Przejdź do zawartości

Jack/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Wielkość i upadek małego króla Madu Ghezo.

Jeżeli gimnazyum Moronvala egzystuje jeszcze, o czem nie wątpię, to zwracam uwagę komisyi zdrowia na sypialnię tej szanownej fabryki, jako na najniezdrowsze, najniestosowniejsze i na najwilgotniejsze miejsce, w jakiem kiedykolwiek dzieci sypiały.
Wyobraźcie sobie długi budynek bez piętra, bez okien, oświetlony tylko z góry szybami w suficie, przesiąkły nieustanną wonią kolodyum i eteru, gdyż dawniej budynek ten służył za fotograficzne laboratorium. Pomieszczone ono było w głębi jednego z tych paryzkich ogrodów, w których wznoszą się ogromne ciemne mury, okryte bluszczem, a których cień szerzy wszędzie pleśń, gdzie sięgnie.
Sypialnia dotykała do stajni pysznego pałacu, w której ciągle słychać było uderzanie końskich kopyt i szum bezustannie tryskającej pompy, co doskonale uzupełniało widok tego zamokniętego pudła od reumatyzmu, otoczonego do połowy muru złowrogim zielonym pasem, jak gdyby odgraniczającym zanurzoną w wodzie część okrętu.
Sypialnia ta przez cały rok była zawsze wilgotna, z tą tylko różnicą, iż stosownie do pory wilgoć bywała zimna lub gorąca. Latem pudło to bez powietrza, rozpalone skutkiem szklannego sufitu, wśród świeżości nocnej wydychało cały swój upał dzienny i jak łaźnia napełniało się parą, wychodzącą ze wszystkich kamiennych rozpadlin.
Nadto, liczne zwierzątka żyjące w sąsiednim starym bluszczu, ściągnięte światłem szyb, wsuwały się przez najmniejszą szczelinę, fruwały lub czołgały się ze szmerem i szelestem po suficie, w końcu spadały ciężko na łóżko, nęcone białością prześcieradeł. W zimie wilgoć nie tyle dawała się czuć. Mróz spadał z nieba z światłem gwiazd, wychodził z ziemi przez szpary i cienką podłogę; można się jednak było otulić kołdrami, skurczyć kolana aż do brody i rozgrzać się w parę godzin.
Moronvala ojcowskie oko zrozumiało zaraz, na co przeznaczyć ten rodzaj bezużytecznej szopy, opuszczonej wśród kupy śmieci, okrytej czarną barwą od deszczów i paryzkiego dymu, jaką prędko pokrywają się opustoszałe budynki.
— To będzie sypialnia — rzekł mulat bez wahania.
— Może trochę za wilgotna... — wtrąciła zwolna pani Moronval.
Uśmiechnął się na to szyderczo.
— Nasze ciepłe kraje będą miały świeże powietrze.
Właściwie starczyło miejsca na dziesięć łóżek; postawiono jednak dwadzieścia, wgłębi umywalnię, nędzny dywan pode drzwiami, i sypialnia była gotowa.
Dla czego zresztą nie? Sypialnia jest miejscem do sypiania. A więc sypiały w niej dzieci pomimo upału, zimna, braku powietrza, zwierząt, szumu pompy i gwałtownych uderzeń kopyt końskich. Dostawały z tego reumatyzmu, słabości ócz, dychawicy, lecz spały z zaciśniętemi pięściami spokojne, uśmiechnięte, pogrążone w przyjemnem obezwładnieniu, jakie następuje po zabawie, ruchu i dniu bez troski.
O święte dzieciństwo! Jack naprzykład pierwszej nocy nie mógł oka zmrużyć. Nigdy nie nocował w obcym domu, czuł wielką różnicę między swoim pokoikiem, oświetlonym nocną lampką, zapełnionym ulubionemi zabawkami, a tą ciemnością, dziwnem miejscem, w jakiem się znajdował.
Skoro tylko uczniowie położyli się, czarny służący wyniósł lampę i odtąd już Jack nie spał.
Przy bladem świetle, padającem ze szklannego śniegiem zasłanego sufitu, spoglądał on na rząd żelaznych łóżek, ustawionych do siebie nogami w całej długości sali, po większej części niezajętych, płaskich, ze zwiniętemi na końcach kołdrami. Na siedmiu tylko czy ośmiu poruszały się śpiące ciała, dające znaki życia oddychaniem, chrapaniem i głuchym kaszlem pod kołdrą tłumionym.
Nowicyusz miał najlepsze miejsce, trochę zasłoniete od wiatru drzwi i od hałasu stajennego. Jemu też nie było ciepło, a zimno w połączeniu z niespodziankami życia, w które wchodził, nie dawało mu zasnąć. Kołysany falami długiej bezsenności, przypominał sobie cały ubiegły dzień ze wszystkiemi jego szczegółami jak to się zwykle zdarza, kiedy myśl, przerywana wielkiemi przepaściami, nawiązuje się ciągle za pośrednictwem lśniących nici wspomnieniami napojonych.
A więc: biały krawat Moronvala, jego sylwetka podobna do wielkiej szarańczy, w której przyciśnięte do ciała łokcie wystawały z pleców jak łapy, olbrzymie wypukłe okulary doktora Hirscha, jego upstrzone plamami palto — wszystko to przesunęło się w głowie dziecka, nadewszystko zaś — och! nadewszystko, wyniosłe, lodowate ironiczne i niebieskie oczy „nieprzyjaciela”.
Ostatnie to wspomnienie tak go przeraziło, że mimowolnie pomyślał zaraz o matce, jak o swojej obronicielce... Co ona w tym czasie robiła? Godzina jedenasta biła w dali na rozmaitych zegarach. Zapewnie matka na balu w teatrze. Wkrótce powróci, otulona futrem i koronkowym kapturkiem.
Ile razy wracała, mimo późnej pory, zawsze otwierała drzwi do Jacka, zbliżała się do jego łóżka pytając, „śpisz Jacku?” Nawet we śnie czuł ją blisko siebie, uśmiechał się, nadstawiał czoło i nawpół zmrużonemi oczami dostrzegał wspaniałe jej ubranie. Pozostawało mu widzenie promieniejące, wonne, jak gdyby czarodziejka zeszła do niego w chmurze tęczowej.
A teraz...
Jednakże, z pośród utrapień dnia wydobyło się pewne zadowolenie miłości własnej z galonów, czapki i pokrycia nakoniec długich nóg niebieskim mundurem z czerwoną obszywką. Kostium był nieco za długi, lecz miano go skrócić. Nawet pani Moronval napięła szpilkami do zrobienia zakładki. Następnie Jack przypomniał sobie zabawę, znajomość z towarzyszami, dziwacznemi, lecz dobremi dziećmi, pomimo swych dzikich nawyknień. Rzucali w siebie gałkami śniegu na świeżem i zimnem powietrzu w ogrodzie; była to nowa i pełna uroku zabawa dla dziecka, wychowanego w ciepłym buduarze pięknej kobiety.
Jedna tylko rzecz intrygowała Jacka. Chciałby widzieć Jego Królewiczowską Mość. Gdzie mógł być ten młody król Dahomeyu, o którym tak wymownie rozprawiał pan Moronval. Czy na wakacyach? czy w sali chorych? Ach! gdyby go mógł poznać, rozmawiać z nim, stać się jego przyjacielem?
Kazał sobie wymienić nazwiska ośmiu „ciepłych krajów”. Lecz pomiędzy niemi nie było nawet żadnego księcia. Postanowił wreszcie zapytać dużego Saida:
— Czy Jego Królewiczowskiej Mości nie ma w pensyonacie?
Młody człowiek z ciasną skórą spojrzał na niego ździwionemi oczami, tak szeroko rozwartemi, iż zostało mu tylko trochę skóry dla zamknięcia ust na chwilę. Skorzystał z tego i pytanie Jacka zostawił bez odpowiedzi.
Dziecko myślało jeszcze o tem, przewracając się na łóżku i słuchało muzyki, bo od czasu do czasu dolatywały dźwięki organu, połączone z „basem” Labassindra. Wszystko przyjemnie mięszało się z szumem pompy, będącej jeszcze w ruchu, i uderzeniami końskich kopyt z sąsiedztwa, które trzęsły murem.
W końcu nastąpiła cisza.
Wszystko spało. Spółbiesiadnicy Moronvala, zamknąwszy za sobą kratę, odeszli wśród hałasu zlewającego się z oddaloną wrzawą ulicy — gdy od sypialni otworzyły się drzwi, zasypane śniegiem.
Maleńki czarny sługa wszedł z latarnią w ręku. Otrząsnął się prędko, a wyglądał śmiesznie pod białemi płatkami śniegu, przy których uwydatniała się jego czarność, wsunął się między łóżka, z głową w ramiona cofniętą, drżący od zimna i skulony.
Jack patrzył na tę zabawną postać, której wydłużony w profilu na ścianie cień, przesadny i dziwaczny, wyraźniej ujawnił wszystkie niedostatki tej małpiej głowy, z wysuniętemi naprzód ustami, z ogromnemi obwisłemi uszami, z czaszką okrągłą jak kula, wełnistą i nadmiernie wystającą.
Murzynek powiesił latarnię w głębi sypialni, która w tem oświetleniu podobna była do miejsca między pomostami okrętu. Następnie stanął, wyciągnął swe dwie odziębione ręce i brunatną twarz do ciepła i światła, z wyrazem takiej dziecięcej i ujmującej dobroci, iż Jack go zaraz polubił. Ogrzewając się, co chwila spoglądał na szklanny sufit.
— Co za śnig!... Co za śnig!... mówił drżąc.
Sposób wymawiania, akcent przyjemnego głosu, źle użytego w języku mu obcym, wzruszyły małego Jacka, który spoglądał wzrokiem litości i zaciekawienia. Spostrzegł to murzyn i wyszeptał:
— Słuchaj no nowicyuszu... dla czego nie śpisz?
— Nie mogę — odparł Jack, wzdychając.
— Dobrze to jest wzdychać, kiedy się ma zmartwienie — rzekł murzyn, dodawszy tonem poważnym:
— Gdyby biedni ludzie nie wzdychali, z pewnością by się podusili.
Mówiąc to, rozciągnął kołdrę na sąsiednim łóżku.
— Tu sypiasz?... spytał Jack zdziwiony tem, że służący sypiał razem z uczniami... Lecz tu niema prześcieradła?
— Mnie prześcieradło niepotrzebne... Mam zbyt czarną skórę...
Murzyn wyrzekł to z uśmiechem i zaczął wsuwać się do łóżka na pół ubrany, żeby mu było cieplej; gdy nagle zatrzymał się, wziął wiszący mu na piersiach amulet ze słoniowej kości i zaczął go pobożnie całować.
— Co za dziwny medal! — zauważył Jack.
— To nie medal, — odparł murzyn. To moje gri-gri.
Jack nie wiedział, co to jest gri-gri, więc murzyn objaśnił go, że tak nazywają się amulety, które przynoszą szczęście tym, co je noszą. Dostał go w podarunku przed wyjazdem z kraju od swojej ciotki Keriki, która go wychowywała i z którą miał nadzieję znowu wkrótce zamieszkać.
— Jak ja z mamą — wtrącił mały de Barancy.
Przez chwilę panowało milczenie: każdy myślał o swojej Keriki.
W końcu Jack odezwał się:
— Czy twój kraj jest piękny?... Czy ztąd daleko? Jak się nazywa?
— Dahomey — odpowiedział murzyn.
Jack podniósł się na łóżku:
— Więc go znasz?... Może z nim przyjechałeś do Francji?
— Z kim?
— Z Jego Królewiczowską Mością... Przecie wiesz... ten mały Król Dahomeyu.
— Ja nim jestem, rzekł murzyn krótko...
Jack patrzał na niego zdumiony... Król! ten sługa, którego widział, jak przez cały dzień w wytartem, czerwonem, wełnianem ubraniu biegał po domu z miotłą lub kubłem w ręku, który usługiwał do stołu, mył szklanki!
Murzynek mówił jednak poważnie. Twarz jego wyrażała głęboki smutek, a osłupiałe oczy patrzyły gdzieś daleko, bardzo daleko — w przeszłość lub utraconą ojczyznę.
Czy zdjęcie czerwonej kamizelki, czy też urok tego wyrazu Król sprawił, że w murzynie, siedzącym na brzegu swego łóżka z gołą szyją, z rozpiętą na ciemnych piersiach koszulą, na których błyszczał amulet ze słoniowej kości — widział Jack jakiś czar, jakąś nową godność.
— Jakże się to stało?... pytał nieśmiało, streściwszy w tem pytaniu zdziwienie dnia całego.
— Stało się, stało... — rzekł murzyn.
Nagle wyskoczył, ażeby zgasić latarnię.
— Pan Moronval nie lubi, gdy Madu zostawia światło...
Poczem przysunął swoje łóżko do Jacka.
— Tobie się nie chce spać — rzekł. Mnie zawsze sen odbiega, ile razy mówię o Dahomeyu... Posłuchaj.
I w ciemności, w której jego białe oczy błyszczały, rozpoczął murzynek swoją posępną historyę...
Nazywał się Madu, od nazwiska swojego ojca, sławnego wojownika Rack-Madu Ghezo, jednego z najmożniejszych władców krainy złota i słoniowej kości, któremu Francya, Hollandya, Anglia przysyłały prezenta z drugiej strony morza.
Jego ojciec miał ogromne armaty, tysiące żołnierzy uzbrojonych w strzelby i łuki, stada słoni przyuczonych do wojny, muzykantów, księży, tancerki, cztery pułki amazonek i dwieście kobiet dla siebie samego. Pałac posiadał bardzo obszerny, ozdobiony żelaznemi kopiami, haftem w muszle i uciętemi głowami, które wiązano na froncie po bitwie lub jako ofiary. Madu wychował się w tym pałacu, do którego słońce wchodziło ze wszystkich stron, ogrzewając kamienne tafle posadzki i rozciągnięte makaty. Jego ciotka Kerika, główno-dowodząca amazonkami, opiekowała się nim i małego już zabierała na wyprawę. Kerika była ładna, wysoka i silna jak mężczyzna, w niebieskiej tunice, nogi i ręce gołe, ubrane w bransolety i wyroby szklanne, z łukiem na plecach, z końskiemi ogonami rozwianemi i kołyszącemi się u jej pasa, a na głowie, w wełnistych jej włosach dwa małe różki antylopy łączyły się w znak księżyca, jak gdyby czarni wojownicy przechowali tradycye Diany, białej łowczyni.
A jaki miała wzrok, co za pewność ręki, gdy trzeba było wyrwać kościaną zbroję, lub jednem cięciem ściąć głowę Aszantisowi! Lecz jeżeli Kerika była czasami okrutną, nie przestawała być łagodną dla małego Madu, dawała mu naszyjniki z ambry lub korali, chustki jedwabne złotem tkane i wiele muszli, które w tamtym kraju stanowią monetę. Darowała mu nawet mały karabinek brązowy wyzłacany, który dostał jej się od królowej angielskiej, lecz dla Keriki był za lekki. Używał go Madu, kiedy jej towarzyszył na wielkie polowania, w rozległe lasy, zasnute pnącemi się roślinami.
Tam drzewa były tak zgęszczone, liście tak szerokie, że słońce nigdy nie przenikało tego zielonego sklepienia, pod którem szum rozlegał się jak w kościele. Jednakże było tam zupełnie widno, a ogromne kwiaty, dojrzałe owoce, ptaki rozmaitych kolorów, których pióra z wysokich gałęzi sięgały ziemi, połyskiwały różnobarwnem światłem drogich kamieni.
Słychać było brzęczenie, trzepot skrzydeł, szelest w pnących się roślinach. Nieszkodliwe węże bujały swojemi płaskiemi łbami, uzbrojonemi żądłem, czarne małpy przeskakiwały z jednych wierzchołków na drugie, ogromne, tajemnicze stawy, w których nigdy nie przeglądało się niebo, leżały jak lustra w niezmiernym lesie i zdawały się przedłużać go pod ziemią w głębokościach zieleni.
W tem miejscu opowiadania Jack nie mógł powstrzymać się od wykrzyku:
— Och! jakże tam musiało być pięknie!
— Tak, bardzo pięknie — odpowiedział murzynek, który nieco przesadzał i widział swój kraj przez pryzmat nieobecności, przez urok dziecięcego wspomnienia i złoty zapał ludów słońca.
— O, tak, bardzo piękny!...
Zachęcony uwagą towarzysza, opowiadał dalej swoją historyę.
— W nocy lasy zmieniały widok.
Biwakowano w lesie przy ogromnych ogniskach, które odstraszały dzikie zwierzęta, włóczące się i wyjące na około ognia. Ptaki płoszyły się również na gałęziach, a ciche i czarne jak cienie nietoperze, przyciągnięte światłem, przelatywały nad ogniskiem i gromadziły się rano na jakiem wielkiem drzewie, na którem nieruchome i gęsto skupione wyglądały jak dziwne, uschłe i martwe liście.
W tem awanturniczem życiu, na świeżem powietrzu, mały król wyrósł silny i zręczny do wszelkich ćwiczeń wojennych, robił szablą i toporem w tym wieku, w którym inne dzieci czepiają się jeszcze spódnicy matki.
Król Back-Madu-Ghezo dumnym był ze swego syna następcy tronu. Lecz niestety! Nie dość, nawet dla murzyńskiego księcia, władać bronią i trafić kulą w oko słonia; trzeba było jeszcze umieć czytać książki białych ludzi i znać ich pismo, ażeby módz prowadzić z nimi handel złotym piaskiem. I dla tego mądry Back-Madu mawiał swojemu synowi: „biały zawsze ma papier w kieszeni, ażeby oszukać murzyna”. Zapewne i w Dahomeyu byłby się znalazł jaki wykształcony Europejczyk, który mógł uczyć młodego księcia, gdyż francuzkie i angielskie flagi powiewały równie nad faktoryą przy brzegu morza, jak i na masztach okrętów, stojących w przystani. Lecz sam król był kiedyś wysłany przez swego ojca do bardzo odległego miasta, gdzieś na końcu świata, do Marsylii, ażeby tam nabył mądrości. I swojemu więc synowi chciał dać podobne wykształcenie.
Mały król rozpaczał na myśl opuszczenia Keriki, pozostawienia szabli w pochwie a karabina na ścianie i odjechania z panem Bonfils, białym z faktoryi, który corocznie odwoził w jakieś bezpieczne miejsce złoty piasek, skradziony biednym Murzynom.
Madu jednak pogodził się z tą myślą. Chciał być kiedyś królem, dowodzić amazonkami swojego ojca, posiąść wszystkie pola ze zbożem i kukurydzą, pałace zapełnione naczyniami z czerwonej gliny, w których stygła palmowa oliwa, stosy słoniowej kości, złota i koralów. Ażeby mieć te wszystkie bogactwa, trzeba było na nie zasłużyć, w razie potrzeby umieć ich bronić. Już wtedy myślał sobie Madu, że ciężko być królem, gdyż jeśli się ma więcej przyjemności od innych ludzi, dużo też się ma i strapień.
Na jego odjazd wyprawiano wielkie publiczne uroczystości, złożono ofiary fetyszom, bóstwom morza. Wszystkie świątynie zostały na tę uroczystość otwarte, cały niezajęty naród modlił się, a gdy w ostatniej chwili okręt stanął gotów do odjazdu, kat przyprowadził na brzeg morza piętnastu aszantskich niewolników, których ścięte skrwawione głowy spadły z łoskotem w ogromną miednicę z czerwonej miedzi.
— Miłosierny Boże!.. przerwał Jack przerażony, tuląc się pod kołdrę.
Nie ulega wątpliwości, że gdy podobne historye słyszymy od samychże bohaterów, nie dodaje nam to otuchy. Najodważniejsi mogli się przerazić. Chcąc zwyciężyć wrażenie, trzeba było szybko opamiętać się, że nie jesteśmy w Dahomeyu, lecz na pensyonacie Moronvala przy Polach Elizejskich.
Madu, spostrzegłszy wzruszenie swojego słuchacza, nie opowiadał dalej o zabawach publicznych, poprzedzających jego wyjazd i zwrócił rozmowę na swój pobyt w liceum marsylskiem.
Ach! to wielkie liceum, z posępnemi murami, klasami i zbutwiałemi ławkami, na których nazwiska uczniów, wyrżnięte nożem, świadczą o rozrywkach więźniów. Profesorowie w czarnem ubraniu, którego uroczystość podnoszą szerokie rękawy i biret. Co chwila rozlega się głos nawołującego: „Ciszej”. Wszystkie głowy pochylone, pióra skrzypią, jednostajne lekcye dwadzieścia pięć razy powtarzane, jak gdyby każde dziecko z kolei w zaduszającem powietrzu klasy, słyszało tenże sam kawałek nauki. Ogromne jadalnie, sypialnie, koszarowe podwórze, tak krótko i skąpo, tutaj z rana tam wieczór, opromienione, mądrze po kątach rozdzielonem światłem, że ażeby je poczuć, wetchnąć, zakosztować, trzeba było się przyciskać do wysokiego czarnego muru, który je całkowicie pochłaniał.
Tak wolne od nauk chwile przepędzał Madu. Nic go nie bawiło, nic nie interesowało; zajmował go jedynie bęben, uwiadamiający, kiedy pora jeść, spać i wstawać, który, mimo swego nizkiego przeznaczenia, sprawiał bicie serca w królu wojowniku. Były także dnie wyjścia, lecz Madu wkrótce został od nich wyłączony z następującego powodu. Ile razy przychodził po niego pan Bonfils, Madu ciągnął go do portu, którego splątane żagle i łódki przy brzegu uszeregowane wabiły do siebie. Tam dopiero był szczęśliwy, w atmosferze przesiąkłej smołą i morską wonią, wśród wyładowanych towarów, z których wiele przybywało z jego kraju. W uniesieniu patrzał na sypiące się złote ziarna, worki i skrzynie, na których czasami dostrzegł znajome mu znaki. Ogrzewane parochody, które pomimo swej nieruchomości okazywały już gotowość do podróży wybuchami pary, wielkie okręta z wydętemi żaglami i rozciągniętemi sznurami nęciły go, mówiły mu o odjeździe i oswobodzeniu. Godzinami stał nieruchomy, patrząc na uciekający ku zachodowi słońca rozpostarty żagiel, niby skrzydło mewy, na lekki niby z cygara dym, który zdawał się ciągnąć za ogniem pięknej gwiazdy, niknącej wraz z nim na widnokręgu.
Madu myślał ciągle o tych okrętach w szkole. Tak samo wyobrażał sobie swój powrót do kraju światła, marząc, że jeden ptak go przywiózł, drugi odwiezie.
Prześladowany stale przez tę myśl, zapomniawszy o Ba, Be, Bi, Bo, Bu, gdyż w zgłoskach tych jego oczy widziały tylko błękit morza i wielkiego otwartego nieba, umknął pewnego dnia z kollegium i wśliznął się głęboko na statek pana Bonfils, gdzie go znaleziono w porę. Lecz gdy drugi raz uciekł, skrył się z taką przebiegłością, że dostrzeżono go na statku dopiero w środku zatoki Liońskiej. Inne dziecko zostawiliby, lecz gdy się dowiedzieli, że to jest Madu, kapitan spodziewając się nagrody, odwiózł Jego Królewiczowską Mość do Marsylii.
Odtąd był jeszcze nieszczęśliwszy, strzeżony, więziony; lecz w postanowieniu swojem bynajmniej nie osłabł. Pomimo wszystkiego, uciekał znowu, chował się na wszystkie odpływające okręta; znajdywano go między piecami, w składach węgli, pod stosami siatek na ryby. Gdy go przyprowadzono, nie okazywał żadnego wzburzenia, tylko uśmiechał się smutnie, co odbierało chęć karania go.
Nakoniec zawiadowca szkoły nie chciał brać odpowiedzialności za tak przebiegłego ucznia. Bonfils zaś nie śmiał odesłać małego księcia Dahomeyu, ażeby nie utracić łaski Back-Madu-Ghezo, którego królewski upór znał. W czasie tego kłopotu ukazało się w Sémaphore ogłoszenie o gimnazyum Moronvala. Zaraz murzynek został wysłany pod 25 Nr. ulicy Montaigne, w najpiękniejszy cyrkuł Paryża, gdzie — proszę wierzyć — przyjęty był z otwartemi rękami.
Ten mały czarny spadkobierca oddalonego królestwa stał się fortuną gimnazyum, żywą reklamą. To też wystawiano go, oprowadzano, Moronval pokazywał się z nim w teatrze, na przechadzkach, wyścigach i bulwarach, jak kupiec, który obwozi po Paryżu wymowny szyld swego sklepu.
Wodził go po salonach i zebraniach, do których miał wstęp, poważny jak Fenelon, prowadzący księcia Burgundyi, podczas gdy meldowano: „Jego Królewiczowska Mość Książe Dahomey u i Moronval jego nauczyciel”.
W ciągu kilku miesięcy małe dzienniki zapełnione były anegdotami i wyrażeniami, przypisywanemi Madu. Nawet redaktor Standarda przyjeżdżał z Londynu naumyślnie, ażeby go widzieć, i miał z nim poważną rozmowę o finansach, administracyi, o sposobie, w jaki książę zamierzał rządzić kiedyś swojem państwem, co myślał o rządzie parlamentarnym, o wykształceniu obowiązkowem i t. d. Dziennik angielski ogłosił zaraz tę ciekawą rozmowę — pytania i odpowiedzi. Odpowiedzi, małoważne i nieokreślone, pozostawiały w ogólności wiele do życzenia. Zaznaczyć jednak trzeba jeden dowcip Madu; kiedy go zapytano o zdanie, co do swobody prasy, odrzekł „Jeść można każdy pokarm, ale mówić nie każde słowo”.
Ten jeden uczeń pokrył odrazu wszystkie koszta gimnazyum Moronvala. Pan Bonfils płacił rachunki, nie robiąc żadnej uwagi. Co prawda, wykształcenie Madu było dość zaniedbane. Nie wyszedł on po za granicę abecadła, stale opierał się urokom metody Moronval-Decostère; lecz to nikomu nie sprawiało kłopotu, gdy czas edukaoyi posuwał się w stosunku odwrotnym do postępów młodego króla.
Madu zachował swoją wadliwą prononcyacyę, pół dziecięcą mowę, która uwalniając słowa od wszelkiej odmiany przez czasy, nadawała zdaniom formę nieosobistą, przypominającą język ludu, dopiero wychodzącego ze zwierzęcej niemoty.
Zresztą pieszczono go, psuto, pielęgnowano. Uczono inne „ciepłe kraje”, jak go bawić i kiedy mu ustępować miały, co było do osiągnięcia dość trudnem, ze względu na strasznie ciemną cerę, która jest znakiem niewolnictwa prawie we wszystkich krajach za granicą tej barwy. A jaką pobłażliwość, jakie przyjemne uśmiechy mieli profesorowie dla tej czarnej bryły, która mimo swojej intelligencyi opierała się wszystkim dobroczynnym wpływom ukształcenia, a pod wełnistą gęstą fryzurą taiła z gorącem wspomnieniem o kraju odrazę do tych bredni, które starano się weń wpoić. Każdy w gimnazyum układał sobie projekta na tę przyszłą królewskość, potężną i hołdami otoczoną, jak gdyby Madu już przechadzał się po Paryżu pod wachlarzami z piór, baldachimem z frendzlami, pośród krzyżowanych włóczni ojcowskiego orszaku.
Kiedy Madu zostanie królem!
Była to zwrotka każdej ich rozmowy. Jak tylko Madu zostanie ukoronowany, wszyscy z nim pojadą. Labassindre marzył o uszlachetnieniu dzikiej muzyki Dahomeyu i już widział się dyrektorem konserwatoryum, kapelmistrzem królewskim. Pani Moronval-Decostère miała nadzieję zastosowania swojej metody na wielką skalę w olbrzymiej szkole, w której wyobrażała sobie niezliczoną ilość mat, zapełnionych czarnymi, w kuczki siedzącymi uczniami. Doktór Hirsch miał znowu nadzieję, że ułoży te dzieci na nieskończonym szeregu łóżek i będzie na nich robił niebezpieczne doświadczenia swojej fantastycznej bez dyplomu medycyny, do których policya nie będzie miała najmniejszej chęci się mięszać.
Pierwsze dnie pobytu w Paryżu wydawały się małemu królowi, otoczonemu uwielbieniem, bardzo przyjemne, tem bardziej, że Paryż jest miastem, w którem wygnańcy najmniej się nudzą, może dla tego, iż w jego atmosferze zmięszane są atmosfery wszystkich krajów.
Gdyby jeszcze niebo uśmiechało się radośnie, zamiast lać bezustannie drobnym i smagającym deszczykiem lub okrywać się kurzawą białych płatków śniegu, tak podobnych do dojrzałych i otwartych pączków bawełny; gdyby słońce silniej dogrzewało, przedzierając gazę mgły, którą się ciągle osłaniało, gdyby wreszcie Kerika ze swoim kołczanem, z brązową strzelbą, z obnażonemi w bransoletach rękami, od czasu do czasu pojawiała się na przyułku Dwunastu-Domów, Madu byłby zupełnie szczęśliwy.
Lecz los jego nagle się zmienił.
Jednego dnia pan Bonfils przybył do gimnazium Moronvala i przyniósł złowrogie wieści o Dahomeyu. Król Rack-Madu-Ghezo, zdetronizowany, został więźniem Aszantów, którzy opanowali kraj i ustanowili nową dynastyę. Królewskie wojsko, pułki amazonek, wszystko było zwyciężone, rozproszone, wybite, jedna tylko Kerika cudem umknęła i schroniła się do faktoryi Bonfilsa, zkąd kazała prosić Madu, ażeby pozostał we Francyi i starannie przechowywał swoje gri-gri.
Było napisane: jeżeli Madu nie zgubi amuletu, dostanie się na tron.
Myśl ta wystarczała do podtrzymywania odwagi biednego małego króla. Moronval, który w gri-gri nie wierzył, podał swój rachunek — a jaki rachunek! — panu Bonfils, który tym razem zapłacił, lecz zapowiedział dyrektorowi pensyonatu, ażeby na przyszłość, jeżeli chce zatrzymać Madu, nie liczył na wynagrodzenie natychmiastowe, ale na wdzięczność i dobrodziejstwa króla, gdy ten tylko pomyślnym obrotem wojny na tron powróci. Trzeba więc było wybierać między niepewną fortuną, a stanowczem zrzeczeniem się.
Moronval z godnością odpowiedział:
— Zatrzymuję dziecko.
Nie była to już Jego Królewiczowska Mość.
Odtąd zniknął szacunek, zniknęły starania i względy, jakiemi obsypywano murzynka. Każdy miał do niego niechęć za zawód i za zły humor drugich. Został prostym uczniem, podobnym do innych aż do guzika u munduru, był łajany, strofowany, karany, sypiał w ogólnej sali i podlegał ogólnej regule.
Malec niczego nie rozumiał, daremnie próbował swoich figlów i psot, dawniej miłych, a teraz mrożonych chłodem.
Zaczęło być jeszcze gorzej, kiedy po kilku upłynionych kwartałach Moronval, nie otrzymawszy pieniędzy, zaczął uważać Madu za bezużyteczną gębę. Z ucznia zrobiono go podwładnym. Gdy dla oszczędności odprawiono lokaja, Madu go zastąpił, nie bez oburzenia. Pierwszy raz, kiedy mu dano miotłę w rękę, wskazując, jaki ma z niej zrobić użytek, silnie się opierał. Lecz Moronval miał argumenta nieprzezwyciężone; po tęgiem obiciu kijem dziecko uległo.
Zresztą wolał zamiatać, niż uczyć się czytać.
Mały król więc zamiatał i froterował z zapałem i szczególną wytrwałością, o czem można się było przekonać ze lśniącego salonu Moronvala. Nie złagodziło to jednak dzikiego humoru mulata; nie mógł on przebaczyć dziecku zawodu, którego ono było mimowolną przyczyną.
Daremnie Madu starał się opustoszałemu mieszkaniu nadać połysk czystości; daremnie patrzał na swego pana pieszczotliwemi oczami, z drżącą pokorą uległego psa — najczęściej dostawał w nagrodę kułak.
— Zawsze niezadowolniony!... zawsze niezadowolniony!... mówił murzynek z wyrazem rozpaczy. I zdawało mu się, że paryzkie niebo stało się czarniejsze, deszcz częstszy, śnieg obfitszy i zimniejszy.
O Keriko, tak kochająca i dumna ciotko Keriko, gdzież jesteś? Przyjdź i zobacz, co robią z małym królem, jak surowo z nim się obchodzą, jak źle go żywią, ubierają w łachmany, bez litości dla zziębniętego ciała. Jedno tylko ma teraz czyste ubranie, liberyę, czerwony kaftan, kamizelkę w pasy i czapkę z galonem. Obecnie, towarzysząc dyrektorowi, nie idzie obok niego jak równy, lecz po za nim o dziesięć kroków. A to jeszcze przykrość nienajwiększa. Z przedpokoju przeszedł do kuchni, a ztamtąd, kiedy spostrzeżono jego uczciwość i spryt, zaczęto go posyłać z wielkim koszem na targ po prowianty.
Oto, do czego doszedł ostatni potomek potężnego Tokodonu, założyciela dynastyi dahomeyskiej! Kupuje artykuły żywności dla gimnazyum Moronvala.... Dwa razy w tydzień można go widzieć, jak przechodzi długą ulicę Chaillot, ciągnącą się wzdłuż murów, wychudzony, wynędzniały, drżący, gdyż teraz mu ciągle zimno. Nie rozgrzewa go ani ciężka praca, do której go skazano, ani bicie, ani wstyd, że został służącym, ani nawet nienawiść do Ojca w kiju — jak nazywał Moronvala.
A jednak nienawiść ta była bardzo silną.
Ach, gdyby Madu został kiedy królem!... Serce mu drży z wściekłości na tę myśl, i trzeba słyszeć, jak zwierza się Jackowi ze swoich projektów zemsty.
— Kiedy Madu powrócić po Dahomeyu, napisać uprzejmy bilecik do ojca w kiju, zaprosić go do Dahomeya i uciąć mu głowę nad wielką mosiężną miednicą; a potem skórą jego okryć wielki bęben na wojnę z Aszantami... Zim! bum! bum!... Zim! bum! bum!...
Jack widział w ciemności, złagodzonej odblaskiem śniegu, dwoje małych błyszczących oczu tygrysa, podczas gdy murzyn uderzał głucho ręką w bok swego łóżka, naśladując wojenny bęben. Mały Barancy przeraził się i przerwał na chwilę rozmowę. Otulony w kołdrę, z głową napełnioną tem, co usłyszał, „nowicyusz” sądził, że widzi migotania szabli i wstrzymał oddech.
Madu, pobudzony swojem opowiadaniem, byłby jeszcze chętnie dalej mówił, lecz myślał, że towarzysz jego śpi. W końcu Jack westchnął, tem długiem westchnieniem, które zdaje się pochodzić z bezgranicznych przestrzeni, jakie sama myśl w jednej sekundzie przebiega, i z głębi duszącej mary.
— Ty nie spać panie — zapytał Madu z cicha. Jeszcze ze mną rozmawiać!...
— I owszem, odpowiedział Jack.... tylko nie mówmy już o twoim brzydkim bębnie, ani o tej wielkiej miednicy z czerwonej miedzi.... To mnie zbyt przeraża.
Murzyn uśmiechnął się i rzekł dobrotliwie dziecinnym tonem:
— Nie, nie. Madu już nie mówić, teraz mówić ty... Jakże się nazywasz?
— Jack.... przez k... mamie na tem wiele zależy.
— Czy bardzo bogata twoja mama?
— Czy bogata... o tak, odezwał się Jack, rad że i on ze swej strony będzie mógł olśnić małego króla.... Mamy powóz, piękny dom na bulwarach, konie, służbę, i wszystko.... A zresztą zobaczysz pan, gdy mama przyjedzie mnie odwiedzić, jaka ona piękna. Na ulicy wszyscy na nią patrzą. Ma ładne suknie, bardzo ładne brylanty. Dobry przyjaciel ma słuszność, utrzymując, że jej niczego nie odmawia. Kiedy mama chciała przyjechać do Paryża, on nas tu przywiózł. Wprzódy byliśmy w Tours. Ładna to okolica. Mieszkaliśmy na Mail i często chodziliśmy na spacer na Królewską ulicę, gdzie są doskonałe ciastka i można widzieć wielu oficerów w pięknych mundurach. Ach! jakże mi tam było wesoło!... Naprzód wszyscy panowie mnie pieścili, całowali. Miałem papę Karola, papę Leona, rozumiesz pan, papów na żart, bo mój ojciec od dawna już nie żyje i nigdy go nie znałem... Z początku przykrzyło mi się trochę w Paryżu, gdyż nie widziałem drzew, ani wsi; lecz mama tak mnie kocha i pieści, że wkrótce się pocieszyłem. Ubrali mnie po angielsku, co jest teraz w wielkiej modzie, codziennie fryzowali mi włosy, wyprowadzając na spacer do lasku Bulońskiego, około jeziora.... Nakoniec dobry przyjaciel powiedział, że ja się niczego nie nauczę, że trzeba mnie oddać do jakiego pensyonatu, więc mama zawiozła mnie do Vaugirard, do Ojców....
Tu Jack się zatrzymał.
Zwierzenie, jakie miał zrobić o nieprzyjęciu go przez jezuitów, raniło jego miłość własną; pomimo naiwności i nieświadomości wieku, czuł, iż jest w tem coś poniżającego dla matki i dla niego. Potem zaś opowiadanie, które nierozważnie rozpoczął, naprowadziło go pierwszy raz w życiu na myśl poważną.... Czemu go tam nie przyjęto? Co znaczyły łzy matki i z takiem politowaniem wymówione przez rektora słowa: „biedne dziecko”.
— Powiedz pan — rzekł nagle murzyn, co to jest kokotka?
— Kokotka? powtórzył Jack nieco zdziwiony... nie wiem... To chyba kura.
— Bo Ojciec w kiju powiedzieć do pani Moronval, że twoja mama kokotka.
— To zabawne... Mama kokotka... Źle słyszałeś... pan... Mama kokotka!
Na tę myśl, że jego matka była kurą z piórami, skrzydłami i łapkami, Jack zaczął się śmiać na całe gardło, w czem mu dopomagał Madu, sam nie wiedząc dla czego.
Wesołość ta wkrótce rozproszyła posępne wrażenie opowiadanych zdarzeń, i obaj biedni, opuszczeni malcy, zwierzywszy sobie nawzajem swoją biedę, słodko zasnęli zlekko otwartemi i uśmiechniętemi jeszcze ustami, na których regularny oddech snu zaczął wygrywać wesoło zmięszane tony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.