Jama/Tom II/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Słowa Tamary istotnie okazały się proroczemi: od dnia pogrzebu Gieni upłynęło zaledwie dwa tygodniu, ale w tym krótkim czasie dom Emmy Edwardówny nawiedziło tyle wydarzeń, ile się w ciągu ostatniego pięciolecia nie zdarzyło. Zaraz nazajutrz trzeba było odesłać do domu obłąkanych nieszczęśliwą Paszkę, która ostatecznie zidjociała. Doktorzy orzekli, że niema żadnej nadziei, by mogła kiedykolwiek wyzdrowieć. I w samej rzeczy, jak położono ją w szpitalu na podłodze, na słomianym sienniku, tak nie podniosła się już z niego do śmierci, coraz głębiej pogrążała się w czarnej, bezdennej przepaści cichego obłędu, ale umarła dopiero po upływie pół roku skutkiem odleżeń i zakażenia krwi.
Teraz przyszła kolej na Tamarę.
Przez pół miesiąca pełniła ona obowiązki gospodyni. Przez cały czas była niezwykle ruchliwą, energiczną i jakoś szczególnie podnieconą. Pewnego wieczoru zniknęła i więcej do zakładu nie powróciła.
Miała ona w mieście trwający od dłuższego już czasu romans z pewnym rejentem — człowiekiem starszym, dość bogatym, ale skąpym. Poznali się jeszcze przed rokiem przypadkowo w tramwaju. Rejentowi podobała się mądra, piękna Tamara, jej zagadkowy rozwiązły uśmiech, jej zajmująca rozmowa i skromne zachowywanie się. Już wówczas wybrała ona sobie na ofiarę, tego leciwego człowieka, o pięknych siwych włosach i pańskim obejściu się. Nie wspomniała mu naturalnie o swym sposobie zarobkowania — uznała za bardziej wskazane mistyfikowanie go. Zaledwie mglisto, w kilku słowach, dała mu do zrozumienia, że jest mężatką z inteligentnej sfery i że jest nieszczęśliwą w domowem pożyciu, gdyż mąż jest karciarzem i despotą i że los odmówił jej takiej nawet pociechy, jaką są dzieci. Przy pożegnaniu nie przyjęła propozycji spędzenia wieczoru z rejentem i nie chciała również naznaczyć mu spotkania, ale za to pozwoliła pisywać listy poste-restante, pod zmyślonem nazwiskiem. Zawiązała się korespondencja, w której rejent popisywał się stylem i płomiennością uczuć, godnych bohaterów Bourget’a. Ona zaś trzymała się również tajemniczego tonu.
Potem, ulegając prośbom rejenta, wyznaczyła mu spotkanie w ogrodzie Książęcym, była miłą, dowcipną, robiła zamglone oczy, ale pojechać z nim nigdzie nie chciała.
Tak dręczyła swego wielbiciela i sprytnie rozpalała w nim ostatnią namiętność, która bywa czasem niebezpieczniejszą od pierwszej miłości. Wreszcie tego lata, gdy rodzina rejenta wyjechała za granicę, zdecydowała się odwiedzić go w mieszkaniu i tu po raz pierwszy oddała mu się ze łzami, z wyrzutami sumienia i jednocześnie z taką namiętnością i czułością, że biedny rejent całkiem stracił głowę; cały pogrążył się w tej starczej miłości, która nie zna już ani rozsądku, ani zastanowienia się i zmusza człowieka do tracenia rzeczy ostatniej — obawy wydawania się śmiesznym.
Tamara była bardzo skąpą w naznaczaniu spotkań, rozpalało to bardziej jeszcze jej niecierpliwego przyjaciela. Decydowała się na przyjmowanie od niego bukietu kwiatów, skromnego śniadanka w zamiejskiej restauracji, ale z oburzeniem uchylała się od przyjmowania drogich upominków i zachowywała się tak umiejętnie i subtelnie, że rejent nigdy nie ośmielał się proponować jej pieniędzy. Gdy pewnego razu przebąknął coś o osobnem mieszkaniu i o innych wygodach, spojrzała mu w oczy tak uporczywie, wyniośle i surowo, że jak żak zarumienił się w swej malowniczej siwiźnie i całował ją po rękach, mrucząc niepowiązane z sobą słowa.
Taką grę prowadziła z nim Tamara i coraz mocniej utrwalała sobie grunt pod nogami. Obecnie wiedziała już, w jakie dnie rejent przechowuje w swej ogniotrwałej kasie grubsze pieniądze. Jednak nie spieszyła, obawiając się zepsucia interesu jakimś nieostrożnym, przedwczesnym krokiem.
I właśnie teraz, ten oddawna oczekiwany czas nadszedł. Właśnie kończył się wielki jarmark kontraktowy i wszystkie biura rejentów zawierały codziennie tranzakcje na olbrzymie sumy. Tamara wiedziała, że rejent odwoził zazwyczaj pieniądze do banku w soboty, by czuć się w niedzielę nieskrępowanym. I dlatego też w piątek we dnie rejent otrzymał od Tamary list tej treści:
„Drogi mój, ubóstwiany, królu Salomonie, I woja Sulamitka, twe dziewczę z winnicy wita Cię gorącym pocałunkiem... Luby mój, dziś moje święto i jestem nieskończenie szczęśliwa. On pojechał do Homla na dobę w interesie i dziś chcę spędzić wieczór u Ciebie i całą noc. Ach mój najdroższy! Gotowa jestem spędzić całe życie na kolanach przed Tobą! Nie chcę nigdzie jechać, obrzydły mi te zamiejskie szynki i cafè chantany. Pragnę tylko Ciebie... Ciebie... Ciebie jednego! Przygotuj dużo zimnego białego wina, melon i ocukrzonych kasztanów. Ściskam Cię.

Twoja
Walentyna.
Tegoż wieczoru, około jedenastej, tak sprytnie skierowała rozmowę, że rejent pokazał jej kasę ogniotrwałą. Zaledwie jednak spojrzawszy przelotnie na półki i szuflady, Tamara odwróciła się z umiejętnie udanem ziewnięciem, mówiąc:

— Fe, jakież to nudne!
I obejmując rękami szyję rejenta, szeptała mu ustami w same usta, paląc go oddechem:
— Zamknij, skarbie mój, tę lichotę. Chodźmy! Chodźmy!
I pierwsza weszła do jadalni.
— Chodźże tu Włodziu! — zawołała stamtąd. — Chodź prędzej! Chcę wina, a potem miłości. Nie! Pij wszystko, do dna. Tak, jak wypijemy dziś do dna miłość naszą.
Rejent trącił się z nią i haustem wychylił swoją szklankę. Potem mlasnął ustami i zauważył:
— To dziwne... Wino jest dzisiaj jakieś gorzkawe.
— Tak — powiedziała Tamara i uważnie spojrzała na rejenta. — Jest to zresztą właściwością reńskich win.
— Ale dziś wydaje mi się wyjątkowo gorzkiemu Nie, dziękuję moja droga, nie będę pić więcej! Po pięciu minutach zasnął, siedząc w fotelu, odrzuciwszy głowę na oparcie, z obwisłą dolną szczęką. Tamara zaczęła go budzić. Był nieruchomy. Wówczas wzięła zapaloną świecę i postawiła ją na oknie, wychodzącym na ulicę i wyszła do przedpokoju nadsłuchując, dopóki nie posłyszała lekkich kroków na schodach. Bez szelestu otworzyła drzwi i wpuściła Sieńkę, ubranego elegancko, z nowiuteńkim sakwojażem wręku.
— Już? — zapytał szeptem.
— Śpi! — odrzekła również cicho Tamara.
— Patrz, oto masz klucz.
Razem weszli do gabinetu, gdzie znajdowała się kasa ogniotrwała. Obejrzawszy zamek, Sieńka zaczął kląć półgłosem.
— Djabli go nadali, to stare bydlę! Wiedziałem, że to zamek skomplikowany. Trzeba znać litery... Wypadnie topić ścianę, a to licho wie ile czasu zabierze.
— Nie potrzeba, — odparła Tamara. — Znam słowo. Nastaw na z-a-s-t-a-w.
Po dziesięciu minutach zeszli obydwoje po schodach, przeszli rozmyślnie łamanemi linjami kilka ulic i dopiero na starem mieście wynajęli dorożkę na dworzec i wyjechali z miasta z najformalniejszymi paszportami, jako obywatelstwo ziemscy Stawniccy. Długi czas nie można było wpaść na ich trop i dopiero po roku Sieńka, przyłapany w Moskwie na znacznej kradzieży, przy badaniu wydał Tamarę. Sądzono ich i obydwoje skazani zostali na więzienie.
W ślad za Tamarą przyszła kolej na naiwną, łatwowierną i kochliwą Wierkę. Była ona oddawna już zakochana w półwojskowym, który sam siebie tytułował urzędnikiem cywilnym wydziału wojny. Nazywał się Dyletorski. W ich wzajemnym stosunku ona była stroną uwielbiającą, on zaś, jak bożek przyjmował łaskawie hołdy i składane dary. Już w końcu lata Wierka zauważyła, że jej najdroższy staje się coraz bardziej obojętnym i roztargnionym i rozmawiając z nią myślami przebywa gdzieś bardzo daleko. Znosiła udrękę, ujawniała zazdrość, wypytywała się, lecz stale otrzymywała w odpowiedzi jakieś ogólnikowe frazesy, jakieś złowieszcze półsłówka o bliskim nieszczęściu, o przedwczesnej mogile.
Na początku września przyznał się jej nareszcie, że roztrwonił znaczną sumę rządowych pieniędzy, coś około trzech tysięcy, że za kilka dni będzie rewizja kasy i że grozi mu hańba, sąd i wreszcie katorga... W tem miejscu urzędnik cywilny wydziału wojny zaszlochał, schwycił się za głowę i zawołał:
— Biedna moja matka! Co się z nią stanie? Nie przeżyje tej hańby... Nie... Tysiąc razy lepsza jest śmierć, niż te piekielne męczarnie całkiem niewinnego człowieka.
Chociaż mówił, jak zwykle, stylem bulwarowych romansów (tem właśnie podbił serce łatwowiernej Wierki), ale teatralna myśl o samobójstwie, raz powzięta, już go nie opuszczała.
Pewnego razu we dnie długo spacerowali z Wierką w ogrodzie Książęcym. Mocno już spustoszony przez jesień, ten cudny stary park jaśniał i mienił się pysznymi tonami barwnego ulistwienia, amarantowym, ciemno-żółtym i wiśniowym kolorem starego wytrawnego wina i zdawało się, że chłodne powietrze pachło świeżością. A jednak subtelne znamię, delikatny aromat śmierci powiewał już od krzewów, trawy i drzew.
Dyletorski rozczulił się, roztkliwił nad sobą samym, rozpłakała się i Wierka.
— Dziś się zabiję! — powiedział wreszcie Dyletorski. — Koniec!
— Luby mój, nie trzeba! Złoto moje, nie trzeba!
— Nie mogę inaczej, — odpowiedział ponuro Dyletorski. — Przeklęte pieniądze!... Co droższe — honor czy pieniądze?
— Drogi mój...
— Milcz, milcz, Aneto! (Dyletorski nazywał Wierkę Anetą, wydawało mu się to imię bardzo arystokratycznem), — to już zdecydowane.
— Ach, gdybym mogła ci dopomóc! — zawołała smutnie Wierka. — Oddałabym życie!... Każdą kroplę krwi!...
— Co mi po życiu? — po aktorsku pokiwał głową Dyletorski. — Żegnaj Aneto. Żegnaj!
— Nie chcę!... Nie chcę!... Weź mię!... I ja z tobą!...
Późno wieczorem Dyletorski zajął numer w drogim hotelu. Wiedział o tem, że za kilka godzin i on i Wierka będą trupami i przeto, pomimo że w kieszeni miał całego majątku jedenaście kopiejek, występował hojnie, jak nałogowy i wytrawny hulaka: zamówił zupę ze sterletów, jarząbki i owoce, a w dodatku kawę, likiery i dwie butelki szampana. Był przeświadczony w rzeczy samej, iż się zastrzeli ale myślał jakoś po aktorsku jakgdyby zachwycając się ze strony swą tragiczną rolą i rozkoszując zawczasu rozpaczą i zdziwieniem kolegów biurowych. Wierka natomiast, która tak prędko zdecydowała się na popełnienie samobójstwa razem ze swym najdroższym, myśl tę ugruntowała w sobie odrazu i bez zastrzeżeń. I nie widziała w tem nic okropnego, nie obawiała się śmierci. Cóż, czy nie lepiej umrzeć tak, z ukochanym, niż kiedyś pod płotem. Przynajmniej słodka śmierć. I bez pamięci całowała swego urzędnika, śmiała się i z roztarganemi kędzierzawemi włosami ładna była, jak nigdy.
Przyszła wreszcie ostatnia uroczysta chwila.
— Nasyciliśmy się z tobą Aneta... Wypiliśmy kielich do dna i teraz, według słów Puszkina powinniśmy roztrzaskać czarę — powiedział Dyletorski. — Czy trwasz w swym postanowieniu, o luba?
— Tak, tak.
— Więc odwróć się do ściany i zamknij oczy!
— Nie, nie, luby, nie chcę tak! Daj mi twe oczy, będę w nie patrzeć. Daj mi twe usta, będę je całować, a ty... Ja nie lękam się! Odważniej! Całuj mocniej!
Zabił ją, lecz gdy spojrzał na okropne dzieło swych rąk, nagle odezwał się w nim wstrętny, obrzydliwy, podły lęk. Półobnażone ciało Wierki drgało jeszcze. Nogi pod Dylektorskini ugięły się z przerażenia, ale rozsądek symulanta, tchórza i łajdaka czuwał:
Starczyło mu odwagi na tyle, by odciągnąwszy sobie skórę na boku, przestrzelić ją. I gdy padał wrzasnąwszy przeraźliwie z bólu i ze strachu, ciało Wierki po raz ostatni drgnęło konwulsyjnie.
W kilka dni po śmierci Wierki zginęła również naiwnie wesoła, łagodna, a przecież awanturnicza Biała Mańka. W czasie jednej ze zwykłych na Jamie masowych bójek, ktoś zabił ją, uderzywszy w głowę ciężką butelką. Zabójcy nigdy nie wykryto.
Szybko następowały po sobie wypadki na Jamie, a zwłaszcza w domu Emmy Edwardówny i żadna prawie z jego lokatorek nie uniknęła krwawego lub haniebnego losu.
Ostatniem największem i jednocześnie najkrwawszem nieszczęściem był pogrom, dokonany na Jamie przez żołnierzy.
Dwóch dragonów oszukano przy obrachunku w zakładzie rublowym, zbito ich i wyrzucono na ulicę. Ci, obszarpani i zakrwawieni powrócili do koszar, gdzie ich koledzy kończyli libację rozpoczętą jeszcze rano, z okazji pułkowego święta.
I oto nie upłynęło i pół godziny, a setka żołnierzy wpadła na Jamę i zaczęła niszczyć dom za domem. Przyłączył się do nich niewiadomo skąd nadbiegły niezliczony tłum obszarpańców, bosiaków, opryszków i sutenerów. We wszystkich domach wybito szyby i połamano fortepiany. Pierzyny i poduszki rozpruwano i wyrzucano puch na ulicę i długo jeszcze potem — parę dni — nad miastem krążyły, jak płatki śniegu, niezliczone piórka. Dziewczęta, z rozpuszczonemi włosami, zupełnie nagie wypędzono na ulicę. Trzech portjerów pobito śmiertelnie. Zniszczono doszczętnie całe jedwabne i atłasowe umeblowanie Treppla, obicia rwano w strzępy. Przy sposobności rozgromiono również wszystkie sąsiednie szynki i kawiarnie.
Pijana, krwawa rozprawa trwała kilka godzin zanim wysłanym oddziałom wojska i straży pożarnej nie udało się, nareszcie wyprzeć i rozprószyć zezwierzęcony tłum. Dwa zakłady półrublowe podpalono, ale pożar rychło został ugaszony. Jednakże nazajutrz rozruchy ponowiły się, tym razem już w całem mieście i w okolicach. Całkiem niespodziewanie przybrały one charakter pogromu żydowskiego, który trwał trzy dni, ze wszystkiemi okropnościami tego nieszczęścia.
Po tygodniu wydane zostało rozporządzenie generał gubernatora, o niezwłocznem zamknięciu domów rozpusty na Jamie i przy innych ulicach miasta. Właścicielkom dano tylko tydzień czasu na likwidację spraw majątkowych.
Zniszczone, zgnębione, zrujnowane, pozbawione całego czaru dawnej wielkości, śmieszne i nędzne właścicielki i rozlane gospodynie wypełniały ocalonemi z pogromu resztkami swe kufry. Po upływie miesiąca, tylko nazwa przypominała jeszcze wesołą ulicę Jamską, hałaśliwą, awanturniczą, okropną Jamę.
Zresztą i samą nazwę zastąpiono inną, przyzwoitą, aby zatrzeć nawet pamięć o dawnych nieokiełznanych czasach.
I wszystkie owe Henrietty, Kaśki, Lelki, Susły i inne kobiety, zawsze naiwne i głupie, częstokroć czułe i zabawne, w większości wypadków oszukane i zdeprawowane dzieci, rozeszły się po wielkiem mieście i rozprószyły w nim. Z nich powstała nowa warstwa społeczna — warstwa spacerujących ulicznych prostytutek — samotnic.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.