Jan bez ziemi/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Powracając od stacji kolei do rodzinnej Radogoszczy, Dosia powoziła sama parą pięknych koni, zaprzężonych do breku, siedząc na koźle, a odesławszy woźnicę na tylne siedzenie. Że zaś pora była południowa i dzień roboczy, panna zboczyła na odległy folwark, w którym dawno już nie była, dla dokonania pobieżnej chociażby inspekcji. Na okólniku folwarcznym zjawił się natychmiast ekonom, przywykły do zdawania raportu panience, właściwej administratorce Radogoszczy, gdyż ojciec jej, pan Robert Tolibowski, coraz rzadziej przesiadywał w domu i zdawał chętnie trud administracji na córkę, był tylko jeneralnym kasjerem, przed sobą samym odpowiedzialnym. Ekonom Vierzig, Polak z niemieckiej rodziny, od paru pokoleń pozostający na służbie w Radogoszczy, młody jeszcze i wyglądający z waszecia, przystąpił do ucałowania rękawiczki panny Doroty z pewną swobodą, niemal przyjacielską, gdyż panna Tolibowska, często szorstka i obcesowa w stosunku do ludzi swego towarzystwa, obchodziła się bardzo łaskawie i delikatnie z ludźmi należnymi od niej i ze służbą.
— A dlaczegóż to, panie Wilhelmie, obora jeszcze nie wytynkowana? Aż wstyd przejeżdżać koło tej rudery.
— Nie moja wina, jaśnie panienko. Posłałem do pana dziedzica po asygnację na zakup wapna i na majstrów. Odpowiedziano, że przez zimę może jeszcze tak pozostać.
Panna Tolibowska zarumieniła się, lecz, nie chcąc dawać słuszności ekonomowi przeciw ojcu, zagadała o rzeczy ubocznej:
— Kiedyż pan posyłał po pieniądze do dworu?
— Już parę razy, a ostatnio nawet wczoraj.
— To ojciec mój w domu?
— Trzy dni, jak przyjechał pan dziedzic.
— Śpieszę więc do domu. Co zaś do tynkowania, to jakaś pomyłka. Naprawimy ją.
Przed opuszczeniem folwarku nie zapomniała Dosia przywitać się ze źrebiętami, których tu kilkanaście pasło się i hasało na przyległej grodzi. Weszła do zagrodzenia z biczem w ręce, znała bowiem dzikie maniery stadninki, która, gdy się zbiegła cwałem do przyjaciółki, gotowa ją była ścisnąć, lub i przewrócić. Nie miała też dzisiaj cukru, ani chleba w kieszeniach. Trzasnęła zatem z bicza, aż się stadko rozhecowało i poczęło cwałować w susach i wierzganiach, lub dreptać kłusem wzdłuż płotów, stosownie do odmian temperamentu. Dosia znała wszystkie te roczniaki i dwulatki, śledziła bacznie postępy ich wzrostu i rozwoju chodów. Biegła teraz oczyma za dwuletnią źróbką, skarogniadą, wspanialszą, niż reszta, która, po zatoczeniu paru kręgów wyścigowym prawie galopem, powracała do niej z zaufaniem i zbliżała się ostrożnie do jej ręki. Dosia objęła ją za szyję i pokazała jej przed pyskiem dłoń otwartą. Źrebica musnęła jej dłoń czarnemi wargami, a choć nie znalazła w niej dla siebie żadnego przysmaku, nie obraziła się i trwała przed swą panią w postaci wyniosłej, lecz życzliwej.
— Ta będzie dla mnie do wierzchu — rzekła panna.
— Ta to w sam raz dla jaśnie panienki — odpowiedział ekonom.
W kwadrans później zajeżdżała Dorotka przed dwór w Radogoszczy, witana ogromnym psim hałasem, ku znacznemu zgorszeniu pary koni zaprzężonych, które, choć już przywykły do tej wrzawy, okazywały swą pogardę psiemu pospólstwu, strzygąc uszami i drgając nerwowo zadniemi nogami, gotowemi do uderzenia którego zbyt zbliżonego natręta. Wyżły, legawce, foksy, jamniki otoczyły tłumnie wysiadającą pannę, a ogromny biało-żółty St. Bernard, Milan, wspiął się do skoku aż na ramiona swej pani, która tylko zwinnem usunięciem się wbok i palnięciem naodlew w mordę uniknęła niedźwiedziego karesu. Pogłaskała ulubionego kokera, który skomlał do niej spazmatycznie, innej psiarni rzuciła kilka słów i skinień powitalnych. Dwa foksy pogryzły się z zazdrości o jej względy. Wpadła nareszcie do środka domu.
— Gdzie ojciec? — zapytała służącego.
— Jaśnie pan odpoczywa w gabinecie; trochę na nogę się skarży.
Nie było to nadzwyczajną nowiną dla Dosi. Ojciec powracał z Berlina zwykle zmęczony, miewał też ataki artretyzmu, czy podagry. Pobiegła do gabinetu, gdzie pan Robert siedział w fotelu z wyciągniętą prawą nogą, okrytą pledem.
Ucieszyli się do siebie nawzajem. Dosia pocałowała ojca w ramię i przybliżyła główkę, którą on wycałował w policzki, w oczy i pogładził po misternych puklach. Rozejrzał się potem z zadowoleniem po jej twarzy i po dyszącej wdziękiem postaci.
— No, trzymasz się jeszcze jakoś, Doduś! — zażartował pogodnie.
— I papuś się trzyma. Tylko te kręgi pod oczami — i znowu noga! Nie, Berlin stanowczo papie nie służy.
Pan Robert spoważniał:
— Nie rozumiesz, córuchno. Berlin jest poniekąd koniecznością. Gdyby nie moje tam operacje, zeszlibyśmy na dziady. Muszę od czasu do czasu tam zaglądać. Tutaj dopilnowałem zbiorów, powracam na siewy.
— Jednak około dwóch miesięcy papa tam się zasiedział — wtrąciła Dosia.
Pan Robert przybrał minę niedocenionego pracownika.
— A wiesz ty, moja mała, ile czasu zajmuje operacja giełdowa, a poszukiwanie bezpiecznej lokaty, a znalezienie odpowiedzialnych wspólników?
— Nie wiem, papo. Pilnuję tutaj gospodarstwa, jak umiem, ale gospodarstwo wymaga też niektórych wkładów...
— Bardzo drobnych, byle dotrzymać machinę w ruchu. Nie możemy być pewni jutra. Te podatki niesłychane, zabójcze dla właścicieli obszarów. No i prześwietna reforma rolna!
— Ale przecie nie wypuścimy z rąk naszej Radogoszczy! — zawołała Dosia porywczo.
— Nie bój się, nie damy się — oświadczył pan Robert zuchowato, dla uspokojenia córki.
Zamilkła, choć nieprzekonana. Kochała bowiem ojca zasadniczo, dla wspólnych wspomnień, rzec można — z nawyknienia. Ale daleka była od wspólności z nim ideałów i dyrektyw życiowych. I w tej chwili wiedziała, że ojciec bardzo nieściśle określa swe zajęcia krajowe i zagraniczne. Doglądał zbiorów o tyle, że porobił szybko kontrakty, wziął duże zaliczki i wywiózł je do Berlina, skąd pieniądze nigdy nie wracały do Radogoszczy w gotówce, ani w postaci pożytecznych dla gospodarstwa zakupów. W ostatnich czasach urządzono tylko sporym kosztem we dworze dwa pokoje damskie. Dosia zgadywała, dla kogo — ale o tej materji nie chciała wcale z ojcem rozmawiać.
Żywiła dla ojca uczucie dziwaczne: coś w rodzaju pobłażliwości starszej kobiety dla niedorosłego; szanowała go jako sprawcę swego życia, a zarazem jako dopust Boży.
Miała też z nim podobieństwa fizyczne: coś w oprawie oczu, coś w budowie ciała smukłej i harmonijnej, coś z tupetu charakterystycznego dla osób zdrowych, żywych i zadowolonych ze swej powierzchowności. Robert był jeszcze pięknym mężczyzną pięćdziesięcioletnim, trochę tylko podłysiałym, trochę spalonym przez namiętności, które uprawiał z energją i pewnym wdziękiem. Na koniu, na polowaniu, przy stole biesiadnym uchodził za przyjemnego kompana. I Dosi pochlebiało to, że papa jest ładny.
Miała też niektóre pomniejsze upodobania wspólne z ojcem, naprzykład pasję do psów i do koni. I dzisiejsza rozmowa po niejakiej rozterce, po przerwie milczącej, przeszła na temat ulubionych zwierząt i popłynęła harmonijnie. Ale po wyczerpaniu tego tematu przypomniało się ojcu, że wartałoby się dowiedzieć, co porabiała córka przez dwa miesiące, w ciągu których nie widział jej, ani z nią korespondował.
— A jakżeś ty, Doduś, żyła przez ten czas? Ciągle przy gospodarstwie? w butach? Wdzięczny ci jestem za doskonałą pomoc, ale nie lubię kobiety w butach. Ruszałaś się trochę? co? wyjeżdżałaś?
— Miałam dużo czasu w lecie. Byłam tu i ówdzie. Zajmowałam się trochę z moimi studentami w Poznaniu urządzeniem „Tygodnia akademickiego“. Udał się wspaniale w tym roku.
Nie dopytywał pan Robert o szczegóły. Takie hece „w naszym mizernym kraju“ mało go obchodziły. Wolał coś usłyszeć o sąsiadach.
— Byłam u Golanczewskich i parę razy w Gdeczu. 1 dzisiaj wracam stamtąd.
— Ach, ten kochany Ambroży! Jaki był dobry kompan na uniwersytecie! Ale teraz sfafulał. To są właśnie skutki zaślepionego pogrążenia się w interesach własnych i publicznych.
Dosia przeczuła odrazu coś niesmacznego. Ale wiedziała, że ojciec dogada się z nią do końca, bo od kilku już lat zwykł rozmawiać z nią, jak z zaufaną mężatką.
— Wiesz, Dodo? — Czwarty tu dzień siedzę, a już mi parę osób mówiło o romansie Werci z jednym z tych szlachetnych „męczenników“ kresowych, których tu mamy powyżej uszu. I nie o faramuszkach romansowych, ale o schadzkach. No, no — ta święta pani Wercia! — I biedny Ambroży, który nic nie wie i nic nie widzi, oszołomiony przez „zadania społeczne“!
Dosia wyjąkała bez zwykłej pewności siebie:
— Ale skąd-że znowu? Papa wierzy temu?
— Muszę wierzyć, skoro opowiadają ze szczegółami i zgodnie. Ale ty, będąc w Gdeczu, mogłaś przecie coś zauważyć. — Może poznałaś takiego Jana Skumina?
— Owszem, poznałam go — odrzekła Dosia zuchwale — bardzo miły chłopiec.
Teraz pan Robert otworzył usta z podziwu:
— To i tobie może w głowie zawrócił?
— Papuś wie, że mam głowę niezawrotną. Przyglądam się mężczyznom: jedni mi się podobają, inni nie podobają. A w Gdeczu nikt nie wie o romansie Janka z Wercią.
— Janka?
— Tak. Mówimy sobie po imieniu, bo on jest krewnym Radomickich, więc i naszym.
Pana Roberta to powiadomienie znacznie uspokoiło, gdyż bardzo sobie cenił swój aljans z Radomickimi, ogólnie szanowaną rodziną wielkopolską.
— Nic nie mam osobiście przeciw panu Skuminowi i mogę go uważać za kuzyna. Tylko mnie złości, że Ambroży, stary przyjaciel, dał się ubrać jednemu z tych kresowców.
Zdobyła się Dosia na uśmiech trochę złośliwy:
— Czy papę tak męczą ogólne względy moralności?
— No — zachłysnął się pan Robert — Ambroży wart lepszego losu.
— Zapewne, ale trzebaby wiedzieć najprzód, czy to prawda. A jeśli prawda, cóż na to poradzić? Ostrzec przecie wuja Ambrożego niepodobna.
— A ktoby go tam ostrzegał! Chybaby kto podziałał na Skumina, żeby zaprzestał tych amorów.
— Ach! proszę papusia, niech się do tego nie miesza! — zawołała żywo Dosia.
Pan Robert spojrzał na córkę bez gniewu, ale przenikliwie. Jak nigdy nie mieszał się osobiście do jej wychowania w wieku dziecięcym, tak i teraz nie poczuwał się do obowiązku kierowania jej losem. Lubił ją, że ładna, że wykształcona, że pomaga w gospodarstwie. Cieszył się jej towarzystwem dlatego, że mu była sympatyczna i potrzebna. Ale naraz pomyślał: czy też Doda nie kocha się w Skuminie? Jął o niego wypytywać, gdyż go nie znał:
— Czy ten twój Janek jest przystojny?
— Jak się komu podoba. Naogół mają go za pięknego.
— A ile ma lat?
— Nie pytałam. Trzydzieści kilka.
— A pieniądze ma jakieś?
— Przecie papuś wie, że jest zrujnowanym kresowcem. Jego rodzina miała przed wojną ogromne dobra w dzisiejszej Litwie, teraz — nic. Pracuje na chleb.
— Gdzież to on pracuje naprzykład?
— W Banku Ziemiańskim w Poznaniu.
— Jakto? Przecież ja tam jestem w kontroli i nic nie wiedziałem!
Zadziwiła się i Dosia, bo ona też nie wiedziała, że ojciec ma jakiś urząd w tym banku, niezbyt czynny widocznie.
— A któż go tam wkręcił?
Dosia wzruszyła tylko ramionami, nie decydując się odpowiedzieć szczerze, że wuj Ambroży wyrobił Janowi to miejsce, nie chciała zaś podsycać niechęci ojca do Skumina.
Nie zgadła jednak, że ojciec nabierał właśnie ciekawości do tego młodzieńca, rzucającego czar na kobiety, bo i Doda wydawała się nim zajęta. Mógłby to być zięć ozdobny, chociaż goły. Niepoślednim urokiem dla Tolibowskiego było historyczne nazwisko Skuminów. Sam, szlachcic starożytny, miał słabość dla wielkich panów, jakby odzywał się w nim atawizm „trzymania się klamki pańskiej”. Chociaż Skuminowie naprzykład nie mieli już zamków, a przeto i klamek przy nich, miło było dowieść światu, że Tolibowscy od stanowiska przy klamce Skuminów wznieśli się aż do koabitacji z nimi w małżeńskiej komnacie.
Postanowił błyskawicznie poznać się ze Skuminem, zapewne dobrym kompanem, i przy okazji napomknąć mu zręcznie o niestosowności romansu z Wercią, a przez to samo przysłużyć się dawnemu koledze, „temu zacnemu Ambrożemu”.
Pan Robert zapalał się łatwo do projektów, połączonych z doraźną przyjemnością i namacalnym pożytkiem, rzucał się do ich wykonania z oczami zamkniętemi na inne względy, nawet na możliwe niebezpieczeństwa. Niedarmo nazywano go „szalonym Robertem”.
Tegoż dnia oświadczył córce, że wkrótce wyjedzie do Poznania na czas pewien. Ma tam interesy i trzebaż się pokazać znajomym po dłuższym pobycie poza krajem. Namawiał córkę, aby pojechała z nim razem. Jest już dorosłą panną, a chcąc pomyśleć o swym losie, o możliwem małżeństwie, warto przecież pokazywać się w towarzystwie ojca — przypomniał sobie rychło w — czas swą ojcowską rolę. Dosia, przywykła do niekonsekwencji papy, puściła te pobudki mimo uszu, ale zgodziła się łatwo na jazdę do Poznania, który lubiła zawsze, a teraz miała tam osobliwsze zainteresowanie w Banku Ziemiańskim.
— Gospodarstwo tak jest nakręcone, że pójdzie samo — ogłaszał pan Robert z dumą, jakby je dopiero co sam nakręcił.
W rzeczywistości zaś nie sprawdził nawet rozkładu płodozmianu przy rozpoczętych siewach jesiennych, a w gabinecie swym, przez kilka dni ostatnich, pisywał głównie listy do pani Matyldy, Niemki, kobiety bardzo wybrednej nietylko dlatego, że rozwiodła się już z trzema mężami, lecz że znalazła nareszcie w ostatnim swym wybrańcu, Robercie, człowieka równego sobie w poglądach, w aspiracjach i w polocie myśli. Dla niej to urządzono w Radogoszczy dwa damskie pokoje, na wypadek jej przyjazdu.
Gospodarstwo zaś, pomimo, że je nakręcał sam pan Robert, a może właśnie dlatego, że je nakręcał, nie szło zupełnie regularnie. Założone niegdyś dobrze jeszcze przez dziada obecnego właściciela, szwankowało dzisiaj w budynkach, nie odnawianych i nie zreformowanych nowożytnie. Szwankowało i w wydajności pól, którym poskąpiono sztucznych nawozów. Miało i inne braki, którym pan Robert nie zaradzał, wywożąc ciągle dochody do Berlina na tajemnicze operacje. Chociaż Dosia starała się usilnie utrzymać gospodarstwo na stopie nowożytnej, nie miała jeszcze czasu do osiągnięcia stanowczych ulepszeń, ani dostatecznej fachowości. Na uniwersytecie przez parę lat studjowała literaturę, nie agronomję.
Ale naogół Radogoszcz nie miała pozoru ani opuszczonego, ani przymierającego ze starości, jak niektóre majątki ziemskie innych prowincyj polskich. W tamtych okolicach Radogoszcz uchodziłaby za majątek pięknie zagospodarowany. Tutaj, mając w sąsiedztwie doskonałe wzory wielkopolskie, wyglądała zapóźniona w kulturze.
Prawdziwą tylko jej ozdobą był staroświecki dwór, osobliwej i powabnej fizjognomji. Do najstarszych, niskich pokojów, doklejono stopniowo pokoje wyższe i ozdobniejsze, dodatki pałacowe i nowoczesne wygody, ale tak zgrabnie się to udało, że całość siedziby zdawała się urodzona jednocześnie za dobrych czasów pradziadowskich. Dwór otoczony był starym parkiem, nachylonym do brzegu długiego, srebrnego jeziora, które dalej miało ramę z sosnowego boru.
W przeciwieństwie do folwarków, dwór był utrzymany troskliwie, a wszystkie jego meble, obrazy i pamiątki zachowane z pietyzmem. Zarówno ojciec, stary birbant, jak młoda córka mieli zamiłowanie do swej siedziby, miłosne i antykwarskie, przeceniając często wartość szczegółów dla obcego oka mniej wartych. Tylko pan Robert czynił to z wrodzonej skłonności do wyobraźni hiperbolicznej, Dorotka zaś, pośród tych murów, mebli i sprzętów urodzona, miała do nich przywiązanie, zrośnięte z jej istotą, gorące i rzewne.
Na jeziorze, widocznem z okien, zwanem Śniwodą, umieszczała pierwsze swe bajki, wylęgłe w główce dziecięcej — i teraz czekała na wyśnionego młodzieńca, który po jeziorze w łodzi do niej przypłynie i z nią w starym dworze zamieszka. Tylko już teraz łódź miała być motorówką najnowszego typu, młodzieniec miał być bardzo wysoki, koniecznie bez wąsów, ubrany sportowo, nowożytny w każdym calu. W ostatnich dniach ten idealny typ narzeczonego modyfikował się nieco, upodabniając się do realnego Jana Skumina. To znaczyło, że Dosia kogoś nareszcie zaczęła kochać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.