Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI
MATKA CHRZESTNA I CHRZEŚNIACZKA

Biedna hrabina... (zostawmy tę nazwę, nadaną jej przez króla, a zupełnie zasłużoną w tej chwili) biedna hrabina, powtarzamy, pędziła, jak szalona, drogą do Paryża. Chon, ukryta w buduarze w Luciennes, przerażona ostatnim ustępem listu Jana, przeklinała nieszczęsną myśl zaopiekowania się na drodze Gilbertem.
Przybywszy do mostu d’Antin, hrabina zastała oczekującą karetę. Siedział w niej Jan z prokuratorem i rozprawiał energicznie. Gdy ujrzał siostrę, wyskoczył i zatrzymał powóz.
— Prędko hrabino — rzekł — siadaj do mojej karety i śpiesz na ulicę Saint-Germain Prés.
— Stara nas zawiodła? — zapytała Dubarry, przesiadając się; a jednocześnie prokurator, na znak wicehrabiego, czynił to samo.
— A tak, hrabino — rzekł Jan — oddała nam pięknem za nadobne.
— Co się stało?
— W dwóch słowach ci opowiem: zostałem w Paryżu, bo jej nie dowierzałem i miałem słuszność, jak widzisz. O dziewiątej wieczorem poszedłem do hotelu pod „Piejącym kogutem“.
Słucham, patrzę, wszystko w porządku. Sądziłem już, że mogę powrócić i położyć się spać. Wracam tedy i śpię.
Raniutko budzę się, budzę Patrycego i każę mu mieć na oku hotel.
O dziewiątej, uważaj dobrze, o godzinę wcześniej, niż było umówione, przybywam karetą; Patrycy nie dostrzegł nic alarmującego, uspokojony idę do hrabiny.
We drzwiach służąca mnie zatrzymuje i oznajmia, że hrabina słaba, nie może dziś wyjść, a kto wie, czy choroba nie przeciągnie się z jaki tydzień.
Przyznaję, że się tego zupełnie nie spodziewałem.
— Jakto! nie może wyjść, cóż jej się stało?
— Jest bardzo słaba.
— Słaba? niepodobna. Wczoraj była zdrowiuteńka.
— Tak, proszę pana. Ale pani ma zwyczaj sama gotować sobie czekoladę, otóż dziś rano wylała z maszynki cały ukrop na nogę i oparzyła się okrutnie. Na krzyk pani hrabiny nadbiegłam. Pani zemdlała, zaniosłam ją na łóżko, a w tej. chwili, zdaje mi się, zasnęła.
Pobladłem, jak twoje koronki, hrabino, i zawołałem:
— To kłamstwo!
— Nie, drogi panie Dubarry — odpowiedział głos cierpki, przeszywający — nie, to nie kłamstwo, cierpię straszliwie.
Otworzyłem przemocą drzwi i rzuciłem się w stronę, skąd głos pochodził; stara hrabina rzeczywiście leżała w łóżku.
— A! pani!... — zawołałem.
— Widzisz pan — rzekła do mnie, pokazując obrzydliwe jakieś naczynie kuchenne, walające się na podłodze — oto przyczyna wszystkiego złego.
Skoczyłem na to naczynie i zdeptałem nogami.
— Już nie będziesz pani gotowała w tem czekolady, zaręczam.
— Niema nic straconego — ciągnęła głosem bolejącym — pani d’Alogny przedstawi pańską siostrę. Trudno, tak było pisane! jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— A! mój Boże! — zawołała hrabina. — Janie, do rozpaczy mnie przyprowadzasz.
— Nie tracę nadziei jeszcze, jeżeli sama się do niej udasz, i dlatego wezwałem cię do Paryża?
— Dlaczego nie tracisz nadziei?
— Ba! dlatego, że możesz to, czego ja nie mogę, bo jesteś kobietą i każesz pokazać sobie nogę, a kiedy dowiedziesz podstępu, możesz oświadczyć pani Béarn, iż syn jej zostanie zwyczajnym śmiertelnikiem, że grosza nie ujrzy ze spadku Saluces’ów: słowem odegrasz lepiej komedję, niż ja to potrafię.
— I ty możesz żartować jeszcze?
— Wierz mi, że gorzkie są moje żarty.
— Gdzie mieszka stara Sybilla?
— Przy ulicy Saint-Germain des Prés, stara czarna szopa z wielkim kogutem, wymalowanym na szyldzie.
— O! ja jej straszną scenę wyprawię.
— Dobrze zrobisz, trzeba ryzykować! Chcesz, żebym poszedł z tobą?
— Niech Bóg broni, popsułbyś wszystko!
— Wiesz, co mi powiedział prokurator? zapamiętaj to sobie: Pobić wroga u niego w domu, to droga do więzienia, pobić go zaś w polu...
— Nic nie znaczy — dokończyła hrabina — wiesz lepiej o tem, niż ktokolwiek inny.
Jan uśmiechnął się złowrogo.
— O! — rzekł — jeżeli płaci się długi późno, procenta rosną i kiedy spotkam swego przeciwnika...
— Nie mówmy o nim, mówmy o mojej hrabinie.
— Nic nie mam więcej do powiedzenia; siadaj i jedź!
— Gdzie na mnie czekać będziesz?
— W tym samym hotelu, a jak będziesz potrzebawała pomocy, znajdziesz mnie przy butelce hiszpańskiego wina.
— Ruszaj! — zawołała hrabina.
— Ulica Saint-Germain des Prés, pod „Piejącego koguta“ — dodał wicehrabia.
Powóz popędził w stronę Pól Elizejskich, a w kwadrans później zatrzymał się na rogu ulic OO. Opatów i Ś-tej Małgorzaty.
Pani Dubarry wysiadła i udała się piechotą w stronę hotelu, bojąc się, aby turkot nie ostrzegł starej spryciarki i żeby się przed nią nie schowała.
Hrabina z jednym tylko lokajem pospieszyła do hotelu i wpadła gwałtownie w drzwi główne.
Nikt nie widział, gdy wchodziła, dopiero przy schodach spotkała gospodynię.
— Gdzie mieszka pani de Béarn? — zapytała.
— Pani de Béarn chora, nie przyjmuje nikogo.
— Wiem o tem, że chora i właśnie przyszłam ją odwiedzić.
I lekka, jak ptaszek, wbiegła na schody.
— Pani! pani! — wołała oberżystka — gwałtem chcą się dostać do pani!
— Kto taki? — zapytała stara pieniaczka z głębi pokoju.
— To ja — odrzekła hrabina, stając na progu z miną, zastosowaną do okoliczności.
— Pani hrabina u mnie! — zawołała stara, blada z przerażenia.
— Tak, droga pani, przyszłam panią odwiedzić, pocieszyć w nieszczęściu. Opowiedz mi, co to się stało.
— O pani! nie śmiem prosić, ażebyś spoczęła v tej obrzydłej dziurze.
— Wiem, że pani posiada zamek w Turyngji, więc nie zważam wcale na to chwilowe mieszkanie w hotelu.
Hrabina usiadła, a pani de Béarn zrozumiała, że nie pozbędzie się jej tak łatwo.
— Bardzo pani cierpi — zapytała Dubarry.
— O! strasznie, okropnie.
— I to prawa noga? Jakimże wypadkiem pani ją tak oparzyła?
— Bardzo prostym: trzymałam maszynkę w ręku, naraz wyśliznęła się, upadła i woda gorąca wylała się na nogę.
— Ach! to przerażające!
Stara ciężko westchnęła.
— O tak, to przerażające. Cóż robić, nieszczęścia w parze chodzą.
— Wie pani, że król ją oczekiwał dziś rano?
— Nie powiększaj pani mojej boleści.
— Jego Królewska Mość niezadowolony, że pani się nie stawiła.
— Mam nadzieję wytłumaczyć Najjaśniejszemu Panu że tylko choroba mogła mnie zatrzymać.
— Nie chcę pani bynajmniej martwić, broń Boże rzekła Dubarry, widząc poważną minę starej — chcę tylko, abyś zrozumiała, jak wiele wagi król przywiązywał do tego, co miało nastąpić i jak byłby za to wdzięczny.
— Sama pani widzi, czy to możebne.
— Bezwątpienia, lecz powiem pani rzecz jedną.
— Powiedz, pani, bardzo rada będę usłyszeć.
— Mnie się zdaje, że wypadek pani był skutkiem jakiegoś wzruszenia...
— Bardzo być może — odrzekła stara, potakując głową — wzruszona byłam niezmiernie zaszczytnem przyjęciem, jakiego doznałam u pani.
— E! zdaje mi się, że oprócz tego...
— Cóżby być mogło innego?... ja przynajmniej nie wiem o niczem...
— Może spotkanie jakie?
— Nie przypominam sobie...
— Może, wychodząc ode mnie?...
— Nie spotkałam nikogo, jechałam karetą brata pani.
— Ale może przedtem?...
Pani de Béarn zamyśliła się.
— Niech sobie pani przypomni — rzekła Dubarry zniecierpliwiona, — przecie ktoś wjeżdżał na dziedziniec, gdy pani opuszczała pałac.
— Przykro mi, droga pani, lecz nie mogę sobie przypomnieć.
— Pewna kobieta... A! teraz pani wie, o kim mowa.
— Wzrok mam tak krótki, że o dwa kroki nie poznaję nikogo.
— Kuta baba — pomyślała hrabina — nie dani jej rady, trzeba z nią grać w karty otwarte.
— No więc — rzekła głośno — ponieważ pani nie poznała tej damy, powiem zaraz, kto ona była...
— Chce pani mówić o tej, z którą się w progu domu pani minęłam?
— Naturalnie, to moja szwagierka, panna Dubarry.
Słucham z uwagą; lecz ponieważ nigdy jej nie widziałam...
— Zdaje się pani tylko.
— Czyżbym ją kiedy widziała?
— Tak, a nawet ją pani u siebie w domu przyjmowała.
— Pannę Dubarry?
— Ją samą. Ale wtedy nazywała się panną Flageot.
— O! — zawołała stara z goryczą, której ukryć nie była w stanie — więc ta mniemana panna Flageot, która aż do mnie trafiła, wyciągnęła z domu i zmusiła prawie do podróży, to była pani siostra?
— We własnej osobie, szanowna pani.
— A kto ją nasłał na mnie?
— Ja sama.
— Czy dlatego, ażeby ze mnie zażartować?
— Dlatego, aby oddać pani przysługę, a jednocześnie, abyś pani i mnie usłużyła.
Stara dama zmarszczyła gęste brwi siwe.
— Zdaje mi się — powiedziała, — że jej odwiedziny nie wyjdą mi na dobre.
—Czyżby pan de Maupeau źle panią przyjął?
— Tak, zdawkową monetą uprzejmości.
— Zdaje mi się, iż miałam zaszczyt ofiarować pani coś lepszego nad ową zdawkową monetę.
— Pani łaskawa, człowiek proponuje, a Bóg dysponuje...
— Żarty na stronę, kochana pani, mówmy serjo — rzekła hrabina.
— Słucham z największą uwagą.
— Oparzyła pani nogę?
— Widzi pani przecie.
— Czy oparzenie jest ciężkie?
— Straszne!
— A czy pomimo tej okrutnej, lecz sądzę, nie niebezpiecznej rany, mogłaby pani uczynić wysiłek nadludzki i pojechać do Luciennes, a tam w moim gabinecie utrzymać się na nogach choćby sekundę i przedstawić się królowi?
— Niepodobna, łaskawa pani omdlewam na samą myśl powstania z fotelu.
— Więc to coś okropnego musiałaś pani zrobić sobie w tę nogę?
— Tak, pani.
— Któż pani ją opatruje, kto pani radzi, kto dogląda?
— Jak wszystkie wiejskie gospodynie i ja mam swoje lekarstwa na oparzenie i właśnie przykładam maść własnego wynalazku.
— Czy można obejrzyć ten specyfik?
— I owszem.
— Filut baba! — pomyślała hrabina, — przewidziała wszystko, aby mnie oszukać.
— Pani — odezwała się słodko — ja także posiadam objekt, wyśmienity w tego rodzaju wypadkach, lecz użycie jego zależy od stopnia oparzenia.
— Jakto pani rozumie?
— A to, widzi pani, bywa zwyczajna czerwoność, opuchnięcie lub starcie skóry. Nie jestem doktorem, lecz przecie w życiu każdy się kiedyś oparzył mniej lub więcej.
— O pani, to jest starcie skóry.
— Mój Boże, jak też pani fatalnie cierpieć musi. Czy pozwoli pani przyłożyć sobie mojego olejku?
— Z wdzięcznością, droga pani. Czy go pani z sobą przyniosła?
— Nie; lecz przyślę natychmiast.
— Serdecznie pani dziękuję.
— Chciałabym tylko zobaczyć ranę.
Stara się poruszyła.
— O nie, pani — zawołała — to za przykry byłby widok...
— Dobrze — pomyślała Dubarry — złapała się baba.
— O, niech się pani nie lęka — rzekła — widok ran mnie nie przestrasza.
— Zanadto znam zwyczaje światowe, abym...
— Gdy idzie o pomoc bliźniemu, zapomnijmy o tych zwyczajach.
I szybko skierowała rękę ku nodze zranionej.
Stara krzyknęła, choć pani Dubarry zaledwie się jej dotknęła.
— Dobrze gra komedję — szepnęła hrabina, przyglądając się minom pani de Béarn.
— Zdawało mi się, że już umieram, tak mnie pani uraziła!
I blada, z oczyma przymkniętemi, zdawała się omdlewać!
— Czy pani pozwoli? — dorzuciła ulubienica.
— Czyń pani, co się jej żywnie podoba, rzekła stara głosem cichym.
Dubarry odwiązała prędko bandaże, otaczające nogę; pani de Béarn jej nie broniła.
— Zapewne, przy ostatnim kompresie, zacznie wrzeszczeć, lecz choćbym miała ją zadusić, zobaczę nogę, — szeptała hrabina.
Pani de Béarn jęczała, lecz nie sprzeciwiała się wcale.
Po zdjęciu kompresu, prawdziwa i głęboka rana ukazała się oczom Dubarry. Nie było to żadne naśladowanie i tu okazała się dopiero dyplomacja pani de Béarn.
Stara hrabina prawdopodobnie poznała Chon; lecz podniosła się do wysokości Porcji i Muciusa Scevoli.
Pani Dubarry podziwiała ją w skupieniu ducha.
Stara dama w poczuciu zwycięstwa, przeszywała wzrokiem hrabinę, klęczącą u jej nóg.
Dubarry zręcznie obwinęła ranę, ułożyła chorą nogę na poduszkach taboretu i usiadła obok pani de Béarn.
— Zwyciężyłaś mnie, pani — rzekła przebacz, że od początku nie stawiałam kwestji jasno, jak należało z kobietą pani pokroju. Więc teraz podaj pani, warunki.
Oczy starej zaświeciły, lecz był to chwilowy błysk tylko.
— Określ pani wyraźnie, czego wymagasz ode mnie — rzekła — a wtedy będę w stanie osądzić, w czem ci użyteczną być mogę.
— Chcę być przedstawioną w Wersalu przez panią — powiedziała hrabina — choćbym miała tak strasznie cierpieć, jak pani dziś cierpisz.
Pani de Béarn słuchała bez poruszenia.
— I cóż więcej? — rzekła.
— To już wszystko; teraz na panią kolej.
— Chciałabym — mówiła pani de Béarn, dając poznać stanowczo, że zna wartość wymaganej od niej przysługi — chciałabym mieć zapewnione z mego procesu dwieście tysięcy liwrów.
— A jeżeli pani wygra proces, uczyniłoby to czterysta tysięcy.
— Bynajmniej, ponieważ uważam dwieście tysięcy liwrów za własność osobistą, której mi Saluce‘owie zaprzeczają; drugie dwieście tysięcy będą dodatkiem do zaszczytu, jaki mnie spotkał, że panią poznałem.
— Dostanie je pani. Cóż dalej?
— Mam syna, którego kocham szalenie. W rodzinie naszej zawsze szpadę noszono z honorem, lecz kto urodził się do rozkazywania, nie je«t dobrym szeregowcem.
Trzeba mi natychmiast pułku dla syna i nominacji na pułkownika.
— A kto pułk umunduruje?
— Król, ma się rozumieć, bo, gdybym na to wydała otrzymane dwieście tysięcy liwrów, byłabym równie biedną, jak dzisiaj jestem.
— Policzywszy dobrze, mamy już sześćset tysięcy liwrów.
— O nie, czterysta tylko, i to w przypuszczeniu, że pułk kosztować będzie dwieście.
— Niechże tak będzie.
— Chcę jeszcze prosić króla, o wynagrodzenie za winnicę moją w Turenji, czyli za cztery morgi doskonałej ziemi, którą inżynierowie królewscy zabrali mi przed jedenastu laty na kanał jakiś.
— Przecież zapłacono pani?
— Tak jest, lecz podług oceny biegłych, ja zaś ceniłam tę winnicę dwa razy wyżej, niż oni.
— Dobrze, dobrze, będzie pani miała zapłacone po raz drugi.
Czy już wszystko?
— Przepraszam. Brak mi gotówki, jak to zapewne pani zauważyła; a winna jestem panu Flageot coś około dziewięciu tysięcy liwrów.
— Jeszcze dziewięć tysięcy?
— Bez tego obejść się nie mogę.
— Zapłacę te dziewięć tysięcy z własnej szkatuły. Spodziewam się, że pani ze mnie zadowolona?
— Najzupełniej, droga pani; lecz i ja dowiodłam pani swoich dobrych chęci.
— O, jakże żałuję, że pani sobie nogę oparzyła — powiedziała, śmiejąc się, Dubarry.
— Ja wcale tego nie żałuję — odrzekła pieniaczka to mi pozwoli dowieść pani, iż pomimo wszelkich wypadków, jestem na jej usługi.
— Obliczymy teraz skrupulatnie — wyrzekła Dubarry.
— Zatrzymaj się pani chwilkę.
— Czy pani zapomniała jeszcze o czem?
— O jednej rzeczy maleńkiej.
— A więc proszę powiedzieć.
— Nie spodziewałam się stanąć przed naszym wielkim monarchą. Niestety! Wersal i świetności jego wyszły mi z pamięci, tak, że obecnie nie mam sukni odpowiedniej.
— Przewidziałam to, droga pani. Wczoraj, zaraz po twoim odjeździe, ubranie pani na uroczystość prezentacji zaczęto przygotowywać. Jutro w południe będzie skończone.
— Nie mam brylantów.
— Panowie Boeëhmer i Bassange dostarczą pani jutro, na mój rozkaz, garnitur prześliczny, wartujący dwieście dziesięć tysięcy liwrów, a pojutrze przyjmą go z powrotem, płacąc pani dwieście tysięcy. Tym sposobem wynagrodzenie będzie już zapłacone.
— Doskonale, łaskawa pani; nie mam już nic więcej do żądania.
— Cieszy mnie to nieskończenie.
— Ale, ale, a nominacja dla syna mego?
— Najjaśniejszy Pan sam ją pani wręczy.
— A obietnica umundurowania pułku?
— W dyplomie i to się znajdzie.
— Doskonale. Pozostaje jedynie kwestja winnic...
— Na ile pani szacuje te cztery morgi?
— Ponieważ ziemia jest doskonała, zatem po sześć tysięcy liwrów morgę.
— Podpiszę pani rewers na dwanaście tysięcy, które z dwunastoma już wziętemi przez panią, uczynią dwadzieścia cztery tysiące.
— Oto przybory do pisania — rzekła stara hrabina, wskazując na biurko.
— Będę miała zaszczyt podać je najpierw pani — powiedziała Dubarry.
— Mnie?
— Tak, właśnie.
Abyś pani raczyła napisać do króla słów kilka, które oto podyktuję:
— A! prawda! — odrzekła pani de Béarn.
— Niech więc pani pisze.
Stara przysunęła stolik, wzięła pióro i papier i czekała.
„Najjaśniejszy Panie! Szczęście, jakie mnie spotkało z powodu, iż Wasza Królewska Mość, raczyłeś przyjąć moją propozycję przedstawienia na dworze najdroższej przyjaciółki mojej, hrabiny Dubarry...“
Stara wykrzywiła wargi i nacisnęła pióro, aż głośno skrzypnęło.
— Nie dobre pani ma pióro, hrabino, — rzekła faworytka — trzeba je zmienić.
— Nie potrzeba, przyzwyczaję się.
— Tak pani sądzi?
— O! tak.
Pani Dubarry dyktowała dalej:
„...ośmiela mnie błagać Waszą Królewską Mość, aby raczył być łaskaw na mnie, gdy się przedstawię w Wersalu, jak na to zezwolić raczył. Pochodząc z rodziny, która zawsze wiernie służyła monarchom swoim, śmiem się spodziewać łaskawego przyjęcia Waszej Królewskiej Mości“.
— A teraz racz pani się podpisać.
Stara hrabina podpisała:

„Anastazja-Eufemja-Rudolfina,
hrabina de Béarn“.

Pisała charakterem pewnym, dużemi literami, nie szczędząc błędów ortograficznych.
Następnie podsunęła papier i pióro pani Dubarry, która pismem kształtnem, szpiczastem podpisała przekaz na dwadzieścia jeden tysięcy liwrów, dwanaście jako wynagrodzenie za winnice, a dziewięć na zapłacenie honorarjum doradcy prawnemu panu Flageot.
Napisała także do panów Boëhmer i Bassange, jubilerów dworskich, prosząc o wręczenie oddawcy biletu całego garnituru z brylantów i szmaragdów, nazwanego Ludwiką, ponieważ należał niegdyś do ciotki delfina, która sprzedała go, potrzebując pieniędzy na cele dobroczynne. Następnie panie zamieniły ze sobą te papiery.
A teraz — rzekła Dubarry — daj mi dowód twej przyjaźni hrabino.
— O, pani, z całego serca.
— Zamieszkaj pani u mnie, a ręczę ci, że za kilka dni doktór mój, Tronchin, wyleczy cię zupełnie. Jedź pani zaraz ze mną, spróbujesz także skuteczności mego niezawodnego olejku...
— Niech pani na mnie nie czeka — rzekła przezorna stara — mam jeszcze kilka spraw ważnych do załatwienia, zanim za panią podążę.
— Więc mi pani odmawia?
— Przeciwnie, droga pani, przyjmuję łaskawe zaproszenie, ale oto pierwsza bije, ja do trzeciej załatwię interesa, a punkt o piątej stawię się w Luciennes.
— Czy brat mój może przyjechać i zabrać panią swoim powozem?
— O, i owszem, bardzo proszę.
— Żegnam panią i do prędkiego zobaczenia.
— Bądź pani spokojną, jestem szlachcianką, zatem danego słowa dotrzymam, i choćby mi umrzeć przyszło, przedstawię cię jutro w Wersalu.
— Dowidzenia, droga matko chrzestna!
— Dowidzenia, najdroższa chrześniaczko!
Rozstały się nareszcie; stara pozostała z nogą na poduszkach, ściskając w ręku szacowne papiery; pani Dubarry wyszła lekka i zgrabna, jednak z sercem ściśniętem z żalu, że nie mogła okazać się silniejszą od starej hrabiny, ona, która rządziła królem Francji!
Jan siedział w sali na dole i z nudów drugą już butelkę wysączał, lecz, gdy ujrzał wracającą siostrę, podbiegł szybko ku niej.
— No cóż, no cóż? — zapytał.
— Powiem ci to, co powiedział marszałek saski królowi, wskazując na pole bitwy pod Fontenoy:
„Najjaśniejszy Panie, niech cię ten widok przekona, jak zwycięstwo drogo kosztuje“.
— A więc zwyciężyliśmy? — zapytał Jan.
— Uważaj, co mówię: „Jedno jeszcze takie zwycięstwo, a zginęlibyśmy!“
— No, ale matkę chrzestną posiadamy?
— Tak; tylko kosztuje nas ona około miljona!
— O! o! — zawołał Dubarry z brzydkim grymasem.
— Trudno, miałam nóż na gardle.
— Ależ to ohydne!
— A jednak prawdziwe. Nie zżymaj się tak bardzo, z twojej to winy o mało wszystko nie przepadło!
— Boże wielki, co za straszna kobieta!
— To rzymianka.
— Nie, greczynka.
— Rzymianka czy greczynka — ale pamiętaj zabrać ją z hotelu o trzeciej i dostawić do Luciennes. Uspokoję się dopiero, jak ją pod kluczem mieć będę.
— Nie ruszę się stąd — rzekł Jan.
— A ja biegnę przygotować wszystko co trzeba — rzekła hrabina, wskakując do karety.
— Do Luciennes! — zawołała. — Jutro już powiem: „do Marly!“
— Drogo kosztujemy kochaną Francję — mówił Jan do siebie, patrząc za odjeżdżającą siostrą.
Ale górą Dubarry!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.