Józef Balsamo/Tom VI/Rozdział LXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXVIII
FAJERWERK

Zaledwie brat i siostra stanęli obok siebie, okrzyk radosny dał się słyszeć w tłumie. Pierwsze rakiety zaczęły krążyć w powietrzu. Ruggieri nie zawiódł oczekiwania, ognie zapowiadały się świetnie.
Świątynia hymenu zajaśniała najprzód olśniewającem światłem; potem z paszcz delfinów popłynęły ognie, łącząc się z różnokolorowemi strumieniami, lejącemi się z urn upostaciowanych rzek.
Lud nie posiadał się z radości i podziwienia, okrzyki były ogłuszające.
Andrea, dla której wszystko, co widziała w tej chwili, było nowością, znajdowała się zupełnie pod wpływem uroku.
— Patrz, jakie to piękne, — Filipie! — zawołała, widząc w powietrzu nową rakietę.
— O! mój Boże! — krzyknął Filip — to zbłąkana raca, jeżeliby padła na zapasy!...
Jeszcze nie skończył tych słów, gdy huk straszny, równający się stu wystrzałom armatnim, rozległ się w powietrzu. Ziemia zadrżała pod nogami tłumu.
Błędna rakieta padła na cały zapas ogni bengalskich, ukryty z drugiej strony pomnika, a te, pękając, zasypywały dymem, płomieniem, iskrami, lud, zebrany w tej stronie.
Andrea i tłum, otaczający ją, sądzili, że to ostatni wspaniały fajerwerk; w tem bowiem oddaleniu trudno sobie było zdać sprawą z tego, co się działo w istocie.
— Nie, Andreo, to wypadek, chodź prędzej, wracajmy do powozu! — wołał Filip.
— Czekaj, czekaj chwilę, daj mi trochę popatrzeć, Filipie.
Straszne krzyki, rozlegające się po przeciwnej stronie placu, zaczęły dochodzić do tłumu zgromadzonego w tej stronie.
Filip porwał wpół Andreę, chcąc ją co prędzej uprowadzić. Ale już było za późno; popłoch okropny wszczął się wśród ludu, trwoga podwajała siły, a odejmowała rozsądek; w jednej chwili setki ludzi, uduszonych i stratowanych zaległo ziemię, uciekający potykali się o trupy, spłoszone konie tratowały, co im wpadło pod nogi, drewniane rusztowanie paliło się, głownie padały na ludzi.
Filip, mocno trzymając siostrę, broniąc ją przed śmiercią, grożącą co chwila, unoszony przez jakąś gromadę uciekających — pragnął co prędzej wyjść z tego zamętu.
Gilbert, który ciągle trzymał się w pobliżu Taverney’ów, gotując się nieść im pomoc w potrzebie, teraz oderwany od nich, napróżno starał się zbliżyć do Andrei.
Wtem jakiś żołnierz dobył pałasza, a uderzając na prawo i lewo, torował sobie drogę; Andrea zobaczyła nagle pałasz tuż nad swoją głową, krzyknęła i upadła na ziemię.
Filip napróżno starał się ją podźwignąć, ale Gilbert widząc ją upadającą, w szale rozpaczy przedarł się przez dzielących go od niej ludzi, w mgnieniu oka schylił się, porwał Andreę na ręce, przytulił do piersi jak dziecko i, z tym drogim ciężarem, począł przeciskać się przez tłum; próżnym jednak był wszelki wysiłek, tłum unosił go, jak fala.
Andrea zemdlona, bez tchu, zimna, z zamkniętemi oczami, wydawała mu się martwą.
Tłum stanął nagle, zatrzymany murem.
Gilbert przytulił do ust rękę Andrei; była zimna, jak lód, przycisnął usta do ust jej zsiniałych, chcąc gorącym oddechem wrócić życie ukochanej kobiecie.
Otaczał go tłum straszny, pokaleczony, jęczący, uciekający przed końmi spłoszonemi i przed samym sobą.
Gilbert nie widział, nie słyszał nic, przycisnął się mocno do muru, szukając punktu oparcia; przyłożył rękę do serca Andrei, czuł, że bije zwolna. Uczuł się szczęśliwym: — Żyje! żyje! a jam jej uratował życie!
Coraz więcej napływało uciekających; Gilbert czuł, że go siły opuszczają i z rozpaczą myślał, że lada chwila padnie wraz z Andreą pod nogi ludu, który ich zdepcze.
Wtem usłyszał głosy jakieś, niby słowa hasła tajemniczego; podniósł głowę i ujrzał stojącego Balsama, otoczonego kilkoma ludźmi, zajętymi ratowaniem.
— Panie baronie Balsamol zbliż się! ratuj pannę de Taverney!
Balsamo usłyszał rozpaczliwy głos młodzieńca, pochylił się do muru i, chwyciwszy w silne ramiona Andreę, uniósł ją, nie spojrzawszy nawet na tego, który go o pomoc błagał.
Gilbert złożył długi pocałunek na ręce Andrei i oderwał kawałek białej jej sukni, który pozostał w jego ręku. Upadł potem nieprzytomny na stos trupów; zamknął oczy i przestał słyszeć i widzieć, co się wkoło niego działo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.