Przejdź do zawartości

Jack/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Matka i Dziecię.

— Przez k panie przełożony, przez k. Imię to pisze się i wymawia z angielska.... mianowicie Dżak.... Ojciec chrzestny dziecka był Anglikiem, generał-majorem w armii indyjskiej.... lord Peambock.... Może pan znasz? Człowiek bardzo dystyngowany i z najwyższej szlachty, ale, rozumiesz panie opacie, z najwyższej.... A jak walca tańczył.... Umarł wreszcie w straszny sposób przed kilku laty w Singapore, podczas świetnego polowania na tygrysa, które na jego cześć urządził jeden z przyjaciół, rajas.... Ci rajasi to prawdziwi monarchowie.... Ten szczególnie jest tam sławny.... Jak on się nazywa?... czekaj pan.... Mój Boże! Na końcu języka mam jego nazwisko.... Rana.... Rama....
— Przepraszam panią, przerwał rektor, rozśmieszony mimowoli tym potokiem słów i ustawicznem przeskakiwaniem z jednej myśli do drugiej... Cóż pomówmy o Jacku?
Oparty o biurko, na którem dopiero co pisać przestał, z głową lekko schyloną, patrzył szanowny kapłan z ukosa wzrokiem złośliwością i księżą przenikliwością zaostrzonym na młodą kobietę, która przed nim siedziała ze stojącym obok niej Jackiem.
Była to elegancka osoba, z ułożeniem bez zarzutu, gustownie ubrana i odpowiednio do dnia pory — a było to w Grudniu 1858 r. W puszystości jej futra, w bogactwie czarnej toalety, oryginalności skromnego kapelusza objawiał się spokojny zbytek kobiety, która posiada powóz i przechodzi z czystości swoich dywanów do karecianych poduszek, nie trącając błota ulicy.
Głowę miała bardzo małą, co zawsze nadaje kobietom wzrost wyższy; twarz piękną, jak owoc meszkiem okrytą, ruchliwą, wesołą, oświetloną naiwnemi jasnemi oczami, zęby białe, które ukazywała w każdej sposobnej chwili. Ta ruchomość jej rysów wydawała się nadzwyczajną; w tej śmiejącej się fizyognomii czy to dolna warga lekko wydłużona ciągłą potrzebą mówienia, czy też wązkie pod lśniącą opaską czoło wskazywało brak refleksyi i wyjaśniało nieprzerwanie otwarte nawiasy w rozmowie pięknej kobiety, jak owe japońskie koszyczki wyrachowanej wielkości jeden w drugi wchodzące, z których zawsze ostatni jest próżny.
Co do dziecka, wystawcie sobie siedmio lub ośmioletniego malca, wycieńczonego, wybujałego, ubranego z angielska, jak tego wymagało k w jego imieniu Jack, z obnażonemi nogami, w kapelusiku ze srebrzystym ostem i pledzie.
Ubranie to może odpowiadało jego wiekowi, lecz nie zgadzało się z grubą szyją. Jego zziębnięte i muskularne łydki wydobywały się z każdej strony cudacznego ubrania w bezkształtnym i obfitym rozroście. Sam on był tem zakłopotany. Niezgrabny, nieśmiały, ze spuszczonemi oczyma, spoglądał od czasu do czasu po swych nagich nogach zrozpaczonym wzrokiem, jak gdyby w duszy przeklinał lorda Peambock i całą indyjską armię za to, że go tak ustrojono.
Fizycznie był podobny do matki, chociaż nieco delikatniejszy i bardziej dystyngowany; jego twarz była przeróbką rysów pięknej kobiety na mężczyznę inteligentnego. Był to tenże sam ale głębszy wzrok, toż samo ale szersze czoło, też same zaciśnięte ale z poważniejszym wyrazem usta.
Na twarzy kobiety myśli, wrażenia prześlizgiwały się bez śladu i zmarszczki, z taką szybkością, tak prędko się wzajemnie spędzając, że aż w jej oczach zdawało się zawsze odbijać ździwienie nad ich prędką zmianą. U dziecka, przeciwnie, widać było myśl stałą; a nawet jego nieco zbyteczne zamyślenie budziło obawę, czy się nie łączy z pewnem lenistwem układu i z pewnem organicznem omdleniem, czy nie jest wyrazem zniewieściałych i bojaźliwych ruchów chłopca wychowanego w spódnicy matki.
W tej chwili oparty o nią, z ręką w jej mufkę wsuniętą, przysłuchiwał się rozmowie pełen niemego uwielbienia, a czasami spoglądał na księdza i swoje otoczenie z ciekawością i obawą.
Przyrzekł nie płakać.
Czasem jednak stłumione westchnienie, niby resztka łkania, wstrząsało nim od stóp do głowy. Wtedy matka przenosiła na niego swój wzrok i zdawała się mówić:
— Pamiętasz, coś mi przyrzekł.... Dziecko natychmiast tamowało łzy i westchnienia; lecz widać było na niem wielki smutek, owo straszne uczucie wygnania i opuszczenia, jakie pierwsza szkoła budzi na malcach, długo żyjących przy ognisku domowem.
To badanie matki i dziecka, którego ksiądz dopełnił w kilka minut, mogłoby zadowolnić spostrzegacza powierzchownego; lecz ojciec O.... który przeszło od dwudziestu pięciu lat kierował arystokratycznym zakładem Jezuitów z Vaugirard, za wiele obracał się w świecie, zbyt dobrze znał wyższe towarzystwo paryzkie, wszystkie jego odcienia w języku i zachowaniu się, ażeby nie odgadnął w matce nowego ucznia klientki szczególniejszego rodzaju.
Pewność siebie, z jaką weszła do jego gabinetu, zbyt widoczna, ażeby mogła być prawdziwą, sposób, w jaki rzuciwszy się miejsce zajęła, młody i nieco wymuszony uśmiech, a nadewszystko potok wylewających się słów, pod którym widocznie ukryła kłopot jakiejś utajonej myśli, wszystko to zbudziło w księdzu podejrzenie.
Na nieszczęście w Paryżu światy tak wzajem na siebie zachodzą, spólność zabaw, toalet, przechadzek wytworzyła tak wązką i tak do przebicia łatwą linię graniczną między modnemi kobietami dobrego i złego towarzystwa, między utrzymywaną loretką i oddającą się markizą, że najdoświadczeńsi na pierwszy rzut oka omylić się mogą. Dla tego to ksiądz przyglądał się tej kobiecie z taką uwagą.
Nadewszystko ciągłe rwanie się rozmowy zbijało go w tem badaniu. Jak tu się połapać wśród tych kaprysów, nagłych zwrotów, tych skoków wiewiórki w klatce? Ksiądz jednakże, mimo że sąd jego usiłowano zbłąkać, już go sobie w połowie wyrobił. Zakłopotana postawa matki, gdy jej się spytał, jak dziecko oprócz Jack się nazywa, dokonało reszty.
Dama zarumieniła się, zmięszała i zawahała na chwilę.
— Prawda, rzekła, proszę mi wybaczyć.... Jeszcze się nie przedstawiłam.... Gdzież ja mam głowę?
I wyjąwszy z kieszeni mały pugilaresik ze słoniowej kości, pachnący jak poduszeczka wonnościami napuszczona, wyjęła z niego bilet, na którym podłużnemi literami odbijało się zabawne i zagadkowe nazwisko:

Ida de Barancy.

Rektor dziwnie się uśmiechnął.
— Czy to jest także nazwisko dziecka? zapytał.
Pytanie było prawie obrażającem. Dama je zrozumiała, zmięszała się jeszcze bardziej, ale zmięszanie to pokryła wyrazem wielkiej godności:
— Tak, panie opacie... tak.
— Ach! zawołał ksiądz poważnym głosem.
Teraz on z kolei nie wiedział, jak ma swą myśl wyrazić. Obracał bilet w palcach z lekkiem drżeniem warg jak człowiek, który rozumie znaczenie i skutek słów, jakie miał wypowiedzieć.
Nagle powstał, zbliżył się do jednego z wysokich okien, wychodzących na duży ogród wysadzony pięknemi drzewami, zrumienionemi czerwonym blaskiem zimowego słońca, i lekko zapukał w szybę.
Jakiś czarny cień przesunął się koło okna a wkrótce potem wszedł do gabinetu młody ksiądz.
— Słuchaj, mój dobry Duffieux, rzekł przełożony, przejdź się trochę z tem dzieckiem.... Pokaż mu nasz kościół, naszą oranżeryę.... Nudzi się tu biedny chłopczyna...
Jack sądził, że przechadzka ta była pozorem do przerwania przykrych pożegnań rozstania, wzrok więc jego wyrażał tyle rozpaczy i strachu, że aż dobry ksiądz łagodnie go uspokajał.
— Nie bój się mój Jacku, matka nie pójdzie.... wrócisz tu do niej....
Dziecko jeszcze się wahało.
— Idź, mój drogi!.. rzekła pani de Barancy z gestem królowej.
Wyszedł natychmiast milcząc, bez skargi, jak gdyby go życie już zgniotło i przygotowało do wszystkich ciężarów.
Po jego wyjściu zapanowało w gabinecie przez chwilę milczenie. Słychać było tylko kroki dziecka i jego towarzysza, idących z szelestem po stwardniałym od zimna piasku, trzask ognia, świergotanie ptastwa na gałęziach, dźwięki fortepianu, śpiewy, szum pełnego domu, cały zimą przez zamknięte okna stłumiony hałas wielkiego pensyonatu w godzinach lekcyi.
— Dziecko to musi panią bardzo kochać, rzekł rektor, którego wzruszył wdzięk i uległość Jacka.
— Jakże mnie nie ma kochać? odpowiedziała pani de Barancy, może nieco melodramatycznym tonem; biedaczek niema na świecie nikogo prócz matki!
— Ach! pani wdowa?
— Niestety! tak, panie przełożony.... Mój mąż umarł przed dziewięciu laty, w samą rocznicę naszego małżeństwa i wśród okoliczności bardzo bolesnej... O! panie opacie, powieściopisarze, którzy z tak daleka sprowadzają wypadki dla swoich bohaterek, ani się domyślają, że nieraz najprostsze życie może wypełnić dziesięć romansów.... Moje losy są tego dowodem.... Hrabia de Barancy należał, jak to jego nazwisko wskazuje, do jednej z najstarożytniejszych rodzin Touraine’u.
Chybiła. Właśnie bowiem ojciec O.... urodził się w Amboise i znał dokładnie całą szlachtę swojej prowincyi. W jednej chwili hrabia de Barancy złączył w powątpiewaniach i podejrzeniach jego generał-majora Peambocka i rajasa z Singapore. Nie dał jednakże tego poznać, poprzestał na łagodnem przerwaniu mniemanej hrabinie:
— Czy nie podzielasz pani mojego zdania, spytał, że byłoby okrucieństwem odłączać wcześnie dziecko, które do pani jest tak przywiązane? Bardzo jeszcze młode. Czyż ono będzie miało dość sił do zniesienia boleści takiego rozstania?....
— Pan się myli, odparła naiwnie. Jack jest dzieckiem bardzo silnem. Nigdy nie chorował. Może nieco blady, lecz to pochodzi z paryzkiego powietrza, do którego on nieprzyzwyczajony.
Ksiądz, znudzony daremnością tłómaczenia się półsłówkami, rzekł z przyciskiem:
— Zresztą w obecnej chwili zakład nasz pełny.... rok szkolny już się daleko posunął.... Wielu nowych uczniów musieliśmy odprawić aż do następnego roku.... Byłbym pani bardzo obowiązany, gdybyś do tego czasu zaczekać chciała. Może wtedy sprobujemy.... Jednakże za nic nie ręczę.
Zrozumiała.
— Nie chcesz pan przyjąć mojego syna? Czy także nie powiesz mi pan dla czego?
— Pani, rzekł ksiądz, oddałbym wszystko za to, ażeby uniknąć tego objaśnienia; lecz ponieważ pani mnie do niego zmusza, winienem oświadczyć, iż zakład, którym kieruję, wymaga od rodzin powierzających mu swoje dzieci wyjątkowych warunków moralności.... Nie brak w Paryżu instytucyj świeckich, w których Jack pani znajdzie wszelką niezbędną opiekę; lecz u nas jest to niemożliwem. Błagam panią — dodał, widząc jej ruch oburzenia — nie każ mi usprawiedliwiać się dalej...... Nie mam prawa o nic panią pytać i niczego wyrzucać.... żałuję przykrości, jaką pani w tej chwili sprawiłem, i uwierzyć proszę, że surowość mojej odmowy jest tyle dla mnie, ile dla pani bolesną.
W czasie mowy księdza na twarzy pani de Barancy odbijały się wszystkie wyrazy boleści, wzgardy i wstydu. Naprzód usiłowała zachować spokój, trzymając podniesioną głowę i nie zrzucając światowej maski; lecz życzliwe wyrazy rektora, padając na tę dziecięcą duszę, roztopiły ją w skargi, łzy, wyznania, w głośne i rozpaczliwe rozrzewnianie.
Och tak! była nieszczęśliwą. Nikt nie wiedział ile dla tego dziecka wycierpiała.
A więc tak, biedny chłopczyna nie miał nazwiska, nie miał ojca; lecz czy słuszną było względem niego rzeczą poczytywać mu nieszczęście za zbrodnię i pociągać go do odpowiedzialności za błąd rodziców.
— Ach, panie opacie, panie opacie, błagam....
Mówiąc to, ruchem zapomnienia, który w mniej ważnej okoliczności śmiech mógłby wywołać, ujęła rękę księdza, piękną, białą, biskupią rękę, którą poczciwy ojciec starał się łagodnie usunąć, nie bez pewnego zakłopotania.
— Uspokój się, kochana pani..., rzekł ksiądz przerażony tym wylewem i łzami. Płakała ona bowiem jak dziecko, łkała, dusiła się, z naiwną niewstrzemięźliwością natury nieco pospolitej.
Biedny opat myślał: mój Boże, co jabym zrobił, gdyby ona tu zemdlała?
Lecz wyrazy, któremi starał się uspokoić, jeszcze bardziej ją rozrzewniały.
Chciała się usprawiedliwić, wyjaśnić wszystko, opowiedzieć swoje życie; przełożony więc pomimo woli musiał słuchać niejasnego, przerywanego, zadyszanego i niewykończonego opowiadania, w jakie rzuciła się bez pamięci, rwąc co chwila nić przewodnią i nie zastanawiając się nawet, jak z tego labiryntu wyjść zdoła.
— Nazwisko de Barancy nie było jej nazwiskiem.... Och! gdyby mogła swoje powiedzieć, wywołałoby wielkie ździwienie. Lecz honor jednej z najstarożytniejszych rodzin Francy i, pojmujecie, jednej z najstarożytniejszych, był z tem nazwiskiem związany, raczej więc zabić by się pozwoliła, niż je sobie z ust wydrzeć dała.
Rektor chciał protestować, zapewnić ją, że niema wcale zamiaru niczego z niej wyciągać, lecz nawet nie osiągnął żadnego porozumienia. Łatwiej możnaby wstrzymać skrzydła wiatraka w całym ich rozpędzie, niż wirujące w próżni pani de Barancy słowa. Widać było tylko jej wysiłki dowiedzenia, że pochodziła z najwyższej szlachty, że jej niegodziwy uwodziciel był także czemś znacznem i w końcu stała się ona ofiarą nieuniknionej konieczności.
Czemuż z tego wszystkiego należało uwierzyć? Prawdopodobnie ani jednemu słowu, gdyż w tem poszarpanem opowiadaniu roiły się przerwy i sprzeczności. Wydobywało się jednak zeń coś szczerego a nawet rozrzewniającego, mianowicie miłość matki i dziecka. Żyli zawsze razem. Ona pilnowała w domu jego pracy z nauczycielami, i nie rozstałaby się z nim nigdy, gdyby nie rozwinięty zbytecznie umysł i te coraz szerzej otwierające się oczy, przeciwko którym nie można się było dość zabezpieczyć.
— Najlepszem byłoby ze wszystkiego, rzekł ksiądz poważnie, gdybyś pani usunęła ze swego życia całą jego nieprawidłowość i uczyniła swój dom godnym dziecka, które go zamieszkało.
— To było ciągle moją myślą, panie opacie, rzekła. W miarę jak Jack wzrastał, czułam, że staję się poważniejszą. Zresztą lada dzień położenie się moje ureguluje..... Jest któś, kto się już dawno o mnie stara.... ale przedtem chciałam oddalić dziecko, usunąć je z mojego zawikłanego jeszcze życia, dać mu arystokratyczne i chrześciańskie wychowanie, godne tego wielkiego nazwiska, jakie nosić będzie..... Sądziłam, że nigdzie tego lepiej nie dopełnię jak tutaj; tymczasem pan mnie odtrącasz i tym ciosem pozbawiasz matkę wszystkich jej dobrych zamiarów....
Zdawało się, że słowa te wstrząsnęły rektorem. Przez chwilę się wahał, wreszcie, zatopiwszy głęboko w jej oczy swój wzrok, rzekł:
— Więc dobrze; ponieważ wymaga pani tego koniecznie, zgadzam się na jej żądanie. Jack bardzo mi się podobał. Przyjmuję go do grona naszych uczniów.....
— Och! panie rektorze...
— Lecz pod dwoma warunkami.
— Gotowa jestem przyjąć wszelkie.
— Pierwszy jest ten, że do czasu uporządkowania się położenia pani dziecko przepędzać będzie wszystkie dni wolne a nawet wakacye w naszym zakładzie i nie zajrzy do domu.
— Ależ on umrze, nie widząc matki!
— Ach! będziesz pani mogła przyjechać żeby ucałować go, ile razy zechcesz. Tylko — i to jest drugi nasz warunek — nie będziesz pani widywać się z nim w ogólnej sali przyjęcia, lecz tu, w moim gabinecie, gdzie postaram się, ażeby pani nikt nie spotkał.
Podniosła się cała drżąca.
Ta myśl, że nigdy nie będzie mogła wejść do ogólnej sali, przyczynić się co czwartek do tego uroczego zamięszania, które daje nam sposobność chełpienia się pięknością naszego dziecka, bogactwem jego ubioru i czekającym przed bramą powozem, — że nie będzie mogła powiedzieć swoim przyjaciołkom: „Witałam tu wczoraj u Ojców... panią C... lub W...” prawdziwe panie, — że będzie musiała tajemnie przyjeżdżać dla ucałowania Jacka na uboczu, — wszystko to wzburzało ją bezmiernie.
Złośliwy ksiądz celnie ugodził.
— Okrutnym dla mnie jesteś księże opacie; zmuszasz mnie odmówić temu, za co ci jak za łaskę przed chwilą dziękowałam. Muszę strzedz w sobie godności matki i kobiety. Warunki pańskie są niemożliwe do przyjęcia. Cóżby pomyślało moje dziecko, gdyby....
Przerwała, spostrzegłszy za oknem małą blond główkę, ze zwróconym na nią wzrokiem, ożywioną ostrem powietrzem i gorączką niepokoju. Na znak matki, dziecko wbiegło prędko:
— Ach! mamo, jaka ty dobra.... Napróżno we mnie wmawiano, że..... Myślałem, że odjechałaś.
Porwała go gwałtownie za rękę.
— Pojedziesz ze mną, rzekła, tu nas nie pożądają.
I wyszła sztywna, dumna, ciągnąc za sobą dziecko zdziwione tym nagłym odjazdem, który wyglądał na ucieczkę. Na uniżony ukłon poczciwego ojca, który również powstał, odpowiedziała zaledwie lekkiem skinieniem głowy. Mimo jednakże szybkości wyjścia, nie przeszkodziła Jackowi usłyszyć posłanego za nim westchnienia: „Biedne dziecko!....“ wymówionego tonem współczucia, które go aż do głębi serca przeniknęło.
Litowano się nad nim.... Dla czego?...
Później często o tem myślał.
Rektor się nie pomylił.
Hrabina Ida de Barancy była tylko mniemaną hrabiną.
Nie nazywała się de Barancy, a może nawet nie Idą. Zkąd pochodziła? Kim była? Ile było prawdy w całych dziejach jej szlachectwa? Nikt nie umiałby powiedzieć. Podobnie zagadkowe istoty ulegają tak różnorodnym losom, tylu wypadkom, mają tak długą i zdarzeń pełną przeszłość, że zwykle znamy tylko ostatnią ich postać. Są one jak owe obracające się portowe latarnie, które między smugami swego światła rzucają długie cienie.
To tylko było pewnem, iż nie była paryżanką, że przybywała z jakiegoś prowincyonalnego miasta, którego zachowała akcent, nie znała wcale Paryża i nie posiadała dobrego tonu, według zapewnienia panny Constant, jej garderobiany.
„Prowincyonalna kokotka....” mówiła ona wzgardliwie.
Jako objaśnienie, było to zbyt nieokreślonem.
Prawda, że pewnego wieczoru w teatrze Gymnase dwaj lyońscy kupcy wzięli ją za niejakąś Melanią Favrot, która kiedyś miała sklep z rękawiczkami i perfumeryą na placu Terreaux; lecz panowie ci omylili się i prosili ją o przebaczenie. Innym znów razem, oficer trzeciego pułku huzarów wziął ją za jakąś Nanę, którą przed ośmiu laty znał w Orleanie. Lecz również przyznał się do omyłki. Rzeczywiście bywają nieraz obrażające podobieństwa.
Jednakże pani de Barancy wiele podróżowała i nie kryła się z tem; lecz czarodziejem byłby ten, ktoby wydobył jakąś pewność z potoku jej słów, który wylewała dla objaśnienia swojego życia. Raz Ida rodziła się w koloniach, mówiła o swej matce, czarującej kreolce, o swoich plantacyach i murzynach; drugi raz pochodziła z okolicy Tours, a młodość przepędziła w wielkim zamku nad brzegiem Loary. Była w niej zadziwiająca niechęć do powiązania w jedną całość wszystkich szczegółów i anegdot — nieszczepionych kawałków swego życia.
Łatwo było dostrzedz, że w tych fantastycznych opowiadaniach przeważała próżność, próżność zielonej gadatliwej papugi. Ani na chwilę nie ustępowało w nich szlachectwo, majątek, pieniądze i tytuły.
Niezawodnie była ona bogatą, lub też bogato utrzymywaną. Miała wynajęty pałacyk na bulwarze Hausmana. Tam utrzymywała konie, ekwipaż, bardzo piękne meble wątpliwego gustu, trzech czy czterech służących, wiodła życie czcze, leniwe, może tylko osłonięte nieco pozorami wstydliwości i powagi, którą prowincya, lepiej od Paryża zabezpieczająca się przeciwko kobietom pewnego świata, niewątpliwie jej nadała. Wszystko to w połączeniu z rzeczywistą świeżością, prawdopodobnie pamiątką spędzonego na otwartem powietrzu dzieciństwa, stawiało ją na uboczu paryzkiego życia, w którym zresztą, jako świeżo przybyła, jeszcze swego miejsca nie znalazła.
Co tydzień odwiedzał ją jakiś mężczyzna, w średnim wieku, szpakowaty, dystyngowany. Mówiąc o nim, Ida nazywała go „panem” takim tonem wyniosłości, że przypominała francuzki dwór owych czasów, kiedy w ten sposób wyrażano się o królewskim bracie. Dziecko mówiło po prostu: „dobry przyjaciel”. Służący meldowali go: „hrabia”, między sobą zaś nazywali go poufale: „jej stary”.
Jej stary musiał być bardzo bogatym, gdyż pani w nic nie wglądała, w domu zaś wszystko się lało.
Zarządzała nim panna Constant, totumfacka, która wywierała jedyny i prawdziwy wpływ. Ona dawała swej pani adresa kupców, ona obznajmiała ją z życiem paryzkiem i dobrem towarzystwem; bo najgłówniejszem marzeniem, niemal tęsknotą, tęsknotą, która nią bezwątpienia owładnęła razem z majątkiem, było uchodzić za kobietę przyzwoitą, dostojną, szlachetną, bez zarzutu.
Łatwo więc sobie wyobrazić, w jaki stan ją wprawiło przyjęcie ojca O...., z jaką wściekłością w duszy od niego wyszła.
Wytworny powóz czekał na nią u drzwi zakładu. Raczej rzuciła się weń z dzieckiem niż weszła, mając zaledwie siłę wymówić donośnym głosem: „Do pałacu!” tak, ażeby ją usłyszało grono księży rozmawiających na ganku, którzy szybko usunęli się przed wirem futer i puklów.
Gdy powóz ruszył, nieszczęśliwa rzuciła się w kąt, nie w kokieteryjnej jednak spacerowej pozie, lecz pognębiona, zalana łzami, tłumiąc w jedwabiach łkania i wykrzykniki.
Co za wstyd powiedzieć sobie, że nie chciano przyjąć jej dziecka i że ten ksiądz pierwszem wejrzeniem odgadł jej sytuacyę, która według jej przekonania była tak starannie osłonięta wszystkiemi zbytkownemi i kłamliwemi pozorami światowej kobiety i nieskazitelnej matki. A więc było widocznem, czem ona jest!
Co chwila przenikliwy wzrok rektora, który obrażona duma nasuwała jej jak straszną mękę, rozpalał w jej żyłach wybuchające żary, a na twarzy nagłe rumieńce. Przypomniała sobie całą swoją gadaninę, wszystkie zawiedzione kłamstwa i ten uśmiech, ten niepojęty uśmiech, przed którym nie umiała się zachować i który po pierwszych słowach ją odgadł.
W drugim rogu karety niemy i nieruchomy Jack patrzył smutnie na matkę, nie rozumiejąc jej rozpaczy, przypuszczając tylko, że może jest jej powodem. Czuł jakąś nieokreśloną swoją winę, lecz w głębi tego smutku doznawał wielkiej radości, że nie pozostał w zakładzie. Bo pomyślmy tylko: od dwóch tygodni mówiono jedynie o tem Vaugirard. Matka wymogła na nim przyrzeczenie, że nie będzie płakał, że się zachowa rozumnie. Dobry przyjaciel napominał go, panna Constant kupiła wyprawę — wszystko było postanowione, gotowe. Żył jedynie bojaźnią myśli o tem więzieniu, do którego wszyscy go wtrącali. I oto w ostatniej chwili został ułaskawiony. Ach! gdyby matka nie była tak zmartwioną, jakżeby jej dziękował, jakżeby czuł się szczęśliwym przy niej, przytulony do futer powozu, w którym odbył tyle miłych spacerów i w którym jeszcze tyle razy mógłby się przejechać. Przypominał sobie poobiednie wycieczki do lasku, długie rozkoszne przejazdy po tym błotnistym i na wskroś nowym dla nich Paryżu, którego oboje byli zarówno ciekawi. Pomnik przy drodze, najmniejszy uliczny wypadek, wszystko ich bawiło.
— Patrz, Jack....
— Patrz, mamo....
Było to dwoje dzieci. Jednocześnie ukazywały się w oknie karety duże jasne pukle chłopczyka i szczelnie zasłonięta twarz matki....
Rozpaczliwy krzyk pani de Barancy wyrwał nagle dziecię z tych miłych wspomnień.
— Mój Boże! mój Boże! co ja zrobiłam, mówiła ona łamiąc ręce; co ja zrobiłam, że jestem tak nieszczęśliwą?
Naturalnie wykrzyk ten pozostał bez odpowiedzi, gdyż co ona zrobiła, mały Jack co najmniej jak i ona odrzec nie umiał. Nie wiedząc, co do niej mówić, jak ją pocieszyć, ujął tylko bojaźliwie jej rękę i przycisnął do ust z zapałem, jak prawdziwy kochanek.
Ona, drgnąwszy, spojrzała na niego obłąkanym wzrokiem:
— Ach! okrutne, okrutne dziecko, ile ty mi zrobiłeś złego od czasu jak przyszedłeś na świat!
Jack zbladł:
— Ja?... tobie?
Jedyną istotą, jaką na ziemi znał i kochał, była matka. Była ona dla niego piękną, dobrą, nieporównaną. I mimo woli, mimo wiedzy zrobił jej coś złego.
Na tę myśl biedny chłopczyna poczuł rozpacz, lecz rozpacz niemą, jak gdyby po głośnej boleści, której był świadkiem, wstydził się objawiać swego żalu. Trząsł się, tłumił łkania, wpadł w nerwowe spazmy. Przestraszona matka wzięła go w swe objęcia.
— Ale nie, nie, ja żartowałam.... Och! ty dzieciaku... Kto widział być tak czułym?.... Pieszczoch z długiemi nogami, kołysze się jak lalka.... Nie, mój Jacku, tyś mi nigdy nic złego nie zrobił.... To ja jestem nierozsądną, mięszając cię do podobnych historyi.... No, nie płacz już... Alboż ja płaczę?
Dziwna ta istota, zapomniawszy o swej przeszłej boleści, śmiała się szczerze, dla rozweselenia Jacka. Było to jedną z właściwości tej ruchliwej natury, że wszystko w niej leżało na powierzchni, żadnego wrażenia nie zachowała długo. Rzecz szczególna, wylane przed chwilą łzy dodały jej tylko blasku, młodości, jak fala, spływając po piórach sinogarlicy, nie przesiąka w nie, tylko im świetności dodaje.
— Gdzie my jesteśmy? spytała nagle, zsuwając zapocone okno karety.... Już kościół Magdaleny.... Jakżeśmy prędko zajechali. Wiesz co, wstąpimy do tego..... sławnego pasztetnika..... No, obetrzyj oczy, mały głuptasku..... Kupię ci ciastko.
Wysiedli do hiszpańskiej cukierni, która naówczas była bardzo w modzie.
Wewnątrz tłumy.
Materye, futra ocierały się o siebie i cisnęły z pospiechem apetytu; postacie kobiet, z zasłonami po nad czy zasuniętemi, odbijały się w zwierciadłach sklepu oprawionych w złoto z pasami śmietankowej barwy, pośród rozmaitego rodzaju odblasków mlecznego szkła podstawek, kryształów i innych upiększeń cukierni.
Pani de Barancy zwróciła z dzieckiem uwagę. To jej się bardzo podobało. Małe powodzenie w połączeniu z niedawnem przejściem pomogło jej tylko do zjedzenia mnóstwa ciast i zakropienia ich kieliszkiem hiszpańskiego wina. Jack poszedł za jej przykładem, lecz z większem umiarkowaniem, gdyż smutek napełnił jego serce stłumionemi westchnieniami i niewylanemi łzami. Gdy wreszcie wyszli, pogoda była tak piękna, chociaż zimna, na chodniku przy kościele Ś-tej Magdaleny rozchodziła się tak przyjemna woń fijołków, że Ida postanowiła wrócić pieszo i odesłała karetę. Spiesznie, lecz owym wolnym krokiem kobiet nawykłych do tego, ażeby je podziwiano, szła trzymając Jacka za rękę. Przechadzka na świeżem powietrzu, widok sklepów które oświetlać zaczęto, powróciły jej ostatecznie dobry humor.
Wtem nagle przed jakąś wystawą bardziej od innych błyszczącą, przypomniała sobie o maskowym balu, na który pójść miała wieczorem.
— Boże drogi!.... Wcale o tem nie myślałam.... Patrz mój Jacku, jak jestem roztargniona.... Prędzej, prędzej. Potrzeba jej było kwiatów, bukietu, kilku drobnych rzeczy o których zapomniała. A dziecko, którego życie ciągle wśród tych drobiazgów upływało, które równie silnie jak matka odczuwało subtelny wdzięk tych elegancyj, szło za nią w podskokach, ożywione myślą o tej zabawie, której widzieć nie miało. Toaleta matki, jej piękność, uwaga jaką przechodząc wzbudzała, wszystko to było i dla mego uciechą.
— Zachwycające.... zachwycające..... odeślij mi pan do domu na bulwarze Hausmana. Pani de Barancy rzuciła bilet, wyszła mówiąc z Jackiem obszernie o swoich sprawunkach. Potem, przybrawszy minę poważną, rzekła.
— Nadewszystko pamiętaj, co ci zaleciłam, nie trzeba mówić kochanemu przyjacielowi, że na ten bal chodziłam...... Jest to tajemnica. Do licha!... już piąta godzina..... Constant mnie złaje.
Nie omyliła się.
Garderobiana, wysoka i silna kobieta, lat czterdziestu, brzydka, męzkiej postawy, posłyszawszy że pani wraca, wypadła do niej.
— Kostium już jest.... Gdzie sens tak późno wracać; pani nie będzie gotową.... Tak prędko ubrać się nie można.....
— Nie łaj mnie, moja dobra Constant.... Gdybyś wiedziała, co mnie spotkało.... patrz! wskazała na dziecko. Garderobiana objawiła oburzenie.
— Jakto, pan Jack... powrócił?... To bardzo źle, mój panie, po tem coś obiecał. Chyba do tej szkoły trzeba będzie pana zaprowadzić przez żandarmów. Otóż to — matka jest dla pana za dobra.
— Ależ to nie on, księża nie chcieli.... pojmujesz, mnie.... mnie.... ubliżyli....
I znów stanęły jej w oczach łzy; znowu poczęła pytać Boga co zrobiła, że jest tak nieszczęśliwa. Gdy do tego dodamy działanie ciast, hiszpańskiego wina, gorąco w pokoju.... osłabienie jej wyda nam się naturalnem.
Trzeba ją było przenieść na łóżko i dla otrzeźwienia odetkać flakoniki z solami i eterem. Panna Constant wywiązywała się z zadania jak kobieta, która zna podobne przesilenia: chodziła po pokoju, zamykała i otwierała szafy z tą zimną krwią, jaką daje doświadczenie, i z tą miną, która zdawała się mówić: „to przejdzie”.
Tak krzątając się, mówiła do siebie: Co za pomysł prowadzić dziecko do Ojców... Jak gdyby pensyonat był dla niego, odpowiedni jego pozycyi.... Z pewnością nie przyszłoby do tego, gdyby mnie trochę więcej słuchano.... Dla mnie nie trudno byłoby mu wynaleźć pensyonat i do tego dobry pensyonat.....
Jack, przerażony widokiem matki w tym stanie, zbliżył się do łóżka i patrzył na nią bojaźliwie, przepraszając z głębi serca za zmartwienie, którego stał się powodem.
— Odejdźże ztąd, panie Jack.... Matka już zdrowa.... muszę ją ubrać.
— Jakto! moja Constant, więc ty chcesz, ażebym szła na ten bal?... Ja wcale nie mam ochoty do zabawy.
— Ba, daj pani pokój, ja panią znam, za pięć minut wszystko przeminie.... Niechno się pani popatrzy na ten piękny kostium, na te różowe pończochy jedwabne, na ten kapelusik z grelotkami. — Wzięła kostium, rozłożyła go, błyskając i trzęsąc świecidłami, którym Ida oprzeć się nie mogła.
Gdy matkę ubierano, Jack odszedł do buduaru sam, bez światła. Cienie zaścielały zalotny, wywatowany, drobiazgami zastawiony pokoik, do którego wpadało niepewne światło bulwarowej latarni. Smutny, oparłszy czoło o szybę, zaczął rozmyślać nad tym dniem pełnym wzruszeń. Nie umiejąc sobie wytłomaczyć przyczyny, poczuł się istotnie „biednem dzieckiem”, o którem ów ksiądz mówił z taką litością.
Dziwnie to słyszyć nad sobą ubolewanie wtedy, kiedy się uważamy za szczęśliwych. Są przecież nieszczęścia tak utajone, że ich nie odgadują nawet ci, którzy są ich przyczyną lub ofiarą. Drzwi się otworzyły. Matka była ubrana:
— Chodź, panie Jack.... i zobacz czy pięknie.... O! co za cudowna mięszanina, róże i srebro, wszędzie atłas. Co za piękny brzęk blaszek sprawiała matka najmniejszem poruszeniem.
Dziecię patrzyło, podziwiało, a matka cała wypudrowana, lekka, powiewna, z wachlarzem w ręku, śmiała się do Jacka, śmiała się do siebie w duchu, nie troszcząc się już o to, co zrobiła Bogu, że jest tak nieszczęśliwą. Panna Constant zarzuciła na nią ciepłą okrywkę i odprowadziła aż do powozu; Jack wsparty o poręcz, patrzał, jak po schodach okrytych dywanem zbiegały, niby w tańcu migając, dwa różowe trzewiczki wyszywane srebrem i unosiły matkę gdzieś daleko od niego, na bal, na który dzieci nie jeżdżą. Po ostatnim brzęku grelotek wrócił do pokoju, nie wiedząc, co robić.
Po raz pierwszy w życiu zatrwożyło go osamotnienie, w którem przecie znajdował się prawie co wieczór.
Ile razy pani de Barancy nie była w domu na obiedzie, Jack pozostawał na opiece panny Constant.
— Ona z tobą jeść będzie, mawiała matka do Jacka.
Kładziono dwa tylko nakrycia w jadalni, która wtedy zdawała się Jackowi bardzo dużą; ale najczęściej Constant, którą to sam na sam wcale nie bawiło, znosiła nakrycie do kuchni i jadła z nim obiad w towarzystwie służących.
Była to prawdziwa biesiada.
Obfitość poplamionego tłustością stołu i swawolna wesołość biesiadników tworzyły prawdziwą kałużę. Przewodniczyła naturalnie totumfacka, która dla rozweselenia towarzystwa opowiadała o awanturach swej pani w tak osłoniętych jednak wyrazach, ażeby one nie raziły malca.
Tego wieczora rozprawiano szeroko w suterynie o powodach nieprzyjęcia Jacka w Vaugirard. Augustyn, stangret, dowodził, iż lepiej się stało, gdyż ludzie ci zrobiliby z dziecka jezuitę i świętoszka.
Panna Constant protestowała przeciwko tym słowom. Wprawdzie nie spełniała ona przepisów swej religii, lecz nie pozwalała jej ubliżać. Wtedy rozmowa zmieniła obrot ku wielkiemu zdziwieniu Jacka, który słuchając pilnie, spodziewał się ciągle dowiedzieć, dla czego ten ksiądz, który wydawał się tak dobrym, nie chciał go przyjąć.
Teraz przedmiotem rozmowy nie był ani Jack ani matka, lecz religijne przekonania obecnych. Stangret Augustyn po napiciu się miał przekonania bardzo proste.... Dobrym dla niego bogiem było słońce.... Innego nie znał....
— Ja jestem jak słoń, oddaję cześć słońcu!... powtarzał bezustannie z pijackim uporem.
Zapytano go, gdzie to widział, że słonie czczą słońce.
— Widziałem to raz na fotografii! rzekł tonem wyniosłego rozbestwienia.
Panna Constant nazwała go za to bezbożnikiem i ateuszem, gdy tymczasem kucharka pełna wieśniaczej chytrości, tęga Pikardka, powiedziała im obojgu:
— Słuchajcie, nie macie racyi.... O wiarę sprzeczać się nie trzeba....
A Jack, cóż on robił podczas tego?
Siedział na końcu stołu, odurzony kuchennem powietrzem i nieskończoną rozprawą prostaków, a oparłszy twarz na rękach, zasypiał z rozrzuconemi puklami na aksamitnym rękawie. W gwarze, poprzedzającym przykry, niewygodny sen w siedzącej postawie, słyszał szept trojga sług. Teraz zdawało mu się, że mówiono o nim daleko, bardzo daleko — gdzieś we mgle.
— Czyjże więc jest ten chłopiec? zapytała kucharka.
— Nie wiem nic, odpowiedziała Constant, to tylko pewne, że tu pozostać nie może i że mi kazała wyszukać dla niego jaki pensyonat.
Z przerwaną czkawką stangret wybełkotał:
— Poczekajcie no, poczekajcie. Wiem o jednym sławnym pensyonacie, jakiego wam właśnie potrzeba. Nazywa się on kollegium.... nie, nie kollegium... gi... gimnazyum Moronvala. Ale to jest to samo co kollegium. Kiedy byłem u Saidów, u moich Egipcyan, tam odwoziłem malca, a nawet pewien kupiec dawał mi zawsze ogłoszenia. Muszę jedno z nich mieć....
Zaczął szukać w pugilaresie i zpośród pomiętych szpargałów, które na stole porozkładał, wydostał jeden najbardziej zatłuszczony.
— Oto jest! zawołał tryumfalnie.
Rozwinął ogłoszenie i zaczął je czytać, a raczej ciężko sylabizować:
Gi... Gimnazyum Moronvala...
— Dajcie mi to, rzekła panna Constant, wziąwszy mu papier z rąk, i odczytała jednym ciągiem:
Gimnazyum Moronvala, 25 aleja Montaigne. — W najpiękniejszym cyrkule Paryża. — Zakład familijny. — Wielki ogród — Liczba uczniów ograniczona — Nauka wymowy francuzkiej podług metody Moronval-Decostère — prostowanie akcentów zagranicznych lub prowincyonalnych — Poprawa wszelkiego rodzaju błędów wymawiania przez ułożenie organów fonetycznych.
Panna Constant zatrzymała się, ażeby odetchnąć, i rzekła do obecnych:
— To wydaje mi się bardzo przyzwoitem.
— Wierzę!... odparła Pikardka, wytrzeszczając oczy.
— ....Organów fonetycznych.... Wyraźne czytanie na głosy zasady artykulacyi i oddychania.
Czytanie ogłoszenia trwało dalej, lecz Jack zasnął i nic nie słyszał.
Miał sen.
Podczas gdy jego przyszłość rozstrzygała się przy brudnym kuchennym stole, podczas gdy jego matka w różowym kostiumie jak szalona się bawiła, on śnił o tym księdzu, o tym łagodnym i przenikającym głosie, który mówił: „Biedne dziecko”.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.