. Pochłaniała znaczne wkłady, a nie wracać nie chciała. Pułkownik radził, jak mógł, lecz wszystko chybiało jakoś celu i nowo-utworzony folwarczek wcale się nie udawał. Zwalał on to wprawdzie na niecierpliwość pana Władysława, który więcéj myślał o Jadwidze, niż o gruntach, ale w końcu przekonał się, że długo na téj pustej ziemi popasać nie można i czémprędzéj trzeba do panienki generalny szturm przypuścić. I Jadwiga zdawała się wyczekiwać tego szturmu, bo już cały zapas książek pana Władyslawa przeczytała, z każdym dniem coraz więcéj mówiła o klasztorze, co według przekonania pułkownika najlepszą jest porą do ataku i zwycięztwa. A gospodarza koniecznie potrzebowała wioska, bo gromada do gruntów i lasów dominialnych coraz większe rościla pretensye.
Wdowa z własnego popędu darowała gromadzie część pastwiska i kilkadziesiąt morgów lasu; ale gromada podzieliła się pastwiskiem i zorała je pod siejbę, las wycięła, wykarczowala i także podzieliła między siebie, a do lasów i pastwiska dominialnego rościła znowu pretensye.
Powiedzieliśmy już wyżéj, że z pańszczyzną odpadły gromadzie różne korzyści, które miała z pastwisk i lasów duminialnych. Strata tych korzyści była dla gromad bardzo dotkliwą, a dla niektórych osad nawet wielkiem nieszczęściem. Chudoba gromadzka, owo jedyne bogactwo chłopa, została zagrożona śmiercią głodową. Ztąd powstały liczne procesa, a wyznaczone ku temu komisye zbyt powoli postępowały. W Nowéjwsi jednak komisya serwitutowa wydała już wyrok w spornéj między dworem a gromadą kwestyi, i pola używane dotąd na pastwiska, przyznała dworowi. Gromada widziała we wszystkiém tém niesprawiedliwość obie wyrządzaną.
Otóż to dawne pastwisko poradził wdowie pulkownik zaorać i zbożem obsiać. Sądził on, że na nowinie obfity zbiór będzie, a powtóre chciał tym sposobem odebrać gromadzie wszelką pokusę do wyganiania bydła na te pola, jak to było zwyczajem za czasów pańszczyźnianych.
Gromada z załamanemi rękoma patrzyła na pługi, które te pola orały, i przysięgala w duchu zemstę, gdy czas będzie po temu. O prawie własności dworu do tego gruntu, nikt jéj nie przekonał, a ludzie, których się radziła, odpowiadali jéj półgębkiem, ruszając ramionami, co gromada po swoiemu sobie tłumaczyła.
Pomimo jednak téj wzrastającéj coraz więcej niechęci gromady, wytrwała wdowa w powziętym raz zamyśle i ze szczupłych funduszów założyła szkółkę dla dzieci wiejskich. Gromada jednak nie widziała w téj fundacyi żadnego dobrodziejstwa, bo jéj ktoś powiedział, ze to jest obowiązkiem każdego dworu. Zresztą nie widzieli oni w téj instytucji żadnych korzyści, przeciwnie pozbawiała ich ona usługi dzieci, które ten czas w szkole przesiadywać musiały.
Jarema był niezmordowanym w sprawie gromady. Wiele rzeczy udało mu się przeprzéć u starosty, naczelnika powiatowego, a nawet i we Lwowie. A po każdej wygranej sprawie rosła sława Jaremy, i on sam rósł w oczach swoich, i zdawalo mu się, że w danym razie mógłby daleko więcej dokazać.
W takiém to położeniu zaskoczyło nagle dwór i gromadę nadzwyczajne zdarzenie.


Ogłoszono, że sejm konstytucyjny ma się zebrać we Lwowie i radzić o dobro kraju. Wieść ta wszystkich napełniła radością.

Wyznaczono czas wyborów na posłów do tego sejmu, i prace przygotowawcze natychmiast przedsięwzięto.
Zaczęły się agitacye, poza wiązywały komitety, przedstawiono kandydatów, i zaczęto wich imieniu agitować. Po miastach zbierały się sekcye, na prowincyi delegaci gromad i miasteczek.
Gromada nowowiejska przyjęła wiadomość o sejmie zrazu z bojaźnią; powoli jednak uspokojono się, a gdy Huber i mecenas powiedzieli im, że mogą wybrać do sejmu, kogo chcą i w kim największe zaufanie pokładają, byli nawet kontenci z tego, że będą mieli sposobność upomniéć się publicznie o swoje krzywdy prywatne. Wyższego wyobrażenia o sejmie i interesach krajowych nie miała gromada Nowéjwsi, która w tym względzie podobną była do każdéj innéj galicyjskiej gromady.
Wreszcie i dla gromady Nowéjwsi nadszedł czas wyborów.
W tym celu mieli się zejść wyborcy w najbliższém miasteczku, które także, razem z kilku gminami, jednego posła obrać miało.
Prosty rozum chłopów dyktował im, aby chłopa wybrać. Mieli oni do swego największe zaufanie, a w razie zawodu, mieli także i pewne prawo regresu, czy raczéj sposobność do regresu.
Wszystkie więc gromady miały gotowych już kandydatów. A kandydatem takim zazwyczaj był chłop, używający w gromadzie największego poważania. Musiał to być dobry gospodarz, silny w pięści i odważny, i musiał dać dowody, że dobro gromady nadewszystko ceni. Musiał jéj wygrać jakiś procesik, a przynajmniéj miéć sławę człowieka, który gdy tego potrzeba, wszystkiego dokazać może. Przymiotów zaś tych nabywał on w gromadzie różnym sposobem. Jeśli udało mu się w krótkim czasie przysporzyć majątku, jeśli zręcznym sposobem kogo wydziedziczył, a do tego jeszcze był w wojsku i nie przyszedł do wsi „szubpasem,“ to już mógł liczyć na całą gromadę. Mały epizodzik życia, który przepędził w areszcie lub czasem w kryminale, nie wchodził w rachubę gromady, bo gromada jest tego przekonania, że nieszczęście nie chodzi po lasach, tylko po ludziach.
Ale nie każda gromada ma takiego męża zaufania.
Często kilka gromad składa się na takiego czlowieka, a wtedy jest on u nich prawdziwym królem. A człowiek taki zawsze udaje, że nie stoi sam jeden; mówi zawsze do nich, że ktoś jest za nim, ktorego on wolę pełni; a mówi to w sposób tak tajemniczy, że gromady tylko instynktem znaczenie tych słów odgadywać muszą.
Między gromadami, które z Nowąwsią głosowały, było kilku takich mężów zaufania; ale nad wszystkich wznosił się Jarema rozgłośną sławą. Skupili się więc wszyscy koło niego, jak kurczęta koło kwok, gdy się obawiają jastrzębia.
A jastrzębiem tym był w téj chwili w ich oczach kochany nasz pułkownik. Na długich nogach, z wysokim halsztukiem, wszedl między nich i polecił się im na kandydata. Już sama postać pułkownika i jego bekiesza z ogromnemi guzami, nie podobała się gromadom, a gdy jeszcze zaczął mówić o swoim wojskowym zawodzie, o bitwach, w których walczył, o Napoleonie i Samosierze, dodawszy do tego niektóre aforyzmy o przemyśle i naukach, gromady nie dały mu dokończyć, wołając, że takiego posła nie potrzebują.
Po nim wystąpił dziedzic z Zamszyna, człowiek bogaty i prawych zasad obywatelskich. Mówił wiele o różnych sprawach; ale także jakoś w myśl gromady i’ afić nie umiał.
Delegaci gromad naradzili się między sobą i zgodzili się w tém, że nie mogą obierać dziedzica, ani żadnego pana, bo pan nie będzie nigdy bronił interesów gromady.
Przed wyborców wystąpił z kolei proboszcz obrządku łacińskiego z Zagrody, którego znamy z dworu nowowiejskiego. Mówił bardzo pięknie i cytował, prześliczne urywki z Pisma Świętego, zachęcające do zgody i wzajemnéj miłości.
Ale wyborcy pokiwali głowami i rzekli, ze wtém wszystkiém nie widzą interesu gromad. Naradziwszy, się więc między sobą, powiedzieli, że muszą wybrać włościanina na posła, a tym ma być Jarema, który zna drogę do Lwowa i do Wiednia, a u pana starosty w wielkiém jest zachowaniu.
Lecz kiedy tak mówiono, zjawił się na arenie nowy zapaśnik. Kandydatowi temu przygotowano już nieco drogę.
Był to wikary z sąsiedniéj wioski. Występował on jako kandydat stronnictwa ludowego, i miał téż największe widoki powodzenia.
Nowy ten kandydat był słusznego wzrostu, chudy, z wystającemi na twarzy kościami. Włosy czarne, kędzierzawe i oczy szybko biegające, oznaczały gorący temperament.
Mówił długo o rzeczach dawnych i nowych; ale gromady nie słuchały ani dat historycznych, ani aforyzmów, i powtórzyły tylko chórem, co im mówca powiedział:
— „Lasy i pastwiska!“...
Wtédy Jarema wystąpił z tłumu i blady z rozrzewnienia ozwał się:
— Hromady! ten człowiek dobrze mówi. Niech idzie do Lwowa. Umie czytać i pisać...
Tak piękna rezygnacya, świadcząca o dobrym gruncie ludu naszego, zaimponowała gromndom. Mowa wikarego podbiła ich serca, ale Jaremie przyobiecały dać głosy. Dobrowolne jego ustępstwo zjednało mu sławę.
Radzili między sobą wyborcy czas niejaki, a że włościan naszych nad wszystko inne przeważa nieufność, więc zgodzili się na to, aby wikaremu dać głosy na posła, a Jaremę, jako kontrolera i odpowiedzialnego gromadom za to, co się we Lwowie stanie, wspólnym kosztem wysłać do Lwowa.
A kiedy w kilka godzin potém z urny wypadł rezultat i wikary, jako poseł ogłoszony został, zabrzmiały pod niebo okrzyki włościan i w całym kraju ozwało się echem:
— „Lasy i pastwiska!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.