Przejdź do zawartości

Jack/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Gimnazyum Morouvala.

25 aleja Montaigne, w najpiękniejszym cyrkule Paryża“, mówiło ogłoszenie Moronvala. Nie można zaprzeczyć, że aleja Montaigne rzeczywiście położona w jednym z najpiękniejszych cyrkułów Paryża, w środku Pól Elizejskich, i że do mieszkania bardzo przyjemna. Prostopadle dotyka jednym końcem wybrzeża Sekwany, drugim zaś wodotrysków otoczonych w około kwiatami.
Lecz przedstawia ona widok niezgodny, różnorodny, widok pospiesznie przeprowadzonej i jeszcze nieukończonej drogi.
Obok wielkich pałaców, zdobnych w zwierciadlane na zaokrąglonych rogach tafle, jedwabne firanki, złocone posążki i proste żardinierki, znajdują się mieszkania rzemieślników, rudery, w których rozlegają się młoty kołodziejów i kowalów. Jest to kraniec przedmieścia, które wieczorem skrzypce Mabillu ożywiają wrzawą winiarni.
W tej epoce można było tam widzieć, a może do dziś jeszcze istnieją dwa czy trzy brudne przejścia, będące pamiątką dawnej alei Wdów, których nędzny widok tworzył szczególną sprzeczność z otaczającym je przepychem.
Jedna z tych uliczek rozpoczynała się Nr. 25 alei Montaigne, nazywana przejściem Dwunastu — Domów.
Na frontonie spiczastej kraty przejścia znajdowało się złotemi literami wypisane uwiadomienie, że w tem miejscu jest zakład Moronvala. Tuż po za kratą grzęzła noga w czarnem smrodliwem i niewysychającem błocie, jakie w miękkim gruncie tworzą na około siebie gruzy i świeże budowle. Strumień mętnej wody pośród przejścia, odznaczająca się w przestrzeni latarnia i ze wszystkich stron nieoszklone domy, budynki łatane staremi deskami, przenosiły myśl o czterdzieści lat w tył lub na drugi koniec Paryża, do la Chapelle i Ménilmontant.
Chatki te, łączące się z ulicą za pośrednictwem otwartych galeryj, balkonów i zewnętrznych schodów, chatki te napełniała rozwieszona bielizna, klatki z królikami, obłachmanione dzieci, chude koty i obłaskawione sroki.
Trudno było pojąć, jak na równie małej przestrzeni zmieścić się mogło tylu angielskich masztalerzy, służących ufryzowanych, starej liberyi, łachmanów, czerwonych kamizelek i kwadratowych czapek. Dodajcie do tego co wieczór przy zachodzie słońca wracające po skończonej robocie kobiety z krzesłami do wynajęcia, wózki kozami zaprzężone, handlarzy opłatków i rzadkich psów, wszelkiego rodzaju żebraków, małe cyrkowe karły ze swemi mikroskopijnemi pejczami, a będziecie mieli pojęcie o tej w szczególny sposób położonej uliczce, która niby zwalona i ponura kulisa za piękną dekoracyą Pól Elizejskich, otoczona głuchem turkotem powozów, zielonemi drzewami i spokojnym zbytkiem wielkich alei, wydawała się odwrotną stroną bogactwa i porządku.
W tej malowniczej całości gimnazyum Moronvala było w stosownem miejscu.
Kilka razy dziennie jakiś mulat wysokiego wzrostu, bardzo chudy, z włosami gładko spadającemi na ramiona, w kwakierskim kapeluszu z szerokiemi rondami, jak nimbus na tył głowy nasuniętym, przechodził uliczkę z zamyśloną twarzą w towarzystwie pół tuzina szatanków rozmaitego koloru skóry, poczynając od jasno miedzianej do najczarniejszej. Ubrani w wytarte uczniowskie mundury, licho żywieni, wynędzniali i rozpuszczeni, wyglądali na zbuntowany jakiś oddział kolonialnej armii.
Był to dyrektor gimnazyum Moronval, który prowadził na przechadzkę „swoje małe ciepłe kraje”, jak ich nazywał. Ustawiczny spacer tego różnobarwnego pensyonatu, przerywane jego zajęcia, zadziwiające postacie profesorów, uzupełniały cudaczny obraz uliczki Dwunastu — Domów.
Z pewnością, gdyby pani de Barancy sama odprowadziła dziecko do gimnazyum, widok dziedzińca, który należało przebyć dla dostania się do zakładu, odstraszyłby ją, i nigdy nie zgodziłaby się na zostawienie swego kochanego malca w podobnej kloace. Lecz po nieszczęśliwej wizycie u jezuitów, po przyjęciu tak odmiennem od tego, jakiego się spodziewała, biedna kobieta, w gruncie bardzo lękliwa i łatwo tracąca odwagę, obawiając się nowego upokorzenia, poleciła swej pannie Constant zatrudnić się umieszczeniem Jacka w pensyonacie, który mu służba wybrała.
Smutny był śnieżny i zimny ranek, kiedy kareta Idy zatrzymała się na ulicy Montaigne, przed tablicą szkoły Moronvala.
Zaułek był pusty. Latarnia skrzypiała na sznurku; deski ruder, papiery służące im zamiast szyb w oknach, wszystko przedstawiało tak zapleśniały, bezładny widok zniszczenia, jaki występuje po świeżym wylewie lub nad brzegami jeszcze nieocembrowanego kanału.
Zuchwała tutumfacka szła odważnie, w jednej ręce niosąc parasol, drugą prowadząc chłopca.
Przed dwunastym domem zatrzymali się.
Było to na samym końcu przesmyku, w miejscu gdzie on się jeszcze bardziej zwężał między dwoma wysokiemi murami, przytykając do ulicy Marboeuf. Kilka suchych i czarnych gałęzi chwiało się nad zielonemi, wyblakłemi drzwiami.
Pewna czystość zapowiadała sąsiedztwo arystokratycznego zakładu. Muszle ostryg, skorupy naczyń, stare puszki po sardynkach, próżne i pogniecione, usunięto starannie od zielonej, massywnej, mocnej i podejrzliwej bramy, jak gdyby ona zamykała wejście do więzienia lub klasztoru.
Głębokie milczenie, które zdawało się z zewnątrz ogród gimnazyum i jego zabudowania czynić jeszcze bardziej pustemi, przerwała nagle panna Constant, targnąwszy silnie za dzwonek.
Dźwięk ten zmroził Jackowi serce. W ogrodzie zgromadzone na jednem drzewie wróble instynktem stada, który odzywa się w nich zimą, kiedy ziarno jest rzadkie, sfrunęły spłoszone na dach sąsiedniego domu.
Nikt jednak nie otwierał; tylko po za ciężkiemi drzwiami słychać było szept, a w małej zakratowanej furtce pokazała się twarz czarna, z obwisłemi wargami, zdziwionym wzrokiem i niemym uśmiechem.
— Gimnazyum Moronvala? zapytała wyniośle totumfacka pani de Barancy.
Kędzierzawa głowa ustąpiła miejsca innej postaci, mandżura lub tatara, z maleńkiemi ściągniętemi oczami, z wystającemi na twarzy kościami, z wąską i spiczastą czaszką. Następnie pojawił się znowu jakiś metys, koloru kawy z mlekiem, ciekawy i uśmiechnięty, lecz drzwi pozostawały zamknięte, i już panna Constant zaczynała się niecierpliwić, kiedy z daleka odezwał się ostry głos: „Otwórzcie tam małpy”.
Natychmiast podniosły się szepty dziwne i szczególnie akcentowane. Nareszcie zaskrzypiały klucze w zamkach, odbiły się echa wymysłów, uderzeń i silnego potrącania, w końcu otworzyły się drzwi, i Jack spostrzegł plecy uczniów, którzy przestraszeni uciekali w różnych kierunkach, jak przed chwilą wróble.
U wejścia pozostał tylko jeden, wysoki, chudy mulat, którego biały krawat, kilkakrotnie koło szyi okręcony, czynił twarz jeszcze bardziej czarną — ziemistą.
P. Moronval poprosił pannę Constant, ażeby weszła, podał jej rękę i przeprowadził przez dość duży ogród, którego zapadłe aleje i poniszczone szpalery dodawały smutku ponurej i jednostajnej barwie zimy.
Kilka rozrzuconych budynków dziwacznej formy stało pośród martwych trawników. Zdawało się, że gimnazyum było niegdyś końskim zakładem fotograficznym, który Moronval zmienił na zakład edukacyjny. Między innemi budowlami była wielka oszklona rotunda, posypana piaskiem, służąca uczniom za rekreacyjną salę, której okna rozłożone jak w cieplarni, częścią pobite lub uszkodzone, pozaklejane były kawałkami papieru.
W jednej alei spotkali małego murzyna w czerwonej kamizelce, z wielką miotłą i koszykiem z węglami. Bojaźliwie i pokornie usunął się z drogi przed Moronvalem, który przechodząc, rzekł szybko:
— Ognia do salonu.
Murzyn tak się przeraził i osłupiał, jak gdyby mu oznajmiono, że ogień wszczął się w salonie; gdy tymczasem rozkazano mu po prostu napalić.
A nie był to nakaz bezużyteczny.
Trudno przedstawić sobie coś bardziej chłodnego nad tę wielką salę przyjęcia. Wyblakła woskowa posadzka sprawiała wrażenie zmarzłego i ślisgiego jeziora. Nawet meble zdawały się być zabezpieczone od tej podbiegunowej temperatury, owinięte staremi i źle przypasowanemi pokrowcami, jak chorzy w szpitalnej odzieży.
Lecz panna Constant nie zauważyła ani opustoszonych murów, ani nagości wielkiego salonu, podobnego do oszklonej częściowo galeryi, której końska fotografija pozostawiła w spadku, zarówno jak i innym budynkom, obfitość zimnego i zbytecznego światła.
Pokojówka znajdowała wielką przyjemność w tem, że mogła grać rolę pani i nadawać sobie ton.
Rozpromieniona, przekonana, że dzieciom tu musiało być bardzo dobrze, na świeżem powietrzu jak na wsi.
— Zupełnie jak na wsi, dopowiedział Moronval, przestępując z nogi na nogę.
Przez chwilę zapanowało zmięszanie jakie bywa w biednych mieszkaniach, gdzie odwiedzający zwykle płoszą massę niewidzialnych atomów.
Murzynek zabierał się do palenia. Moronval szukał taboretu dla dostojnego gościa, nakoniec, pani Moronval z domu Decostère zawiadomiona, weszła do sali z pretensyonalnem ukłonem. Mała ta, bardzo mała kobieta, z długą głową, z wystającem czołem i podbródkiem, wyglądała jak niedokładna karykatura. Zwracała się ona zawsze twarzą, wyprostowana, nie tracąc ani cala ze swego małego wzrostu, jak gdyby dla ukrycia czegoś zbytecznego między ramionami; zresztą bardzo przyjemna, ugrzeczniona i pełna godności.
Przywołała dziecko do siebie, pogładziła jego długie włosy i zauważyła, że ma bardzo piękne oczy.
— Oczy matki.... dodał zuchwale Moronral, patrząc na pannę Constant. Ta nie śpieszyła się z zaprzeczeniem; lecz wzburzony Jack zawołał głosem łez pełnym:
— To nie mama, to moja bona.
Słysząc to pani Moronval z domu Decostére, trochę zawstydzona swoją uprzejmością, przybrała postawę wyczekującą, która mogła zaszkodzić interesom zakładu. Na szczęście mąż jej podwoił grzeczności, pojmując, że sługa, której polecono oddać dziecko państwa na pensyę, musiała w ich domu mieć pewne znaczenie. Panna Constant zaraz mu tego dowiodła. Mówiła bardzo głośno, tonem stanowczym, nie taiła wcale, że wybór pensyonatu zostawionym był do jej uznania, a ile razy wymawiała nazwisko swej pani, robiła to z miną protekcyonalną, co Jacka przyprowadzało do rozpaczy.
Zdecydowano zapłatę: trzy tysiące franków rocznie, nie licząc kosztów dodatkowych. Postawiwszy takie żądanie, Moronval zaczął je usprawiedliwiać.
Trzy tysiące franków!... Mogło to się wydawać cyfrą zbyt wielką, tak istotnie, on pierwszy to przyznawał..... Ale zakład Moronvala nie był podobny do innych zakładów. Nie bez racyi nazwano go z niemiecka gymnazyum, miejscem wolnego ćwiczenia zarówno umysłu jak i ciała. Tu jednocześnie z nauką w tajemniczano wychowańców w życie paryskie.
Uczęszczali oni z nauczycielem do teatru i salonów. Byli świadkami literackich zapasów na wielkich posiedzeniach akademickich; zamiast robić z nich uczone bydlęta, objuczone greczyzną i łaciną, starano się rozwinąć w nich wszystkie uczucia ludzi, dać im poznać słodycze rodzinnego życia, którego po większej części, jako cudzoziemcy, byli oddawna pozbawieni. Pomimo to wykłady nie były zaniedbywane; przeciwnie, największe znakomitości, uczeni, artyści, nie wahali się przykładać do tego filantropijnego dzieła jako profesorowie historyi, muzyki, literatury i umiejętności ścisłych, których lekcye zmieniały się codziennie z kursem prononcyacyi francuskiej, według nowej i nieomylnej metody, której autorką była pani Moronval-Decostère. Nadto co tydzień odbywało się posiedzenie publiczne, poświęcone wyłącznie czytaniu na głos, na które zapraszani byli rodzice albo opiekunowie wychowańców, ażeby mogli się przekonać o znakomitości systematu Moronvala.
Ta długa tyrada dyrektora, który więcej niż kto bądź inny potrzebował lekcyi prononcyacyi od swej żony, była wyrecytowaną tem prędzej, że pan Moronval, jako kreol, połykał połowę wyrazów, opuszczał r w wyrazach, mówił: pofesoowie liteatuy i filantopyjne dzieło.
Mimo to, panna Constant była literalnie olśniona.
Rozumie się kwestya ceny nic ją nie obchodziła; szło przecież nadewszystko oto, żeby dziecko odebrało wychowanie dystyngowane i arystokratyczne.
— Och! co do tego.... wtrąciła pani Moronval z domu Decostère, podnosząc długą swą głowę, a jej mąż dodał, że do gimnazyum przyjmował tylko cudzoziemców dystyngowanych, potomków wielkich rodzin, szlachtę i książąt. W tym właśnie czasie wychowywał dziecię krwi królewskiej, własnego syna króla Dahomeju.
Po tej wiadomości entuzyazm panny Constant nie znał granic.
— Syn królewski!... słyszysz panie Jack, będziesz się wychowywał z królewskim synem.
— Tak jest — odrzekł poważnie dyrektor. Jego Królewska Mość Dahomejska powierzyła mi wychowanie Jego Królewskiej Wysokości, i sądzę nie chwaląc się, że potrafiłem zrobić z niego człowieka pod każdym względem znakomitego.
Co mogło być powodem, że murzynek, który rozniecał ogień, nagle i hałaśliwie zatrząsł koszykiem z węglami?
Dyrektor mówił dalej:
— Spodziewam się i pani Moronval z domu Decostère tu obecna spodziewa się wraz ze mną, że królewicz, wstąpiwszy na tron swoich przodków, będzie pamiętał o dobrych radach i dobrych przykładach, jakie mu dali paryscy mistrze, o tych pięknych latach spędzonych wraz z niemi, o ich niezmordowanych trudach i ciągłych usiłowaniach.
Jack mocno się zdziwił, spostrzegłszy, że murzynek, ciągle jeszcze zajęty przy kominie, zwrócił do niego swą kędzierzawą głowę, i tocząc wzrokiem, dawał twarzą znaki energicznego i wściekłego zaprzeczenia.
Chciałże przez to powiedzieć, że Jego Królewska Wysokość wcale nie będzie pamiętał o pożytecznych lekcyach gimnazyum Moronvala, czy też że nie zachowa za nie żadnej wdzięczności?
Cóż o tem mógł wiedzieć taki niewolnik?
Po tej ostatniej przemowie profesora, panna Constant objawiła, iż gotowa jest zapłacić według zwyczaju za kwartał naprzód.
Moronval zrobił gest dumny, znaczący: nie pilne....
Przeciwnie, to było bardzo pilne.
Cały dom dopominał się oto przez kulawe meble, poniszczone mury i wytarte tapety; czarne zaś i wyszarzane ubranie Moronvala mówiło również ze swej strony, że to pilne, podobnie jak lśniąca i rozlatująca się suknia małej damy z wielkim podbródkiem.
Lecz nadewszystko przekonywał o tem pośpiech obojga małżonków, z jakiem przynieśli z drugiego pokoju okazałą z klamrą księgę do zapisywania nazwiska, wieku ucznia i daty jego przybycia do gimnazyum.
Podczas załatwiania tych ważnych kwestyj murzynek siedział ciągle skurczony przed ogniem, przy którym jego obecność zdawała się już być niepotrzebną.
Kominek, który z początku nie chciał strawić najmniejszego kawałka drzewa, jak ściśniony głodem i nieprzyjmujący pożywienia żołądek, pochłaniał teraz z chciwością, podbudzając całą siłą swego przeciągu powietrza piękny, czerwony, kapryśny i trzaskający płomień.
Murzynek, z głową na rękach opartą, z oczyma jak uniesiony w jeden punkt zwróconemi, odbijał się swą czarnością na tem błyszczącem tle, jak szatańska sylwetka.
Usta otworzył mu niemy uśmiech, oczy szeroko się rozwarły.
Rzekłbyś, że czuły na zimno, oblany promieniami ogniska, wciąga w siebie wszystko ciepło i światło, podczas gdy na dworze pod chmurnem i żółtem niebem rozsypują się tumany białego śniegu.
Jack był smutny.
Moronval wydał mu się człowiekiem złym, pomimo swej słodkiej miny. W tym dziwnym zakładzie czuł się zgubionym, tembardziej oddalonym od matki, że ci różnobarwni uczniowie, przybyli z rozmaitych kątów świata, przynieśli z sobą smutek wygnania i niepokój długiego rozłączenia.
W tej chwili przypomniał sobie kolegium z Vaugirard, tak ładnie ogrodzone, napełnione szmerem, z pięknemi drzewami, cieplarnią z przyjemną atmosferą i łagodnym spokojem, którego wrażenie zrobiła na nim ręka rektora, na jego głowie położona.
Och! dla czego on tam nie został?... Myśląc o tem, mówił sobie w duchu, że może i tu nie zechcą go przyjąć.
Przez chwilę obawiał się tego.
Przy stole nad grubym rejestrem Moronval i Constant szeptali pomiędzy sobą, patrząc na niego. Chwytał końcówki wyrazów i mrugania do niego odnoszone. Mała kobieta z długą głową patrzała na niego ze współczuciem i usłyszał, że po dwa kroć wyszeptała jak ksiądz:
Biedne dziecko!
I ona także?
Dla czego wszyscy go żałowali?
Było coś okropnego w tej litości, jaka nad nim zaciążyła. Omal nie płakał ze wstydu, przypisując w dziecięcej duszy tę pogardliwą litość jakiejś śmieszności swego ubrania, nagości nóg lub długości włosów.
Lecz w nowej odmowie najbardziej przerażało go zmartwienie matki.
Nagle zobaczył, że panna Constant wyjęła z woreczka i położyła bilety i luidory na starem, zielonym atramentem powalanem suknie.
Z pewnością go przyjęto.

Szczerze uradował się biedny malec, nie domyślając się, że na tem stole podpisano nieszczęście jego posępnego życia.
W tejże chwili, w opustoszałym ogrodzie rozległ się straszny basowy głos:

Wy którzy spoczywacie w tej chłodnej ziemi.

Jeszcze szyby w sali drżały, gdy jakiś mały człowieczek, gruby i krótki, czupurny i przysadkowaty, z krótko obstrzyżonemi włosami, brodą rozdzieloną, w starym aksamitnym kapeluszu, otworzył drzwi z trzaskiem.
— Ogień na kominku w salonie! zawołał z komicznem zdziwieniem. To zbytek! „beuh beuh”. Zrobiliśmy więc sobie małą ciepłą krainę... „beuh beuh”!...
Nowo przybyły, śpiewając dla wydobycia z głębi swego podziemnego fortepianu pewnej basowej nuty, z której był dumnym i ciągle o nią niespokojnym, kończył każde swe zdanie tem „beuh beuh”, które wydawało się głuchem, stłumionem ryczeniem, jak gdyby odzywającem się z tych miejsc ziemi którędy przechodził.
Ujrzawszy obcą damę, chłopca i stos nakładzionych dukatów, stanął osłupiały, nie mogąc słowa wymówić. Zdumienie, radość i głupowatość, walczyły na jego twarzy, której muskuły zdawały się układać do różnych wrażeń.
Moronval zwrócił się poważnie do panny służącej:
— Pan Labassindre z cesarskiej akademii muzycznej, nasz nauczyciel śpiewu....
Labassindre ukłonił się dwa razy, trzy razy, później dla dodania sobie odwagi uderzył nogą murzynka, który wyniósł się milcząc wraz ze swoim koszykiem.
Drzwi znowu się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn.
Jeden bardzo brzydki, szpakowaty, z twarzą małą, chudawą, bez zarostu, w okularach z wypukłemi szkłami, w starym aż pod brodę zapiętym surducie, na którego klapach odbijały się ślady wszystkich niezręczności krótkowidza.
Był to doktór Hirsch, profesor matematyki i nauk przyrodniczych.
Wydawał on silną woń alkaliczną. Dzięki wszelkiego rodzaju chemicznym manipulacyom miał palce różnokolorowe — żółte, zielone, niebieskie i czerwone.
Ostatni z wchodzących tworzył z tą postacią szczególny kontrast.
Dość ładny chłopiec, z wielką starannością ubrany, w jasnych rękawiczkach, z włosami pretensyonalnie w tył odrzuconemi jakby dla powiększenia nieograniczonego czoła, miał spojrzenie roztargnione i pogardliwe; duże blond wąsy, obficie wypomadowane, twarz szeroka i blada, wszystko to nadawało mu minę chorego muszkietera.
Moronval przedstawił go jako „naszego wielkiego poetę Amaury d’Argenton, profesora literatury”.
I on także na widok złota objawił toż samo zdumienie, co doktór Hirsch i spiewak Labassindre.
Z jego chłodnego oka przebił się blask, lecz w krótce je przymrużył, spojrzawszy z góry na chłopca i jego bonę.
Poczem zbliżył się do innych profesorów siedzących przed kominkiem, którzy, przywitawszy go, zachowali milczenie, zmięszani i weseli.
Pannie Constant wydał się d’Argenton dumnym, na Jacku zrobił wrażenie nieopisanej odrazy i trwogi.
Od wszystkich, którzy się tu znajdowali, Jack miał dużo ucierpieć, lecz od tego najwięcej. Rzec by można, że to przeczuł. Gdy go tylko wchodzącego zobaczył, odgadł instynktowo „wroga”, którego surowy wzrok, skrzyżowawszy się z jego spojrzeniem, zmroził go do głębi duszy. Och! ileż razy w utrapieniach swego życia będzie musiał spotykać to wypłowiałe oko niebieskie, uśpione pod ciężką powieką, które, zbudziwszy się, rzucało błyski stali i tajemniczego zaiskrzenia. Nazwano oczy oknami duszy; lecz to były okna tak zamknięte, że można było wątpić, czy po za niemi jest dusza.
Po skończonej rozmowie pomiędzy panną Constant i Moronvalami, mulat zbliżył się do swego nowego ucznia i uderzywszy go przyjacielsko po twarzy, rzekł:
— Chodź, chodź, mój mały przyjacielu... Musimy mieć nieco weselszą minę.
Rzeczywiście, w chwili rozłączenia się z panną służącą, czuł Jack, iż oczy napełniają mu się łzami. Nie dla tego, żeby miał wielkie do niej przywiązanie, lecz ona stanowiła cząstkę domu, codziennie była przy jego matce, rozdział więc po jej odjeździe wydawał mu się stanowczym.
— Constant, Constant — wołał zcicha, czepiając się jej spódnicy — powiedz mamie, ażeby przyjechała mnie odwiedzić.
— Przyjedzie, przyjedzie panie Jack.... Lecz nie trzeba płakać....
Chłopiec miał chęć płakać, lecz zdawało mu się, że wszyscy patrzą na niego, że profesor literatury utkwił w nim swój ironiczny, lodowaty wzrok, a to było wystarczającem do przytłumienia rozpaczy dziecka.
Śnieg padał gwałtownie.
Moronval proponował, ażeby posłać po powóz, ale totumfacka objawiła, z wielkiem zdumieniem wszystkich, że Augustyn z karetą czeka na ulicy.
— Kareta, do licha!
— Ale, ale — rzekła Constant — Augustyn dał mi jedno zlecenie... Czy jest tu uczeń nazwiskiem Said?
— Tak, tak, akurat.... Zachwycający chłopiec.... bąkał Moronval.
— Świetny bas!... Zaraz go pani usłyszy... dodał Labassindre, przechylając się na dwór, ażeby głosem grzmotu zawołać Saida.
Odpowiedział mu straszny ryk, po którym wszedł ów zachwycający chłopiec.
— Był to ogromny, smagławy uczeń, w tunice, jak wszystkie tuniki na wyrośniętych korpusach, za krótkiej i za wązkiej, opiętej na sposób kaftana i nadającej mu widok Egipcyanina, przebranego za Europejczyka.
Uzupełniała ten widok twarz pełna, dość regularnych rysów, której jednak żółta skóra, wyciągnięta jak gdyby pęknąć miała, tak skąpo na twarzy przykrojona była, że gdy usta otwierał, oczy mu się zamykały i na odwrót.
Nieszczęśliwy ten młodzieniec w ciasnej skórze budził w widzu chęć ukłucia go, nadcięcia lub czegoś podobnego, coby mu pomódz mogło.
Pamiętał dobrze furmana Augustyna, który służył u jego rodziców i dawał mu niedopałki cygar.
— Cóż mu pan każesz powiedzieć? spytała panna Constant najbardziej uprzejmym tonem.
— Nie.... odparł po prostu Said.
— Jakże się mają pańscy rodzice?... Otrzymujesz pan od nich wiadomości?
— Nie.
— Czy powrócili do Egiptu, jak mieli zamiar?...
— Nie wiem... nigdy do mnie nie pisują.
Co prawda, próbka wychowania Moronval-Decostère nie bardzo w tych odpowiedziach wypadła szczęśliwie i nasunęła słuchającemu Jackowi wiele dziwnych uwag.
Urywkowe wyrażenia się tego młodego człowieka o swoich rodzicach, w połączeniu z tem, co przed chwilą opowiadał Moronval o życiu rodzinnem, którego większa część jego uczniów była od dzieciństwa pozbawioną i które on usiłuje im zastąpić, sprawiło na Jacku złowrogie wrażenie.
Zdawało mu się, że żyć będzie między sierotami i porzuconemi dziećmi, tak opuszczony, jak gdyby przybywał z Tombuktu lub Otahiti.
Machinalnie uczepił się sukni okropnej służącej, która go tu przyprowadziła:
— Och! powiedz jej, żeby mnie odwiedziła... mnie odwiedziła!
A gdy zamknęły się drzwi za falbanami totumfackiej, zrozumiał, że wszystko skończone, że cały okres jego życia, jako dziecka pieszczonego, stawał się przeszłością, i że on już nigdy nie powróci do tych dni szczęśliwych.
Gdy stając przy oknie ogrodu, płakał po cichu, czyjaś ręka podawała mu coś czarnego.
Był to Said, który, chcąc go pocieszyć, ofiarował mu niedopałki cygar.
— Weźże... nie wstydź się... Mam ich pełny kuferek — rzekł interesujący młody człowiek, zamykając oczy dla przemówienia.
Jack uśmiechnął się przez łzy i zrobił znak, że nie chce tych doskonałych niedopałków. Said stał przed nim jak wryty, nie wiedząc, co odrzec, bo wymowa jego była dość ograniczoną — gdy wszedł Moronval.
Odprowadził on pannę Constant aż do powozu i wracał przejęty jakiemś pełnem szacunku pobłażaniem dla smutku nowego ucznia.
Stangret Augustyn miał tak piękne futro, koń w karecie wydawał się tak dzielny, że mały de Barancy zyskał na okazałej powierzchowności swego powozu. Było to dla niego wielkie szczęście, gdyż Moronval dla łagodzenia tęsknoty swoich „gorących krajów” używał zwykle metody syczącej, chłoszczącej, kaleczącej, a wcale nie Decostèrowej.
— Dobrze, dobrze — rzekł do Egipcyanina, postaraj się go rozweselić.... Bawcie się razem w gry.... lecz naprzód idźcie do sali, tam jest cieplej, niż tutaj. Uwalniam was od lekcyi do jutra dla uczczenia nowego ucznia.
Biedny był ów uczeń!
Z dziesięciu chłopców mięszanej rasy, bawiących się wrzaskliwie w wielkiej oszklonej rotundzie, otoczyło go zaraz i zarzuciło pytaniami w niezrozumiałym dla niego żargonie. Jack ze swojemi jasnemi lokami, z obnażonemi nogami i pledem, nieruchomy i bojaźliwy wpośród rozpasanej giestykulacyi tych małych „gorących krajów”, chudych i wesołych, wyglądał jak elegant paryzki, zabłąkany do wielkiej klatki małp w zoologicznym ogrodzie. Myśl, która przyszła Moronvalowi, bardzo go rozweseliła; lecz tajemną jego radość przerwał gwar bardzo głośnej rozprawy, w której beuh! beuh! Labassindre’a wiodło straszną walkę z wdzięcznym głosikiem pani Moronval. Odrazu zrozumiał, o co rzecz chodzi, i spiesznie pobiegł na pomoc żonie, która heroicznie broniła kwartalnych pieniędzy przeciwko żądaniom profesorów, domagających się znacznie zaległej pensyi.
Ewaryst Moronval, adwokat i literat, przywieziony był w 1848 roku z Pointe-à-Pitre do Paryża, jako sekretarz deputowanego z Guadeloupy.
Był on wtedy dwudziesto-pięcio-letnim zuchem, pełnym żądz i ambicyj, niepozbawionym ukształcenia i rozumu. Bez majątku, przyjął to zależne stanowisko, ażeby się cudzym kosztem dostać do tego okropnego Paryża, którego płomienie tak daleko rozlewają się po świecie, że ściągają doń nawet motyle kolonij.
Zaledwie wyszedł na brzeg, opuścił swojego deputowanego, porobił niektóre znajomości i rzucił się zaraz do gadatliwej i giestykulującej polityki w nadziei odzyskania zamorskich powodzeń. Lecz w rachubie swojej pominął paryzką blagę i ten nieszczęsny kreolski akcent, którego, pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł się pozbyć.
Pierwszy raz mówił publicznie w jakimś dziennikarskim procesie, w którym wystąpił gwałtownie przeciwko budnym konikarzom kompomitującym liteatuę. Szeroki wybuch śmiechu, z jakim przyjęto jego mowę, ostrzegł biednego „Ewaysta Moonval” o trudnościach, czekających go w wyrobieniu sobie adwokackiej chwały.
Postanowił więc pisać; lecz wkrótce spostrzegł, że i w tym zawodzie nie tak łatwo zostać sławnym w Paryżu, jak w Pointe-à-Pitre. Zarozumiały, zepsuty zaściankowem powodzeniem, a do tego nadzwyczaj porywczy, przechodził z jednej redakcyi do drugiej, lecz nie mógł się w żadnej utrzymać.
Wtedy rozpoczęło się dla niego to okropne życie pełne cierpień, które albo odrazu łamie, albo na zawsze w kamień zamienia. Stał on się jednym z tych dziewięciu tysięcy biedaków Paryża, zgłodzonych a dumnych, którzy co rano budzą się odurzeni głodem i wyniosłemi marzeniami, pożerają na ulicy kawałeczkami chleb za su kupiony i w kieszeni ukryty, czernią atramentem dziury surduta a kołnierzykom od koszuli dodają białości bilardową kredą, ogrzewają się zaś przy kaloryferach w kościołach i bibliotekach.
Doznał on wszystkich upokorzeń, wszystkich dolegliwości nędzy. Odmówiono mu kredytu w garkuchni, o jedenastej w nocy nie dano mu kluczów od mieszkania, brakowało mu świecy kiedy czuwał, w trzewiki nabierała się woda.
Był jednym z profesorów nie wiadomo czego, którzy bezpożytecznie zbijają bruk Paryża, pisał humanitarne broszury, artykuły do encyklopedyi po pół centima za wiersz, historyę średnich wieków w dwu tomach po dwadzieścia pięć franków za tom, wyciągi, podręczniki, kopie sztuk teatralnych.
Z miejsca korepetytora do angielskiego języka w zakładach naukowych oddalono go za to, że według swojego dawnego kreolskiego zwyczaju bił uczniów. Później starał się o kancelistowstwo w Morgue, lecz nie otrzymał go dla braku protekcyi, jak również z powodu jakiejś politycznej sprawy.
Nakoniec, po trzech latach tej strasznej egzystencyi, w czasie której zjadł niezliczoną liczbę czarnej rzodkwi i surowych karczochów, kiedy już stracił illuzye i popsuł sobie żołądek, dostał wypadkiem lekcye języka angielskiego na żeńskiej pensyi, utrzymywanej przez trzy siostry Decostère.
Dwie starsze miały przeszło po lat czterdzieści, trzecia dochodziła trzydziestu. Maleńkiego wzrostu, sentymentalna i pełna pretensyi wynalazczyni metody Decostère na równi z siostrami zagrożona była celibatem, gdy Moronval się oświadczył i został przyjęty.
Po ślubie mieszkali jeszcze czas jakiś przy siostrach, gdzie, oboje dając lekcye, byli użyteczni. Lecz Moronval ze swojej nędzy zachował zwyczaje włóczęgi i knajpiarza, oraz cały system cygaństwa, które przeniósł do spokojnego i uczciwego pensyonatu. Nadto mulat kierował uczennicami tak, jak gdyby zarządzał plantacyami trzciny cukrowej. Stare panny Decostère, jakkolwiek kochały swoją siostrę, zmuszone jednak były oddalić małżeństwo, wynagrodziwszy je trzydziestoma tysiącami franków.
Co zrobić z temi pieniędzmi?
Moronval z początku miał chęć założyć dziennik, przegląd; lecz obawa stracenia kapitału wzięła górę nad radością ujrzenia swojego nazwiska w druku. Nadewszystko potrzeba mu było środka zbogacenia się, a szukając go, wpadł na myśl genialną.
Wiedział, że z najdalszych krajów przysyłają dzieci dla kształcenia do Paryża. Przywożą je z Persyi, Japonii, Indostanu, Gwinei, powierzają kapitanom okrętów albo komisantom, którzy służą za opiekunów. Cały ten światek jest w ogólności dobrze zaopatrzony w pieniądze i dość nieobeznany ze sposobem ich użycia. Moronval zmiarkował, że to kopalnia łatwa do eksploatowania. Co więcej, system pani Moronval-Decostère doskonale się nadawał do poprawy wszelkiego rodzaju cudzoziemskich akcentów i wadliwej wymowy. Mulat więc odniósł się do dzienników kolonii, z któremi zachował niejakie stosunki, i przesłał do nich zadziwiającą reklamę w różnych językach, przedrukowaną w marsylskich i hawrskich pismach między nazwiskami odpływających okrętów i wyciągami z Bureau — Veritas.
W pierwszym roku, synowiec imana Zanzibaru i dwóch okazałych czarnoskórców z wybrzeża Gwinei przybyli do Batignolles do małego pomieszkania Moronvala, które okazało się za szczupłe dla tego handlu. Wtedy zaczął poszukiwać lokalu dostatecznego, i ażeby pogodzić oszczędność z wymaganiami swojej nowej pozycyi, wynajął na szkaradnym przesmyku Dwunastu-Domów korzystnie wyglądający, z tak piękną kratą na ulicę Montaigne budynek, opuszczony po tylko co upadłej końskiej fotografii, gdyż konie nie chciały wchodzić do tej kloaki.
Nowo założonemu pensyonatowi można było zarzucić brak szyb w oknach, lecz tylko tymczasowo, gdyż fotografowie obiecywali Moronvalowi blizkie wywłaszczenie na mniemaną drogę w tej dzielnicy miasta, poprzerzynanej już tyloma niedokończonemi ulicami.
Miał przechodzić tamtędy bulwar, projekt już był oddany do rozpatrzenia; łatwo pojąć, ile zamięszania sprawiła nadzieja wynagrodzenia w instalacyi Moronvala. Niech sobie sypialnia będzie wilgotna, niech sala rekreacyjna w lecie dojdzie do temperatury oranżeryi, wszystko to było niczem. Pozostawało tylko podpisać długi kontrakt, wywiesić nad drzwiami ogromną złoconą tablicę i czekać.
Od dwudziestu lat, iluż paryżanów zmarnowało swoje zdolności, majątek i życie w tej gorączce oczekiwania!.... Do obłędu doprowadzała ona Moronvala. Wychowanie uczniów, ich dobrobyt i tym podobne względy najmniej go odtąd obchodziły. Gdy potrzeba było nagłych reperacyj, odpowiadał: „To się wkrótce zmieni”. Albo też: „Będziemy tu tylko przez dwa miesiące.”
Były to fantastyczne projekta, oparte na wygórowanej sumie wywłaszczenia. Miał on dalej prowadzić swoje interesa z „ciepłemi krajami”, na wyższą skalę, wytworzyć zakład zbytkowny, cywilizujący i korzystny. Oczekując na to, zaniedbał gimnazyum, wyczerpywał się w bezużytecznem bieganiu, i za każdym razem, gdy powrócił, zapytywał:
— Cóż? przychodzili o wywłaszczenie?...
Nie. I ciągle nie.
Czemu się ociągali?
Poznał nareszcie, że go oszukano, a w popędliwej i słabej naturze ociężałego kreola zniechęcenie zamieniło się tylko w nikczemność. Nikt nie dozorował uczniów. Pilnowano tylko, ażeby szli wcześnie spać, dla oszczędzenia opału i światła. Więcej niczego od nich nie wymagano.
Dzień podzielony był na godziny klasowe, nieokreślone, nieoznaczone, zależące od kaprysu dyrektora, i na różnego rodzaju polecenia, któremi obarczał dzieci dla osobistej posługi.
Z początku więksi uczniowie chodzili na kursa do jakiegoś liceum. Lecz później skasowano ten wydatek, chociaż utrzymywano go w rejestrach kwartalnej zapłaty.
Alboż to prywatni nauczyciele nie mogli korzystnie zaprowadzić uniwersyteckiej rutyny? Więc Moronval otoczył się swojemi staremi znajomymi z kawiarni, doktorem bez dyplomu, poetą bez wydawcy, śpiewakiem nigdzie nieangażowanym, ludźmi strąconymi, zwiędłymi, chybionymi, którzy również jak on zagniewani byli na społeczeństwo, że ich talentów nie uznało.
Czyście zauważyli, jak w Paryżu ludzie ci odszukują się, jak się przyciągają, razem schodzą, jak popierają wzajemnie swoje skargi, wymagania, płonną i próżniacką pychę? Pełni dla siebie pogardy, tworzą sobie światek wzajemnej adoracyi, po za którym istnieje dla nich tylko próżnia. Można sobie wyobrazić, jakie być musiały lekcye z podobnymi profesorami, lekcye, należycie nie opłacane, odbywano po większej części w postaci rozpraw przy piwie, w dymie fajek, tak gęstym, że w końcu nikt drugiego nie widział i nie słyszał. To też rozmawiali głośno, wyrywali sobie z ust słowa, wyczerpywali aż do głupstwa tę odrobinę pojęć, jaką posiadali, słownictwem, w którem sztuka, nauka, literatura, rozciągnięte we wszystkich kierunkach, skrzywione, poszarpane, darły się w kawałki, jak kosztowne materye pod działaniem gwałtownego kwasu.
Cóż się działo śród tego wszystkiego z „małemi krajami ciepłemi”.
Jedna tylko pani Moronval zachowała dobrą tradycyę pensyonatu Decostère i spełniała swoją rolę poważnie; lecz reperacya bielizny, kuchnia, zajęcia około ogromnego opustoszałego mieszkania zajmowały jej wiele czasu.
Trzeba było zatrudnić się, żeby przynajmniej uczniowie w mundurach wyjść mogli, gdyż bardzo byli dumni ze swoich tunik, które wszyscy mieli jednakowo obszyte galonem aż do łokci. W gimnazyum Moronvala, tak jak w niektórych armiach południowej Ameryki, znajdowali się sami sierżanci; było to małe wynagrodzenie za smutek wygnania i za złe obchodzenie się dyrektora. Mulat nie żartował! W pierwszych dniach kwartału, kiedy się jego kasa zapełniała, można go było widzieć uśmiechniętym; lecz przy końcu mścił się na czarnych skórach za to, że w jego żyłach płynęła krew murzyńska.
Gwałtowność jego dokończyła tego, co niedbalstwo rozpoczęło.
Wkrótce niektórzy opiekunowie, kapitanowie okrętów, konsulowie, dowiedzieli się o udoskonalonej edukacyi gimnazyum Moronvala. Wiele dzieci odebrano. Z piętnastu „ciepłych krajów“ pozostało tylko osiem.
„Liczba uczniów ograniczona”, donosiło ogłoszenie. To jedno wyrażenie byłe w niem prawdziwe.
Posępny smutek unosił się nad ogromnem, ogołoconem mieszkaniem, groziło nawet zajęcie sądowe, gdy nagle panna Constant przyprowadziła Jacka.
Wprawdzie kwartalna opłata z góry nie stanowiła majątku; lecz Moronval zrozumiał wszystkie korzyści, jakie można było wyciągnąć ze stanowiska nowego ucznia i z tej dziwnej matki, którą odgadł nie znając. Dla tego też w dniu tym mieli uczniowie krótki wypoczynek od surowości i gniewu mulata a na cześć nowo przybyłego dano wielki obiad, na którym uczestniczyli wszyscy profesorowie, „ciepłe kraje” zaś dostały po kropelce wina, co im się już od dawna nie zdarzyło.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.