Józef Balsamo/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom IV
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer. Poznań — Fiszer i Majewski


Drukarnia „Rola“ J. Buriana, Mazowiecka 11





XXXIV
KRÓL SIĘ BAWI

Ludwik XV uradowany, że ukarze hrabinę, zawrócił do drzwi salonu.
Chon ukazała się na progu.
— No, cóż tam?... — zapytał król.
— Niema w przedpokoju nikogo ze służby waszej, Najjaśniejszy Panie.
Ludwik zbliżył się do drzwi.
— Służba! — zawołał.
Nikt, nawet echo mu nie odpowiedziało.
— Ktoby uwierzył, u djabła — rzekł, wracając do pokoju, że jestem wnukiem tego, który powiedział: „Ledwie, że nie czekałem“.
Zbliżył się do okna i otworzył je.
Zarówno podwórza, jak przedpokoje puste były: ani koni, ani łuczników, ani straży królewskiej. Noc tylko ciemna w całej piękności i spokoju. Księżyc wschodzący oświecał chwiejące się wierzchołki drzew lasu de Chatou i złocił wody Sekwany, płynącej leniwie w różnych zakrętach od Bougival do Maisons. Słowik improwizował jedną z tych cudnych melodyj, które w maju śpiewa jedynie.
Ludwik XV ani poeta, ani marzyciel, ani artysta, człowiek zmaterjalizowany, nie odczuwał tych wszystkich piękności.
— Proszę cię, hrabino — powiedział z widoczną złością — niech do djabła ustaną już raz te żarty.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała hrabina ze śliczną minką, którą zawsze króla rozbrajała — ja tu nie rozkazuję!
— Ani ja także — powiedział Ludwik XV, — widzisz jak mnie słuchają.
— Nie więcej jak mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Któż więc tu rozkazuje? może ty Chon?
— Ja?... — odpowiedziała młoda kobieta — ja nie lubię słuchać, a tembardziej rozkazywać.
— Któż zatem jest tu panem?
— Gubernator, Najjaśniejszy Panie.
— Pan Zamor?
— Tak..
— A prawda; proszę zadzwonić na kogokolwiek.
Hrabina z zachwycającą obojętnością wyciągnęła rączkę do dzwonka.
Ukazał się lokaj, prawdopodobnie wyuczony także swej roli.
— Gdzie gubernator? — powiedział król.
— Gubernator — odpowiedział z uszanowaniem służący — pilnuje bezpieczeństwa zamku.
— Gdzie jest obecnie?
—Obchodzi pałac dokoła wraz z czterema oficerami.
— Zupełnie jak Marlborough — zawołała hrabina.
Król nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— To zabawne rzeczywiście, ale niech zaprzęgają.
— Gubernator, Najjaśniejszy Panie, pozamykał stajnie.
— Gdzie łucznicy moi?
— W oficynach.
— Co robią?
— Śpią.
— Jakto śpią?
— Podług rozkazu, Najjaśniejszy Panie.
— Czyjego?
— Gubernatora.
— A bramy zamku?
— Pozamykane.
— Bardzo dobrze, lecz można przecie zażądać kluczy.
— Klucze, Najjaśniejszy Panie, zabrał także gubernator.
— No zamek dobrze jest widocznie strzeżony. Prawdziwie djabli porządek!...
Służący się oddalił, widząc, że król już o nic nie pyta.
Hrabina, wyciągnięta w fotelu, wąchała prześliczną białą różę, przy której usteczka jej wydawały się jakby z koralu.
— Żałuję Was, Najjaśniejszy Panie, — rzekła z przecudnym uśmiechem — podajcie mi ramię i chodźmy, może kogo znajdziemy. Chon, bierz świecę i idź naprzód.
Chon poszła jako straż przednia; a na zakręcie pierwszego korytarza, rozkoszna woń potraw zwróciła uwagę króla.
— A! — powiedział, zatrzymując się — co znaczą, hrabino, te zapachy?
— Myślałam, Najjaśniejszy Panie, iż uczynisz mi zaszczyt i przyjmiesz kolację w Luciennes; odpowiednio się urządziłam.
Ludwik XV poczuł, że ma żołądek, a z zapachu ocenił, że kolacja musi być doskonała. Na rozbudzenie łuczników potrzebaby z pół godziny, z kwadrans na zaprzężenie, z dziesięć minut na drogę do Marly. W Marly nie był oczekiwany, zatem nic tam nie zastanie; wciągnął raz jeszcze w siebie zdradziecki zapach i zatrzymał się przy drzwiach do sali jadalnej.
Na stole oświetlonym à giorno, widniały dwa nakrycia.
— Masz widać doskonałego kucharza, hrabino — rzekł z uśmiechem.
— Pierwszy to jego występ, Najjaśniejszy Panie, wysilał się biedak, aby zasłużyć na pochwałę Waszej Królewskiej Mości. Gotów życie sobie odebrać, jak smutnej pamięci Vatel.
— Pani to na serjo mówisz? — zapytał Ludwik XV.
— Zrobił właśnie omlet z jaj bażancich, na który niezmiernie liczył...
— Omlet z jaj bażancich, ależ przepadam za takim omletem!
— Cóż robić?...
— A no, nie unieszczęśliwiajmy, kochana hrabino, twojego kucharza — rzekł król, śmiejąc się, a może zanim zjemy i pan Zamor nareszcie powróci.
— Wyborna myśl! Najjaśniejszy Panie!... zawołała hrabina, nie mogąc ukryć radości z tej pierwszej wygranej.
— Któż nam będzie usługiwał? — powiedział król, oglądając się napróżno za lokajem.
— Czyż kawa, którą sama zwykle podaję Waszej Królewskiej Mości, mniej się Wam smaczną wydaje? — rzekła Dubarry.
— Nie, hrabino, nawet wtedy, gdy sama ją przyrządzasz.
— Zatem chodźmy, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, dwa tylko nakrycia? — zapytał król. Czy Chon już po kolacji?
— Nie ośmieliłybyśmy się, Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu...
— Co znowu! — rzekł król, biorąc sam talerze z etażerki. — Chodź mała Chon, siadaj tam naprzeciwko nas.
— O! Wasza Królewska Mość... — wyjąkała Chon.
— No, no, nie udawaj pokornej, hipokrytko! Hrabino, siadaj obok mnie. Ach, jaki masz profil prześliczny!
— Dziś to dopiero zauważyłeś, Najjaśniejszy Panie?
— Przyzwyczaiłem się patrzeć na ciebie „en face“, hrabino.
Naprawdę, doskonałego macie kucharza, wyborna zupa!
— Dobrze więc, że odprawiłam poprzedniego?
— Naturalnie.
— Przyznajecie więc, Najjaśniejszy Panie, że skorzystałam na tem?
— Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, hrabino.
— Oto, skoro ja oddaliłam mego Choiseul’a, oddalcie i wy swojego.
— Nie mówmy o polityce, hrabino, bardzo cię o to proszę, nalej mi lepiej madery.
Król podsunął szklankę, hrabina ujęła karafkę rączką prześliczną i nalewała.
— Nie śpiesz się, hrabino, nalewaj powoli — rzekł król.
— Ażeby nie zmącić wina, Najjaśniejszy Panie?
— Nie, ale żebym mógł dłużej podziwiać twoją rączkę.
— Wasza Królewska Mość jest dziś w usposobieniu do robienia odkryć.
— Na honor! tak, hrabino — rzekł król, któremu powoli wracał dobry humor — nawet sądzę, że jestem na najlepszej drodze do odkrycia...
— Nowej części świata? zapytała hrabina.
— Nie nie — rzekł król — część świata, toby było za wiele ambicji, tembardziej, że mam już dość jednego królestwa. Chciałbym odkryć wyspę jaką, cichy zakątek, górę jaką zaczarowaną i na niej pałac, w którym pewna dama byłaby Armidą, a przeróżne potwory broniłyby wejścia...
— Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, podając królowi nowość w owym czasie: wino szampańskie mrożone, oto woda zaczerpnięta z rzeki Lety.
— Z rzeki Lety, hrabino! jesteś pewną tego?
— Mój biedny Jan dostarczył mi jej z piekieł, gdzie był już jedną nogą.
— Hrabino rzekł król, podnosząc szklankę — piję za szczęśliwe jego zmartwychwstanie; tylko ani słówka o polityce, bardzo proszę.
— Jeżeli tak, to nie wiem, o czem mówić; możeby zatem Wasza Królewska Mość raczyła nam co oopwiedzieć, bo tak pięknie opowiada...
— Powiem wam wiersze.
— Wiersze? — zawołała pani Dubarry.
— Tak, wiersze.... Cóż w tem dziwnego?
— Wasza Królewska Mość nienawidzi ich.
— Tak, bo na sto tysięcy utworów rymowanych, dziewięćdziesiąt z pewnością jest zwróconych przeciw mnie...
— Czy te wiersze, które Wasza Królewska Mość ma zamiar nam powiedzieć, należą do dziesięciu tysięcy wybranych?
— Nie, hrabino, te do ciebie są skierowane.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie, hrabino.
— Przez kogo?
— Przez pana Voltaire’a.
— I on je polecił Waszej Królewskiej Mości?...
— O nie, przesłał je wprost pod adresem pani.
— Jakto?... bez listu?
— Przeciwnie, z bardzo eleganckim bilecikiem.
— A! rozumiem: Wasza Królewska Mość pracował dziś rano z dyrektorem poczty.
— Naturalnie.
— Proszę, Najjaśniejszy Panie, raczcie mi przeczytać te wiersze pana Voltaire’a.
Ludwik XV rozłożył papier i wiersze odczytał. Poeta pochlebiał hrabinie, porównywując ją do Wenus, bogini miłości, lecz równocześnie brał w obronę pana de Choiseul, którego, jak ongiś Odysseusza, ścigała bogini swym gniewem.
— Stanowczo, Najjaśniejszy Panie — rzekła hrabina, więcej dotknięta, niż wdzięczna — stanowczo pan Voltaire chce się pogodzić z wami.
— Próżne zabiegi — powiedział Ludwik XV duch to niespokojny, przewróciłby wszystko do góry nogami, gdyby znów znalazł się w Paryżu.
Niech się uda do przyjaciela swego, Fryderyka II, ja mam dosyć pana Rousseau.
Ale weź te wiersze, hrabino, i zastanów się nad niemi.
Hrabina wzięła papier, zwinęła i położyła obok talerza.
Król patrzył, co robi Dubarry.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Chon — może trochę tego tokaju? Pochodzi z piwnic cesarza austrjackiego — dodała hrabina — można więc być dla niego z całem zaufaniem.
— Z piwnic cesarskich?... — rzekł król — ja tylko taki posiadam.
— Dostałam go od piwniczego Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto! przekupiliście go?...
— Nie, rozkazałam mu tylko.
— To dobrze powiedziane, hrabino. Król jest skończonym głupcem.
— O tak! ale pan Francja...
— Pan Francja ma tyle przynajmniej rozumu, że kocha was z całego serca.
— Ach, dlaczegóż Najjaśniejszy Panie, nie jesteście naprawdę tylko panem Francją?
— Hrabino!... nie chcę mówić o polityce.
— Czy król będzie pił kawę? — zapytała Chon.
— Naturalnie.
—Czy Wasza Królewska Mość sam ją sobie ugotuje, jak zwykle? — zapytała hrabina.
— Jeżeli pani domu niema nic przeciwko temu.
Hrabina się podniosła.
— Co to znaczy? — zapytał Ludwik XV.
— Chcę wam usłużyć, Najjaśniejszy Panie.
— Widzę, że najlepiej będzie pozwolić wam robić, co chcecie — rzekł król, wyciągając się na krześle z miną człowieka, któremu dobra kolacja powróciła równowagę humoru.
Hrabina przyniosła na srebrnej podstawie małą maszynkę z prawdziwą mokką, przysunęła filiżankę pozłacaną i karafeczkę kryształową; później papier do zapalenia.
Król z przejęciem zabrał się do gotowania; włożył cukier, odmierzył kawę, podlał spirytusu, wziął podsunięty papierek, zapalił u świecy i zbliżył do spirytusu.
W pięć minut zapijał kawę z rozkoszą skończonego gastronoma.
Hrabina milczała, lecz gdy ostatnią kroplę wychylał:
— Ach! Najjaśniejszy Panie — zawołała — gotując kawę, spaliłeś wiersze pana Voltaire’a, to przyniesie panu Choiseul nieszczęście.
— Nie znałem cię dotąd, hrabino — rzekł król, nie jesteś czarodziejką, ale szatanem.
Hrabina wstała.
— A może Wasza Królewska Mość — rzekła — życzy sobie przekonać się, czy gubernator powrócił?
— A! Zamor? Ba! cóż mi z tego przyjdzie?
— Mieliście jechać do Marly, Najjaśniejszy Panie.
— Prawda — rzekł król, powstając — dobrza zatem, chodźmy zobaczyć, hrabino, chodźmy.
Pani Dubarry dała znak Chon, a ta znikła w tej chwili.
Król rozpoczął poszukiwania z daleko jednak mniejszą werwą niż porzednio. Mędrcy dowodzą, że sposób zapatrywania się na rzeczy, zależy zawsze od stanu żołądka.
Król był w wyśmienitym humorze.
Po przejściu kilkunastu kroków, cudowny zapach zwrócił znowu jego uwagę.
Rozwarły się drzwi do ślicznego pokoju, obitego atłasem niebieskim, zarzuconego świeżemi kwiatami i oświeconego światłem tajemniczem, a w głębi ukazała się alkowa, do której od dwóch godzin zmierzała piękna czarodziejka.
— Otóż Najjaśniejszy Panie, — rzekła — zdaje się, że Zamora nie znajdziemy, jesteśmy zamknięci i chyba oknem wydostalibyśmy się z zamku?
— Czy razem z łóżkiem? — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła hrabina z prześlicznym uśmiechem — używajmy, lecz nie nadużywajmy.

Król, śmiejąc się, wziął hrabinę w objęcia — a ona upuściła piękną różę, która osypała się, padając na dywan.

XXXV
VOLTAlRE I ROUSSEAU

Sypialnia w Luciennes była arcydziełem sztuki pod względem budowy i urządzenia.
Położona od strony wschodniej, hermetycznie przysłonięta złoconemi okiennicami i firankami z atłasu, tylko wtedy stawała się przystępną dla światła dziennego, kiedy mu, niby dworzaninowi, udzielono na to szczególniejszego zezwolenia.
Latem ukryte wentylatory przesiewały powietrze tak lekko, jakby to robiło tysiące zwolna poruszających się wachlarzy.
Dziesiąta biła, gdy król wyszedł z błękitnego pokoju.
Tym razem powozy oczekiwały w dziedzińcu od godziny.
Zamor ze skrzyżowanemi rękami wydawał, czy też zdawał się wydawać rozkazy.
Król wyjrzawszy oknem, spostrzegł te przygotowania do odjazdu.
— Co mam o tem myśleć, hrabino? — zapytał — nie zasiądziemy do śniadania? Możnaby rzec, że chcesz mnie wyprawić naczczo.
— Boże uchowaj, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedziała Dubary — sądziłam jednak, że Wasza Królewska Mość ma w Marly rendez-vous z panem de Sartines.
— Na Boga! — zawołał król — możnaby przecie kazać powiedzieć Sartinowi, ażeby tu przyjechał, to tak blisko.
— Wasza Królewska Mość raczy mi wierzyć — odpowiedziała hrabina z uśmiechem, — że nie Wy pierwsi powzięliście ten projekt.
— A zresztą poranek jest za piękny: — chodźmy na śniadanie.
— Należałoby jednak, Najjaśniejszy Panie, wydać niektóre rozporządzenia.
— Dla pani de Béarn?
— Tak właśnie! I dzień oznaczyć.
— Co za dzień?
— I godzinę.
— Jaką godzinę?
— Dzień i godzinę mojego przedstawienia.
— Na honor — powiedział król — dobrześ zarobiła na to przedstawienie, hrabino. Oznacz dzień sama.
— Najbliższy, jaki można, Najjaśniejszy Panie.
— A czy gotowe wszystko?
— Wszystko a wszystko.
— Nauczyłaś się trzech ukłonów?
Wprawiałam się w nie od roku.
— A suknię masz?
— Dosyć dwudziestu czterech godzin na to, aby była gotowa.
— Masz chrzestną matkę?
— Będzie tu za godzinę.
— A zatem, hrabino! zróbmy układ.
— Jaki?
— Nie wspomnisz mi więcej o zajściu wicehrabiego Jana z baronem de Taverney.
Poświęcamy więc biednego Jana?
— To konieczne.
— Zgoda! Najjaśniejszy Panie — nigdy ani wzmianki... Dzień?
— Pojutrze.
— Godzina?
— Dziesiąta wieczorem, jak zwykle.
— Słowo, Najjaśniejszy Panie?
— Powiedziane.
— Słowo królewskie?
— Słowo szlacheckie.
— Twoja ręka, Francjo.
I pani Dubarry wyciągnęła do króla śliczną małą rączkę, na której Ludwik XV położył swoją.
Tego ranka, w Luciennes, wszystko odczuwało wesołość władcy; przegrał on na punkcie, na którym oddawna zdecydowany był przegrać, lecz wygrał za to na innym: było to całem jego wynagrodzeniem. Dałby sto tysięcy liwrów Janowi pod warunkiem, ażeby wyjechał do wód pirenejskich lub innych; niechby tam stracił te pieniądze, byleby tylko ujść to mogło w oczach Choiseul’ów za wygnanie. Znalazłby i tak luidory dla biednych, dla karpi ciastka, a pochwały dla malowideł Boucher’a.
Pomimo, że poprzedniego dnia Jego Królewska Mość jadł kolację co się nazywa, śniadanie także pochłaniał ze smakiem.
— Nareszcie wybiła jedenasta. Hrabina cała zajęta przyjmowaniem króla, rzucała okiem na zegar, za wolno się dla niej wlokący.
Król pierwszy zaproponował, aby, gdy przybędzie pani de Béarn, wprowadzono ją do sali jadalnej.
Kawa została podana, sprobowana, wypita, a pani de Béarn nie było!
O kwadrans na dwunastą dał się słyszeć w dziedzińcu tętent galopującego konia.
Pani Dubarry zerwała się z miejsca i pobiegła do okna.
Kurjer Jana Dubarry zeskakiwał z bieguna okrytego pianą.
Hrabina zadrżała; ażeby jednak utrzymać króla w dobrem usposobieniu, nie mogła okazać żadnego niepokoju, powróciła więc i usiadła przy nim.
W chwilę późnej, weszła Chon z biletem w ręku.
Trudno się było cofać, należało przeczytać.
— A co tam? Chon, liścik miłosny? — zapytał król.
— O! Boże! tak, Najjaśniejszy Panie.
— Od kogo?
— Od wicehrabiego biedaka.
— Na pewno?
— Zobacz sam, Najjaśniejszy Panie.
Król poznał pismo, a przypuszczając, że mowa w nim o awanturze w la Chaussée, rzekł:
— Dobrze, dobrze, dosyć.
Hrabina siedziała, jak na szpilkach.
— Czy do mnie? — zapytała.
— Tak, hrabino.
— Czy król pozwoli?
— Nie krępuj się niczem! Tymczasem Chon powie mi bajkę o Kruku.
I przyciągnął do siebie siostrę faworyty, nucąc najfałszywszym, jak mówił Jan-Jakób, z całego królestwa głosem:

J’ai perdu mon serviteur,
J’ai perdu tout mon bonheur.

Hrabina usunęła się we framugę okna i czytała co następuje:
„Nie oczekuj starej szachrajki; udaje, że wczoraj wieczorem oparzyła nogę i nie wychodzi z pokoju. Podziękujmy Chon za jej wczorajsze przybycie nie w porę, jej to zawdzięczamy; poznała ją czarownica i cała komedja przepadła.
„Całe szczęście, że ten włóczęga Gilbert, ta przyczyna wszystkiego złego, przepadł. Ukręciłbym mu łeb. Lecz niech będzie spokojny, jeżeli go spotkam, nie ominie go to napewno.
„Przybywaj natychmiast do Paryża, lub powrócimy do tego, czem pierwej byliśmy.

„Jan“.

— Co takiego? — zapytał król, dostrzegłszy nagłą bladość hrabiny.
— Nic, Najjaśniejszy Panie; biuletyn o zdrowiu mojego szwagra.
— Ma się coraz lepiej, drogi wicehrabia?
— Coraz lepiej — odpowiedziała hrabina. — Dziękuję, Najjaśniejszy Panie. Ale otóż i powóz jakiś wjeżdża w dziedziniec.
— Zapewne pani de Béarn.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, to pan Sartines.
— A to co? — zapytał król, widząc kierującą się ku drzwiom panią Dubarry.
— To, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała hrabina, — że zostawiam was samych i idę się ubierać.
— A pani de Béarn?
— Skoro tylko przybędzie, będę miała zaszczyt uprzedzić o tem Waszą Królewską Mość odpowiedziała hrabina, mnąc bilecik w głębi kieszeni peniuara.
— Więc mnie opuszczasz, hrabino? — powiedział król z melancholij nem westchnieniem.
— Najjaśniejszy Panie, dziś niedziela; podpisy, podpisy!...
I nadstawiła królowi świeże swoje policzki, na których złożył on dwa głośne pocałunki.
— Niech djabli wezmą podpisy i tych, co przyjeżdżają po nie! Kto też to wynalazł ministrów, teki i stemple?
Zaledwie skończył swoje złorzeczenia, gdy minister i teka wchodzili drzwiami przeciwległemi tym, któremi wyszła hrabina.
Król wydał drugie westchnienie, jeszcze bardziej melancholijne, niż poprzednie.
— Ach! jesteś, Sartines — powiedział — jakiś ty akuratny!
Powiedział to z takim akcentem, iż trudno było zrozumieć, pochwała to, czy wymówka.
Pan de Sartines roztworzył tekę i zabierał się do pracy, gdy skrzypienie kół powozowych po piasku alei doszło do ich uszu.
— Zaczekajno, Sartines — powiedział król.
I pobiegł do okna.
— Jakto? — zawołał — hrabina wyjeżdża?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister.
— I nie czeka na hrabinę de Béarn?
— Najjaśniejszy Panie, bodaj, że znużona czekaniem, sama się po nią udaje.
— Ta dama miała jednakże przybyć dzisiaj...
— Najjaśniejszy Panie — nieledwie pewny jestem, że nie przybędzie wcale.
— Jakto? ty wiesz o tem Sartines?
— Muszę, Najjaśniejszy Panie, choć trochę wiedzieć o wszystkiem, aby Wasza Królewska Mość była ze mnie zadowolona.
— Cóż się to przytrafiło? opowiedz mi.
— Starej hrabinie?
— Tak.
— Co się zwykle we wszystkiem przytrafia: trudności.
— Lecz czy nakoniec przyjedzie ta hrabina de Béarn.
— Hm! Najjaśniejszy Panie, to było pewniejsze wczoraj wieczorem, niż dzisiaj rano.
— Biedna Dubarry! — powiedział król, nie mogąc się powstrzymać od błysku radości w oczach.
— O! Najjaśniejszy Panie! — poczwórne przymierze i pakta familji byłyby błahostkami wobec tej sprawy prezentacji.
— Biedna Dubarry — powtarzał król, kiwając głową, nigdy nie dojdzie z tem do końca.
— Bardzo się lękam, chyba, że Wasza Królewska Mość się rozgniewa.
— Sądziła, że napewno już dopnie teraz celu!
— Co jest najgorszem — powiedział de Sartines — to fakt, iż, jeżeli nie zostanie przedstawioną przed przybyciem pani delfinowej, to potem z pewnością nigdy.
— To więcej niż prawdopodobne, masz słuszność, Sartines. Mówią, że jest bardzo surowa, bardzo pobożna i bardzo skromna, moja synowa. Biedna hrabina!
— Będzie to powodem wielkiego zmartwienia dla pani Dubarry, ale oszczędzi bardzo wiele trosk Waszej Królewskiej Mości.
— Tak sądzisz, Sartines?
— Ależ bez żadnej wątpliwości; o tyle będzie mniej zazdrosnych, obmawiających, opiewających, pochlebców i gazet. Gdyby pani Dubarry została przedstawiona, potrzebaby wydać z jakie sto tysięcy franków na nadzwyczajną policję.
— Rzeczywiście biedna hrabina. Ona jednak tak pragnie tego!
— Niech zatem Wasza Królewska Mość rozkaże, a wszystko zostanie spełnione.
— Co ty mówisz, Sartines? — wykrzyknął król. Czy ja mogę się do tego mieszać? Czyż mogę podpisać rozkaz, zmuszający wszystkich do uprzejmości dla pani Dubarry? Czy to ty, Sartines, człowiek rozumny, radziłbyś mi uczynić zamach stanu dla dogodzenia kaprysowi hrabiny?
— O! nie, Najjaśniejszy Panie. Zadowolniłbym się powiedzeniem, jak Wasza Królewska Mość: Biedna hrabina!
— Zresztą — powiedział król, położenie jej nie jest znowu tak smutne. Ty, Sartines, widzisz wszystko w kolorze twojej sukni. Kto wie, czy pani de Béarn nie zmieni zdania? Kto nam zaręczy, że Jej Wysokość delfinową tak niebawem przyjedzie? Czterech dni jeszcze potrzeba na przybycie do Compiégne; a w ciągu tego czasu wiele dokonać można. No, cóż, Sartines, czy zabierzemy się do roboty?
— Najjaśniejszy Panie, trzy podpisy tylko wszystkiego!
Na widok pierwszego papieru, wydobytego z teki ministra, król zawołał:
— Ho! ho! tajny rozkaz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— O kogóż to idzie?
— Może Wasza Królewska Mość raczy zobaczyć.
— Przeciw jakiemuś Rousseau. Co to jest za Rousseau — i co on popełnił?
— Przebóg! „Umową społeczną“, Najjaśniejszy Panie.
— Ah! to Jan-Jakób? Chcesz go do Bastylji wpakować?
— Najjaśniejszy Panie, toć robi ciągle skandale.
— A cóż chcesz, ażeby robił?
— Zresztą nie nastaję na zamknięcie go w Bastylji.
— Cóż więc proponujesz?
— Chcę, Najjaśniejszy Panie, ażebyśmy mieli broń gotową.
— Wcale mi o nich nie idzie, o wszystkich tych waszych filozofów!
— Wasza Królewska Mość ma zupełną co do tego słuszność.
— Narobionoby hałasu, widzisz; zresztą, zdawało mi się, że przebywanie jego w Paryżu była uprawomocnione.
— Tolerowane, Najjaśniejszy Panie, lecz pod warunkiem, że się pokazywać nie będzie.
— A on się pokazuje?
— Nic innego nie robi.
— W armeńskim kostjumie?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, zażądaliśmy, aby go zaniechał.
— I usłuchał?
— Tak, ale wrzeszczy na prześladowanie.
— Jakże się teraz ubiera?
— Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie.
— Więc skandal nie taki wielki.
— Jakto! Najjaśniejszy Panie, ten człowiek, któremu zakazano pokazywać się, czy wie Wasza Królewska Mość, gdzie chodzi codziennie? Do marszałka Luxemburskiego, do pana d’Alembert, do pani d’Epinay?
— Do kawiarni Regencji, Najjaśniejszy Panie. Grywa tam w szachy co wieczór, tylko przez upór, bo przegrywa zawsze, a ja każdego wieczora potrzebuję całej brygady do pilnowania tłumów, zbierających się przed domem.
— Paryżanie są widocznie daleko głupsi, niż sądziłem. Pozwól im się bawić, Sartines; przynajmniej krzyczeć na nędzę nie będą.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; lecz gdyby pewnego pięknego poranku poważył się mieć przemowy, jak to miało miejsce w Londynie?...
— O! w takim razie, ponieważ to byłoby zbrodnią i to zbrodnią publiczną, nie potrzebowałbyś tajnego rozkazu, mój kochany.
Minister policji, widząc, że aresztowanie Rousseau’a było krokiem, za który król nie chciał brać odpowiedzialności, nie nalegał więcej.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie, chodzi o innego filozofa.
— Jeszcze? — odpowiedział król niechętnie — czyż nigdy z nimi nić skończymy?
— Niestety! Najjaśniejszy Panie, to oni właściwe nie chcą skończyć z nami.
— O kogóż więc tam znów chodzi?
— O Voltaire‘a.
— To i on powrócił do Francji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, możeby lepiej było, gdyby tu był; byłby przynajmniej pod dozorem.
— Cóż on popełnił?
— Nie on, ale jego stronnicy: ni mniej, ni więcej, tylko mu chcą wystawić pomnik.
— Na koniu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, a jednak faktem jest, że sławny to zdobywca miast.
Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Od czasów Poliorceta, nikogo równego mu nie widziałem. Ze wszystkimi ma stosunki; najwyższe w państwie figury jego książki przemycają. Niedawno przejąłem ich ośm pełnych pak, z tych dwie nadeszły pod adresem pana de Choiseul.
— Widocznie bardzo są zajmujące.
— Zauważ jednak, Najjaśniejszy Panie, iż chcą uczynić dla niego więcej, niż dla królów, wznosząc mu pomnik.
— Nikt nie wznosi pomników dla królów, mój Sartines, tylko oni sami sobie je wznoszą. I komuż powierzono to piękne dzieło?
— Rzeźbiarzowi Pigale. Pojechał do Ferney dla wykonania modelu. Tymczasem podpisy się sypią. Sześć tysięcy talarów już się zebrało, a tylko sami literaci mają prawo składać podpisy. Wszyscy śpieszą z ofiarami. Istna procesja. Rousseau dał dwa luidory.
— Więc cóż chcesz, żebym ja na to poradził? zapytał Ludwik XV. — Ja nie jestem literatem, więc to do mnie wcale się nie stosuje.
— Chciałem zaproponować Waszej Królewskiej Mości, by odrazu położył kres tej demonstracji.
— Strzeż się tego, Sartines, bo zamiast z bronzu, wystawią mu pomnik ze złota. Daj im pokój. Boże drogi! toż on jeszcze brzydszy będzie z bronzu, niż jest z ciała i kości!
— A zatem, Wasza Królewska Mość nie życzy sobie, aby tamować bieg tej rzeczy?
— Porozumiejmy się, Sartines — chciałbym im przeszkodzić, ale czy to podobna?... Odwróćmy lepiej oczy i udajmy, że nie widzimy.
Pan de Sartines westchnął. Za chwilę powstał, ukłonił się królowi i wyszedł.
Ludwik XV, pozostawszy sam, wziął pióro i napisał do delfina:
„Żądałeś, abym przyśpieszył przybycie pani delfinowej: chcemy sprawić ci tę przyjemność.
Rozkazuję, aby nie zatrzymywano się w Noyon; skutkiem tego będzie ona we wtorek rano w Compiégne.
Ja sam będę tam o dziesiątej, czyli na kwadrans przed nią“.
— W ten sposób, mruknął, będę zwolniony od tej głupiej sprawy prezentacji, która dręczy mnie więcej, niż Voltaire i Rousseau oraz wszyscy teraźniejsi i przyszli filozofowie.
Pozostanie partja do rozegrania pomiędzy biedną hrabiną, delfinem i delfinową. Podzielmy się troskami z umysłami młodymi i rzeźkimi; mają one siły do walki. Niech się dzieci uczą cierpieć, to kształci młodzież.

Zachwycony, że udało mu się zażegnać trudności i pozostać neutralnym w sprawie przedstawienia, którą cały Paryż był zajęty, król wsiadł do powozu i udał się do Marly, gdzie dwór nań oczekiwał.

XXXVI
MATKA CHRZESTNA I CHRZEŚNIACZKA

Biedna hrabina... (zostawmy tę nazwę, nadaną jej przez króla, a zupełnie zasłużoną w tej chwili) biedna hrabina, powtarzamy, pędziła, jak szalona, drogą do Paryża. Chon, ukryta w buduarze w Luciennes, przerażona ostatnim ustępem listu Jana, przeklinała nieszczęsną myśl zaopiekowania się na drodze Gilbertem.
Przybywszy do mostu d’Antin, hrabina zastała oczekującą karetę. Siedział w niej Jan z prokuratorem i rozprawiał energicznie. Gdy ujrzał siostrę, wyskoczył i zatrzymał powóz.
— Prędko hrabino — rzekł — siadaj do mojej karety i śpiesz na ulicę Saint-Germain Prés.
— Stara nas zawiodła? — zapytała Dubarry, przesiadając się; a jednocześnie prokurator, na znak wicehrabiego, czynił to samo.
— A tak, hrabino — rzekł Jan — oddała nam pięknem za nadobne.
— Co się stało?
— W dwóch słowach ci opowiem: zostałem w Paryżu, bo jej nie dowierzałem i miałem słuszność, jak widzisz. O dziewiątej wieczorem poszedłem do hotelu pod „Piejącym kogutem“.
Słucham, patrzę, wszystko w porządku. Sądziłem już, że mogę powrócić i położyć się spać. Wracam tedy i śpię.
Raniutko budzę się, budzę Patrycego i każę mu mieć na oku hotel.
O dziewiątej, uważaj dobrze, o godzinę wcześniej, niż było umówione, przybywam karetą; Patrycy nie dostrzegł nic alarmującego, uspokojony idę do hrabiny.
We drzwiach służąca mnie zatrzymuje i oznajmia, że hrabina słaba, nie może dziś wyjść, a kto wie, czy choroba nie przeciągnie się z jaki tydzień.
Przyznaję, że się tego zupełnie nie spodziewałem.
— Jakto! nie może wyjść, cóż jej się stało?
— Jest bardzo słaba.
— Słaba? niepodobna. Wczoraj była zdrowiuteńka.
— Tak, proszę pana. Ale pani ma zwyczaj sama gotować sobie czekoladę, otóż dziś rano wylała z maszynki cały ukrop na nogę i oparzyła się okrutnie. Na krzyk pani hrabiny nadbiegłam. Pani zemdlała, zaniosłam ją na łóżko, a w tej. chwili, zdaje mi się, zasnęła.
Pobladłem, jak twoje koronki, hrabino, i zawołałem:
— To kłamstwo!
— Nie, drogi panie Dubarry — odpowiedział głos cierpki, przeszywający — nie, to nie kłamstwo, cierpię straszliwie.
Otworzyłem przemocą drzwi i rzuciłem się w stronę, skąd głos pochodził; stara hrabina rzeczywiście leżała w łóżku.
— A! pani!... — zawołałem.
— Widzisz pan — rzekła do mnie, pokazując obrzydliwe jakieś naczynie kuchenne, walające się na podłodze — oto przyczyna wszystkiego złego.
Skoczyłem na to naczynie i zdeptałem nogami.
— Już nie będziesz pani gotowała w tem czekolady, zaręczam.
— Niema nic straconego — ciągnęła głosem bolejącym — pani d’Alogny przedstawi pańską siostrę. Trudno, tak było pisane! jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— A! mój Boże! — zawołała hrabina. — Janie, do rozpaczy mnie przyprowadzasz.
— Nie tracę nadziei jeszcze, jeżeli sama się do niej udasz, i dlatego wezwałem cię do Paryża?
— Dlaczego nie tracisz nadziei?
— Ba! dlatego, że możesz to, czego ja nie mogę, bo jesteś kobietą i każesz pokazać sobie nogę, a kiedy dowiedziesz podstępu, możesz oświadczyć pani Béarn, iż syn jej zostanie zwyczajnym śmiertelnikiem, że grosza nie ujrzy ze spadku Saluces’ów: słowem odegrasz lepiej komedję, niż ja to potrafię.
— I ty możesz żartować jeszcze?
— Wierz mi, że gorzkie są moje żarty.
— Gdzie mieszka stara Sybilla?
— Przy ulicy Saint-Germain des Prés, stara czarna szopa z wielkim kogutem, wymalowanym na szyldzie.
— O! ja jej straszną scenę wyprawię.
— Dobrze zrobisz, trzeba ryzykować! Chcesz, żebym poszedł z tobą?
— Niech Bóg broni, popsułbyś wszystko!
— Wiesz, co mi powiedział prokurator? zapamiętaj to sobie: Pobić wroga u niego w domu, to droga do więzienia, pobić go zaś w polu...
— Nic nie znaczy — dokończyła hrabina — wiesz lepiej o tem, niż ktokolwiek inny.
Jan uśmiechnął się złowrogo.
— O! — rzekł — jeżeli płaci się długi późno, procenta rosną i kiedy spotkam swego przeciwnika...
— Nie mówmy o nim, mówmy o mojej hrabinie.
— Nic nie mam więcej do powiedzenia; siadaj i jedź!
— Gdzie na mnie czekać będziesz?
— W tym samym hotelu, a jak będziesz potrzebawała pomocy, znajdziesz mnie przy butelce hiszpańskiego wina.
— Ruszaj! — zawołała hrabina.
— Ulica Saint-Germain des Prés, pod „Piejącego koguta“ — dodał wicehrabia.
Powóz popędził w stronę Pól Elizejskich, a w kwadrans później zatrzymał się na rogu ulic OO. Opatów i Ś-tej Małgorzaty.
Pani Dubarry wysiadła i udała się piechotą w stronę hotelu, bojąc się, aby turkot nie ostrzegł starej spryciarki i żeby się przed nią nie schowała.
Hrabina z jednym tylko lokajem pospieszyła do hotelu i wpadła gwałtownie w drzwi główne.
Nikt nie widział, gdy wchodziła, dopiero przy schodach spotkała gospodynię.
— Gdzie mieszka pani de Béarn? — zapytała.
— Pani de Béarn chora, nie przyjmuje nikogo.
— Wiem o tem, że chora i właśnie przyszłam ją odwiedzić.
I lekka, jak ptaszek, wbiegła na schody.
— Pani! pani! — wołała oberżystka — gwałtem chcą się dostać do pani!
— Kto taki? — zapytała stara pieniaczka z głębi pokoju.
— To ja — odrzekła hrabina, stając na progu z miną, zastosowaną do okoliczności.
— Pani hrabina u mnie! — zawołała stara, blada z przerażenia.
— Tak, droga pani, przyszłam panią odwiedzić, pocieszyć w nieszczęściu. Opowiedz mi, co to się stało.
— O pani! nie śmiem prosić, ażebyś spoczęła v tej obrzydłej dziurze.
— Wiem, że pani posiada zamek w Turyngji, więc nie zważam wcale na to chwilowe mieszkanie w hotelu.
Hrabina usiadła, a pani de Béarn zrozumiała, że nie pozbędzie się jej tak łatwo.
— Bardzo pani cierpi — zapytała Dubarry.
— O! strasznie, okropnie.
— I to prawa noga? Jakimże wypadkiem pani ją tak oparzyła?
— Bardzo prostym: trzymałam maszynkę w ręku, naraz wyśliznęła się, upadła i woda gorąca wylała się na nogę.
— Ach! to przerażające!
Stara ciężko westchnęła.
— O tak, to przerażające. Cóż robić, nieszczęścia w parze chodzą.
— Wie pani, że król ją oczekiwał dziś rano?
— Nie powiększaj pani mojej boleści.
— Jego Królewska Mość niezadowolony, że pani się nie stawiła.
— Mam nadzieję wytłumaczyć Najjaśniejszemu Panu że tylko choroba mogła mnie zatrzymać.
— Nie chcę pani bynajmniej martwić, broń Boże rzekła Dubarry, widząc poważną minę starej — chcę tylko, abyś zrozumiała, jak wiele wagi król przywiązywał do tego, co miało nastąpić i jak byłby za to wdzięczny.
— Sama pani widzi, czy to możebne.
— Bezwątpienia, lecz powiem pani rzecz jedną.
— Powiedz, pani, bardzo rada będę usłyszeć.
— Mnie się zdaje, że wypadek pani był skutkiem jakiegoś wzruszenia...
— Bardzo być może — odrzekła stara, potakując głową — wzruszona byłam niezmiernie zaszczytnem przyjęciem, jakiego doznałam u pani.
— E! zdaje mi się, że oprócz tego...
— Cóżby być mogło innego?... ja przynajmniej nie wiem o niczem...
— Może spotkanie jakie?
— Nie przypominam sobie...
— Może, wychodząc ode mnie?...
— Nie spotkałam nikogo, jechałam karetą brata pani.
— Ale może przedtem?...
Pani de Béarn zamyśliła się.
— Niech sobie pani przypomni — rzekła Dubarry zniecierpliwiona, — przecie ktoś wjeżdżał na dziedziniec, gdy pani opuszczała pałac.
— Przykro mi, droga pani, lecz nie mogę sobie przypomnieć.
— Pewna kobieta... A! teraz pani wie, o kim mowa.
— Wzrok mam tak krótki, że o dwa kroki nie poznaję nikogo.
— Kuta baba — pomyślała hrabina — nie dani jej rady, trzeba z nią grać w karty otwarte.
— No więc — rzekła głośno — ponieważ pani nie poznała tej damy, powiem zaraz, kto ona była...
— Chce pani mówić o tej, z którą się w progu domu pani minęłam?
— Naturalnie, to moja szwagierka, panna Dubarry.
Słucham z uwagą; lecz ponieważ nigdy jej nie widziałam...
— Zdaje się pani tylko.
— Czyżbym ją kiedy widziała?
— Tak, a nawet ją pani u siebie w domu przyjmowała.
— Pannę Dubarry?
— Ją samą. Ale wtedy nazywała się panną Flageot.
— O! — zawołała stara z goryczą, której ukryć nie była w stanie — więc ta mniemana panna Flageot, która aż do mnie trafiła, wyciągnęła z domu i zmusiła prawie do podróży, to była pani siostra?
— We własnej osobie, szanowna pani.
— A kto ją nasłał na mnie?
— Ja sama.
— Czy dlatego, ażeby ze mnie zażartować?
— Dlatego, aby oddać pani przysługę, a jednocześnie, abyś pani i mnie usłużyła.
Stara dama zmarszczyła gęste brwi siwe.
— Zdaje mi się — powiedziała, — że jej odwiedziny nie wyjdą mi na dobre.
—Czyżby pan de Maupeau źle panią przyjął?
— Tak, zdawkową monetą uprzejmości.
— Zdaje mi się, iż miałam zaszczyt ofiarować pani coś lepszego nad ową zdawkową monetę.
— Pani łaskawa, człowiek proponuje, a Bóg dysponuje...
— Żarty na stronę, kochana pani, mówmy serjo — rzekła hrabina.
— Słucham z największą uwagą.
— Oparzyła pani nogę?
— Widzi pani przecie.
— Czy oparzenie jest ciężkie?
— Straszne!
— A czy pomimo tej okrutnej, lecz sądzę, nie niebezpiecznej rany, mogłaby pani uczynić wysiłek nadludzki i pojechać do Luciennes, a tam w moim gabinecie utrzymać się na nogach choćby sekundę i przedstawić się królowi?
— Niepodobna, łaskawa pani omdlewam na samą myśl powstania z fotelu.
— Więc to coś okropnego musiałaś pani zrobić sobie w tę nogę?
— Tak, pani.
— Któż pani ją opatruje, kto pani radzi, kto dogląda?
— Jak wszystkie wiejskie gospodynie i ja mam swoje lekarstwa na oparzenie i właśnie przykładam maść własnego wynalazku.
— Czy można obejrzyć ten specyfik?
— I owszem.
— Filut baba! — pomyślała hrabina, — przewidziała wszystko, aby mnie oszukać.
— Pani — odezwała się słodko — ja także posiadam objekt, wyśmienity w tego rodzaju wypadkach, lecz użycie jego zależy od stopnia oparzenia.
— Jakto pani rozumie?
— A to, widzi pani, bywa zwyczajna czerwoność, opuchnięcie lub starcie skóry. Nie jestem doktorem, lecz przecie w życiu każdy się kiedyś oparzył mniej lub więcej.
— O pani, to jest starcie skóry.
— Mój Boże, jak też pani fatalnie cierpieć musi. Czy pozwoli pani przyłożyć sobie mojego olejku?
— Z wdzięcznością, droga pani. Czy go pani z sobą przyniosła?
— Nie; lecz przyślę natychmiast.
— Serdecznie pani dziękuję.
— Chciałabym tylko zobaczyć ranę.
Stara się poruszyła.
— O nie, pani — zawołała — to za przykry byłby widok...
— Dobrze — pomyślała Dubarry — złapała się baba.
— O, niech się pani nie lęka — rzekła — widok ran mnie nie przestrasza.
— Zanadto znam zwyczaje światowe, abym...
— Gdy idzie o pomoc bliźniemu, zapomnijmy o tych zwyczajach.
I szybko skierowała rękę ku nodze zranionej.
Stara krzyknęła, choć pani Dubarry zaledwie się jej dotknęła.
— Dobrze gra komedję — szepnęła hrabina, przyglądając się minom pani de Béarn.
— Zdawało mi się, że już umieram, tak mnie pani uraziła!
I blada, z oczyma przymkniętemi, zdawała się omdlewać!
— Czy pani pozwoli? — dorzuciła ulubienica.
— Czyń pani, co się jej żywnie podoba, rzekła stara głosem cichym.
Dubarry odwiązała prędko bandaże, otaczające nogę; pani de Béarn jej nie broniła.
— Zapewne, przy ostatnim kompresie, zacznie wrzeszczeć, lecz choćbym miała ją zadusić, zobaczę nogę, — szeptała hrabina.
Pani de Béarn jęczała, lecz nie sprzeciwiała się wcale.
Po zdjęciu kompresu, prawdziwa i głęboka rana ukazała się oczom Dubarry. Nie było to żadne naśladowanie i tu okazała się dopiero dyplomacja pani de Béarn.
Stara hrabina prawdopodobnie poznała Chon; lecz podniosła się do wysokości Porcji i Muciusa Scevoli.
Pani Dubarry podziwiała ją w skupieniu ducha.
Stara dama w poczuciu zwycięstwa, przeszywała wzrokiem hrabinę, klęczącą u jej nóg.
Dubarry zręcznie obwinęła ranę, ułożyła chorą nogę na poduszkach taboretu i usiadła obok pani de Béarn.
— Zwyciężyłaś mnie, pani — rzekła przebacz, że od początku nie stawiałam kwestji jasno, jak należało z kobietą pani pokroju. Więc teraz podaj pani, warunki.
Oczy starej zaświeciły, lecz był to chwilowy błysk tylko.
— Określ pani wyraźnie, czego wymagasz ode mnie — rzekła — a wtedy będę w stanie osądzić, w czem ci użyteczną być mogę.
— Chcę być przedstawioną w Wersalu przez panią — powiedziała hrabina — choćbym miała tak strasznie cierpieć, jak pani dziś cierpisz.
Pani de Béarn słuchała bez poruszenia.
— I cóż więcej? — rzekła.
— To już wszystko; teraz na panią kolej.
— Chciałabym — mówiła pani de Béarn, dając poznać stanowczo, że zna wartość wymaganej od niej przysługi — chciałabym mieć zapewnione z mego procesu dwieście tysięcy liwrów.
— A jeżeli pani wygra proces, uczyniłoby to czterysta tysięcy.
— Bynajmniej, ponieważ uważam dwieście tysięcy liwrów za własność osobistą, której mi Saluce‘owie zaprzeczają; drugie dwieście tysięcy będą dodatkiem do zaszczytu, jaki mnie spotkał, że panią poznałem.
— Dostanie je pani. Cóż dalej?
— Mam syna, którego kocham szalenie. W rodzinie naszej zawsze szpadę noszono z honorem, lecz kto urodził się do rozkazywania, nie je«t dobrym szeregowcem.
Trzeba mi natychmiast pułku dla syna i nominacji na pułkownika.
— A kto pułk umunduruje?
— Król, ma się rozumieć, bo, gdybym na to wydała otrzymane dwieście tysięcy liwrów, byłabym równie biedną, jak dzisiaj jestem.
— Policzywszy dobrze, mamy już sześćset tysięcy liwrów.
— O nie, czterysta tylko, i to w przypuszczeniu, że pułk kosztować będzie dwieście.
— Niechże tak będzie.
— Chcę jeszcze prosić króla, o wynagrodzenie za winnicę moją w Turenji, czyli za cztery morgi doskonałej ziemi, którą inżynierowie królewscy zabrali mi przed jedenastu laty na kanał jakiś.
— Przecież zapłacono pani?
— Tak jest, lecz podług oceny biegłych, ja zaś ceniłam tę winnicę dwa razy wyżej, niż oni.
— Dobrze, dobrze, będzie pani miała zapłacone po raz drugi.
Czy już wszystko?
— Przepraszam. Brak mi gotówki, jak to zapewne pani zauważyła; a winna jestem panu Flageot coś około dziewięciu tysięcy liwrów.
— Jeszcze dziewięć tysięcy?
— Bez tego obejść się nie mogę.
— Zapłacę te dziewięć tysięcy z własnej szkatuły. Spodziewam się, że pani ze mnie zadowolona?
— Najzupełniej, droga pani; lecz i ja dowiodłam pani swoich dobrych chęci.
— O, jakże żałuję, że pani sobie nogę oparzyła — powiedziała, śmiejąc się, Dubarry.
— Ja wcale tego nie żałuję — odrzekła pieniaczka to mi pozwoli dowieść pani, iż pomimo wszelkich wypadków, jestem na jej usługi.
— Obliczymy teraz skrupulatnie — wyrzekła Dubarry.
— Zatrzymaj się pani chwilkę.
— Czy pani zapomniała jeszcze o czem?
— O jednej rzeczy maleńkiej.
— A więc proszę powiedzieć.
— Nie spodziewałam się stanąć przed naszym wielkim monarchą. Niestety! Wersal i świetności jego wyszły mi z pamięci, tak, że obecnie nie mam sukni odpowiedniej.
— Przewidziałam to, droga pani. Wczoraj, zaraz po twoim odjeździe, ubranie pani na uroczystość prezentacji zaczęto przygotowywać. Jutro w południe będzie skończone.
— Nie mam brylantów.
— Panowie Boeëhmer i Bassange dostarczą pani jutro, na mój rozkaz, garnitur prześliczny, wartujący dwieście dziesięć tysięcy liwrów, a pojutrze przyjmą go z powrotem, płacąc pani dwieście tysięcy. Tym sposobem wynagrodzenie będzie już zapłacone.
— Doskonale, łaskawa pani; nie mam już nic więcej do żądania.
— Cieszy mnie to nieskończenie.
— Ale, ale, a nominacja dla syna mego?
— Najjaśniejszy Pan sam ją pani wręczy.
— A obietnica umundurowania pułku?
— W dyplomie i to się znajdzie.
— Doskonale. Pozostaje jedynie kwestja winnic...
— Na ile pani szacuje te cztery morgi?
— Ponieważ ziemia jest doskonała, zatem po sześć tysięcy liwrów morgę.
— Podpiszę pani rewers na dwanaście tysięcy, które z dwunastoma już wziętemi przez panią, uczynią dwadzieścia cztery tysiące.
— Oto przybory do pisania — rzekła stara hrabina, wskazując na biurko.
— Będę miała zaszczyt podać je najpierw pani — powiedziała Dubarry.
— Mnie?
— Tak, właśnie.
Abyś pani raczyła napisać do króla słów kilka, które oto podyktuję:
— A! prawda! — odrzekła pani de Béarn.
— Niech więc pani pisze.
Stara przysunęła stolik, wzięła pióro i papier i czekała.
„Najjaśniejszy Panie! Szczęście, jakie mnie spotkało z powodu, iż Wasza Królewska Mość, raczyłeś przyjąć moją propozycję przedstawienia na dworze najdroższej przyjaciółki mojej, hrabiny Dubarry...“
Stara wykrzywiła wargi i nacisnęła pióro, aż głośno skrzypnęło.
— Nie dobre pani ma pióro, hrabino, — rzekła faworytka — trzeba je zmienić.
— Nie potrzeba, przyzwyczaję się.
— Tak pani sądzi?
— O! tak.
Pani Dubarry dyktowała dalej:
„...ośmiela mnie błagać Waszą Królewską Mość, aby raczył być łaskaw na mnie, gdy się przedstawię w Wersalu, jak na to zezwolić raczył. Pochodząc z rodziny, która zawsze wiernie służyła monarchom swoim, śmiem się spodziewać łaskawego przyjęcia Waszej Królewskiej Mości“.
— A teraz racz pani się podpisać.
Stara hrabina podpisała:

„Anastazja-Eufemja-Rudolfina,
hrabina de Béarn“.

Pisała charakterem pewnym, dużemi literami, nie szczędząc błędów ortograficznych.
Następnie podsunęła papier i pióro pani Dubarry, która pismem kształtnem, szpiczastem podpisała przekaz na dwadzieścia jeden tysięcy liwrów, dwanaście jako wynagrodzenie za winnice, a dziewięć na zapłacenie honorarjum doradcy prawnemu panu Flageot.
Napisała także do panów Boëhmer i Bassange, jubilerów dworskich, prosząc o wręczenie oddawcy biletu całego garnituru z brylantów i szmaragdów, nazwanego Ludwiką, ponieważ należał niegdyś do ciotki delfina, która sprzedała go, potrzebując pieniędzy na cele dobroczynne. Następnie panie zamieniły ze sobą te papiery.
A teraz — rzekła Dubarry — daj mi dowód twej przyjaźni hrabino.
— O, pani, z całego serca.
— Zamieszkaj pani u mnie, a ręczę ci, że za kilka dni doktór mój, Tronchin, wyleczy cię zupełnie. Jedź pani zaraz ze mną, spróbujesz także skuteczności mego niezawodnego olejku...
— Niech pani na mnie nie czeka — rzekła przezorna stara — mam jeszcze kilka spraw ważnych do załatwienia, zanim za panią podążę.
— Więc mi pani odmawia?
— Przeciwnie, droga pani, przyjmuję łaskawe zaproszenie, ale oto pierwsza bije, ja do trzeciej załatwię interesa, a punkt o piątej stawię się w Luciennes.
— Czy brat mój może przyjechać i zabrać panią swoim powozem?
— O, i owszem, bardzo proszę.
— Żegnam panią i do prędkiego zobaczenia.
— Bądź pani spokojną, jestem szlachcianką, zatem danego słowa dotrzymam, i choćby mi umrzeć przyszło, przedstawię cię jutro w Wersalu.
— Dowidzenia, droga matko chrzestna!
— Dowidzenia, najdroższa chrześniaczko!
Rozstały się nareszcie; stara pozostała z nogą na poduszkach, ściskając w ręku szacowne papiery; pani Dubarry wyszła lekka i zgrabna, jednak z sercem ściśniętem z żalu, że nie mogła okazać się silniejszą od starej hrabiny, ona, która rządziła królem Francji!
Jan siedział w sali na dole i z nudów drugą już butelkę wysączał, lecz, gdy ujrzał wracającą siostrę, podbiegł szybko ku niej.
— No cóż, no cóż? — zapytał.
— Powiem ci to, co powiedział marszałek saski królowi, wskazując na pole bitwy pod Fontenoy:
„Najjaśniejszy Panie, niech cię ten widok przekona, jak zwycięstwo drogo kosztuje“.
— A więc zwyciężyliśmy? — zapytał Jan.
— Uważaj, co mówię: „Jedno jeszcze takie zwycięstwo, a zginęlibyśmy!“
— No, ale matkę chrzestną posiadamy?
— Tak; tylko kosztuje nas ona około miljona!
— O! o! — zawołał Dubarry z brzydkim grymasem.
— Trudno, miałam nóż na gardle.
— Ależ to ohydne!
— A jednak prawdziwe. Nie zżymaj się tak bardzo, z twojej to winy o mało wszystko nie przepadło!
— Boże wielki, co za straszna kobieta!
— To rzymianka.
— Nie, greczynka.
— Rzymianka czy greczynka — ale pamiętaj zabrać ją z hotelu o trzeciej i dostawić do Luciennes. Uspokoję się dopiero, jak ją pod kluczem mieć będę.
— Nie ruszę się stąd — rzekł Jan.
— A ja biegnę przygotować wszystko co trzeba — rzekła hrabina, wskakując do karety.
— Do Luciennes! — zawołała. — Jutro już powiem: „do Marly!“
— Drogo kosztujemy kochaną Francję — mówił Jan do siebie, patrząc za odjeżdżającą siostrą.

Ale górą Dubarry!

XXXVII
PIĄTE SPRZYSIĘŻENIE MARSZAŁKA DE RICHELIEU

Mniej przestrzegający etykiety, niż Ludwik XIV, który na zgromadzeniach dworskich lubił był próbować władzy królewskiej, Ludwik XV szukał w zebraniach swoich przedewszystkiem nowości i urozmaicenia, twarzy świeżych i uśmiechniętych, rozrywki i wesołości.
Wieczorem, po opowiedzianem przez nas spotkaniu, pani de Béarn, święcie tym razem dotrzymawszy obietnicy, przebywała od dwóch godzin w gabinecie pani Dubarry; król zabawiał się grą w salonie błękitnym.
Po lewej jego stronie siedziała księżna d’Ayen, po prawej księżna de Guémenée.
Jego Królewska Mość widocznie był czemś roztargniony, bo przegrał ośmset luidorów, a że nie lubił przegrywać, podniósł się o dziewiątej, stanął we framudze okna i zaczął rozmawiać z p. Malesherbes, synem ex-kanclerza, podczas gdy pan Maupeau i pan Choiseul, umieściwszy się w przeciwległej framudze, niespokojnym wzrokiem śledzili rozmawiających.
Skoro tylko król się odsunął, dokoła komina zaczęło tworzyć się kółko.
Księżniczki: Adelajda, Zofja i Wiktorja, po powrocie z przechadzki w parku, zasiadły tam, otoczone damami honorowemi i dworzanami.
Króla, zajętego ważną rozmową, znano bowiem surowość obyczajów pana de Malesherbes, otaczali oficerowie lądowi i morscy, wysocy dygnitarze, magnaci i prezesi; wszystko to trzymało się w pełnem szacunku oczekiwaniu: mały światek u kominka musiał wystarczać sam sobie.
Najwybitniejszemi kobietami, tworzącemi grupę, były oprócz córek królewskich, panie de Grammont, de Choiseul, de Mirepoix i de Polastron.
W chwili, gdy się do nich zbliżamy, księżniczka Adelajda opowiadała historyjkę o pewnym dygnitarzu. Historyjka, od której powtórzenia wstrzymać się wolimy, była dość skandaliczna jak na księżniczkę krwi królewskiej; epoka jednak, którą próbujemy odtworzyć, nie była, jak wiadomo, epoką pod wezwaniem Westy.
— A jednak ten dygnitarz zasiadał pomiędzy nami przed miesiącem jeszcze — odezwała się księżniczka Wiktorja.
— Możnaby u Jego Królewskiej Mości narazić się na gorsze jeszcze spotkanie, gdyby dostali się tutaj ci, co nigdy jeszcze nie byli, a wcisnąć się pragną koniecznie — powiedziała pani de Grammont.
Ze słów i tonu księżnej zrozumieli wszyscy o kim mówić chciała i jakimi torami rozmowa odtąd popłynie.
— Na szczęście, chcieć i móc to są dwa wyrazy odrębnego całkiem znaczenia, czy nie tak, księżno? — powiedział, wtrącając się do rozmowy mały człowieczek, siedmdziesięcioczteroletni, który na pięćdziesięcioletniego zaledwie wyglądał, tak był elegancki, świeży, tak głos miał dźwięczny i żywe spojrzenie.
— Otóż i pan de Richelieu, który, jak pod Mahon, rzuca się na wały i który biedną naszą pogawędkę szturmem zdobędzie — powiedziała księżna. — Zawsze jeszcze jesteśmy trochę grenadjerem, kochany książę.
— Na zawsze już nim zostanę, księżno.
— Powiedz, książę, czy nie powiedziałam prawdy?
— Kiedyż, mianowicie?
— Przed chwilą.
— A co takiego powiedziałaś, księżno?
— Że drzwi królewskich się nie zdobywa...
— Tak jak zasłony alkowy. Jestem stanowczo tego samego zdania, księżno.
Na te słowa kilka towarzyszek znikło za wachlarzami, lubo żart się ogólnie podobał. Ci jednak, co lubią obmawiać, utrzymywali, że dowcip księcia bardzo się starzał.
Księżna de Grammont spłonęła pod różem, bo epigramat do niej się stosował.
— Moje panie — powiedziała — jeżeli książę będzie nam takie prawił rzeczy, nie dokończę mojej historyjki, a przysięgam wam, że dużo na tem stracicie, chyba, że udacie się do marszałka, aby wam opowiedział inną.
— Jabym miał przerywać pani, kiedy będziesz prawdopodobnie przyjaciół moich obmawiała?.. Boże uchowaj! Słucham owszem wszystkiemi uszami, ile ich posiadam.
Ścieśniono kółko; pani de Grammont rzuciła okiem ku oknu, aby się upewnić, czy król tam się jeszcze znajduje i spostrzegła, że pomimo zajęcia się rozmową z panem de Malesherbes, nie spuszczał z uwagi grupy przed kominkiem i spojrzenie jego skrzyżowało się ze spojrzeniem pani de Grammont.
Księżna uczuła się onieśmielona wyrazem oczu króla, ale, że zaczęła, więc nie chciała zatrzymać się w pół drogi.
— Dowiecie się zatem, moje panie — ciągnęła, zwracając się do trzech księżniczek — że pewna dama, mniejsza o jej nazwisko, wszak prawda? — zapragnęła ostatnimi — czasy widzieć nas, nas, wybranych przez króla, nas, jaśniejących w chwale, której promienie wzbudzają w niej zazdrość śmiertelną.
— Widzieć nas, gdzie? — zapytał książę.
— Ależ w Wersalu, w Marly, w Fontainebleau.
— Dobrze, słucham dalej.
— Biedne to stworzenie nie widziało nigdy naszych wielkich zebrań u królewskiego stołu, podczas których uliczni gapie z poza sztachet przypatrują się królowi i jego gościom pod strażą, rozumie się, laski służbowego szwajcara.
Pan de Richelieu zażył głośno tabaki z sewrskiej tabakierki i powiedział:
— Lecz na to, aby nas widzieć w tych trzech rezydencjach, trzeba być przedstawionym.
— Właśnie też dama, o której mowa, życzyła sobie być przedstawioną.
— Idę o zakład, że otrzyma czego żąda — powiedział książę — król tak jest przecie dobry!
— Na nieszczęście, nie dosyć na to pozwolenia królewskiego, potrzeba jeszcze, aby znalazł się ktoś, coby chciał podać jej rękę.
— Tak — powiedziała pani de Guémenée — potrzebne jest coś nakształt matki chrzestnej, dajmy na to.
— Ale nie każdy ją mieć może — wtrąciła pani de Mirepoix — dowodem piękna burbonka, która szuka i nie znajduje.
I jednocześnie poczęła nucić:

La belle Bourbonnaise,
Est fort mai à son aise.

— A! marszałkowo! — zawołał książę de Richelieu — pozostaw-że księżnie całą zasługę opowiadania.
— Dalej, dalej księżno — powiedziała królewna Wiktorja — sprowadziłaś nam ślinkę do ust; nie przerywaj że w połowie.
— Wcale nie mam tego brzydkiego zamiaru. „Powiedziano jest: „Szukajcie, a znajdziecie“. Więc też szukano, szukano i znaleziono; lecz co to za chrzestna matka, dobry Boże! Wiejska kobiecina, niewinna, naiwna. Wyciągnięto ją z jej gołębniczka, wycackano, wychuchano, wystrojono.
— A to aż dreszcz doprawdy przejmuje — powiedziała pani de Guémenée.
— Naraz atoli, kiedy wszystko tak przygotowane, stara prowincjonalna gołąbka spada z góry... ze schodów...
— I? — zapytał książę de Richelieu.

— I nóżkę złamała,
I leży biedna mała!

powiedziała księżna, dodając okolicznościowy wierszyk do zacytowanych już przez marszałkową de Mirepoix.
— Tym sposobem — wtrąciła pani de Guémenée znowu — nic z prezentacji?...
— Nic nie będzie moja droga.
— Co to jest Opatrzność — zawołał marszałek, wznosząc ręce ku niebu.
— Przepraszam — rzekła królewna Wiktorja — co do mnie, to bardzo biednej staruszki żałuję.
— Przeciwnie, księżno, powinniście raczej jej powinszować, że z dwojga złego mniejsze wybrała; powiedziawszy to, księżna naraz urwała: spotkała drugie spojrzenie króla.
— O kim jednakże mówisz, księżno? — zapytał marszałek, udając, iż się nie domyśla o kogo chodzi.
— Nie powiedziano mi nazwiska, słowo daję.
— Co za nieszczęście! — mruknął marszałek.
— Ja je odgadłam jednakże; zróbcie więc państwo to samo.
— Gdyby wszystkie damy, które mają wstęp u dworu, przestrzegały zasad honoru starej szlachty francuskiej — powiedziała pani de Guémenée z goryczą — złożyłyby wizytę starej damie z prowincji za jej wzniosły pomysł złamania nogi.
— Piękna myśl, na honor! — wykrzyknął Richelieu — ale trzebaby dowiedzieć się najpierw, jak się nazywa parafjanka, która nas z tak wielkiego wybawiła niebezpieczeństwa; nie ma już bowiem obawy — wszak tak, droga księżno?
— Za nic zgoła nie zaręczam; w tej chwili leży w łóżku niezdolna się ruszyć.
— A gdyby — powiedziała znowu pani de Guémenée — gdyby ta kobieta inną chrzestną sobie znalazła?... Osóbka to bardzo ruchliwa.
— O! nie, nie tak to łatwo znaleźć inną.
W tej chwili król się w tę stronę skierował.
Wszyscy umilkli, a jasny i czysty głos Ludwika XV rozbrzmiał po salonie.
— Dowidzenia, moje panie.
— Dobranoc, panowie!...
Wszyscy powstali i zrobił się ogromny ruch w galerji.
Król poszedł ku drzwiom i, naraz zawróciwszy, powiedział:
— Ale, jutro w Wersalu odbędzie się prezentacja.
Słowa te piorunem spadły na zgromadzenie.
Król powiódł wzrokiem po grupie dam, które blednąc, spoglądały po sobie.
Wyszedł, nie dodawszy ani jednego słowa więcej.
Zaledwie atoli przestąpił próg wraz z licznym orszakiem szlachty i osób, należących do świty, gdy pomiędzy pozostałymi nastąpił gwałtowny wybuch.
— Przedstawienie! — wybełkotała księżna de Grammont zielona prawie. — Co Jego Królewska Mość chciał przez to powiedzieć?
— Księżno! — odparł marszałek z jednym z tych uśmiechów, którego nie przebaczali mu najlepsi jego przyjaciele — czy to nie ta sama przypadkiem prezentacja, o której opowiadała pani?
Królewny dotknięte przygryzły wargi.
— Niepodobna! — głucho odpowiedziała księżna.
— E! — powiedział marszałek — teraz tak doskonale i szybko nastawiają złamane nogi.
Pan de Choiseul zbliżył się i położył rękę na ramieniu siostry, na znak ostrzeżenia, ale była ona tak znękaną — iż na nic nie zważała.
— To niegodne! — wykrzyknęła. — Pani de Guémenée potwierdziła to zdanie.
— O! moje panie — zawołała księżna — zwracając się do trzech córek królewskich — w was jednych jeszcze nadzieja. Wy, które najpierwszemi jesteście w królestwie, czyż zniesiecie, abyśmy w tem jedynem niepogwałconem dotąd schronieniu kobiet uczciwych, narażone były na towarzystwo wstrętne nawet dla pokojówek naszych?...
Zamiast odpowiedzi królewny smutnie pozwieszały głowy.
— Królewny moje, na Boga!... — wołała księżna.
— Król jest tutaj panem — odpowiedziała z westchnieniem Adelajda.
— Słusznie — zauważył książę de Richelieu.
— W takim razie cały dwór francuski jest skompromitowany! — krzyczała księżna. — Ach! panowie, panowie, jak mało dbacie o honor rodzin waszych!
— Moje panie — odezwał się pan de Choiseul, próbując się uśmiechnąć — ponieważ to zakrawa na spisek, nie będziecie zapewne nic miały przeciw temu, ażebym się oddalił i zabrał z sobą pana de Sartines. Idziesz ze mną książę? — kończył pan de Choiseul, zwracając się do marszałka.
— O nie! na honor! — odpowiedział marszałek — ja spiski uwielbiam i — zostaję.
Pan de Choiseul, uprowadzając Sartines‘a wymknął się pośpiesznie.
Kilku mężczyzn pozostałych poszło za ich przykładem.
Przy córkach królewskich pozostały tylko panie: de Grammont, de Guémenée, d‘Ayen, de Mirepoix, de Polastron i kilka innych zapalonych przeciwniczek prezentacji.
Jedynym mężczyzną był pan de Richelieu.
Damy z niepokojem patrzyły na niego, jak na trojańczyka w obozie greckim.
— Ja przedstawiam tu moją córkę, hrabinę d’Egmont; nie krępujcie się moje panie — powiedział.
— Jest sposób zaprotestowania przeciw obeldze, jaką nam wyrządzić mają i użyję tego sposobu — powiedziała księżna de Grammont.
— Jakiż to sposób?... — zapytały wszystkie razem damy.
— Powiedziano nam: „Król jest tu panem“.
— A ja odpowiedziałem: „słusznie...“ — odezwał się książę.
— Lecz i my jesteśmy paniami u siebie; kto mi zabroni tego wieczoru powiedzieć mojemu stangretowi: „do Chanteloup“, zamiast: „do Wersalu“?
— A prawda — powiedział Richelieu; — lecz co z tego wyniknie?
— Wyniknie to, że możeby się zastanowiono — zawołała de Guémenée — gdyby i inne panie poszły za tym przykładem.
— Dlaczego nie miałybyśmy naśladować księżnej? — powiedziała marszałkowa de Mirepoix.
— O! panie moje — wołała księżna, znowu się zwracając do córek królewskich — dobry przykład od was wyjść powinien, od was, córek Francji!
— Tożby się król na nas obraził! — powiedziała Zofja.
— Nie, nie! mogą Wasze Królewskie Wysokości być tego pewne! — krzyknęła nienawistnie księżna. — On, obdarzony takim niezrównanym taktem, wdzięcznym byłby wam tylko za to. Król nie wywiera na nikogo nacisku, wierzajcie mi.
— Przeciwnie — odezwał się książę, po raz trzeci, robiąc aluzję do wtargnięcia, jakiego się podobno dopuściła pewnego wieczoru księżna de Grammont do pokoju królewskiego; — jego to gwałcą, jego biorą przemocą.
Na te słowa zagotowało się między damami, tak, jak w kompanji grenadjerów, gdy bomba wśród nich upadnie.
Opamiętano się jednak.
— Król nie powiedział nic, co prawda, kiedy zamknęłyśmy drzwi przed hrabiną — podniecona wrzeniem całego zgromadzenia odpowiedziała Wiktorja; — ale bardzo być może, iż w tak uroczystej okazji...
— Bezwątpienia — nalegała pani de Grammont — mogłoby to być, gdyby same księżniczki się nie stawiły, lecz skoro zobaczą, że zabrakło nas wszystkich...
— Wszystkich? — wykrzyknęły kobiety.
— Tak, wszystkich — powtórzył stary marszałek.
— Należysz więc książę do spisku? — zapytała królewna Adelajda.
— Należę napewno i dlatego prosiłbym o głos.
— Mów książę, mów — rzekła pani de Grammont.
— Czyńmy wszystko systematycznie — powiedział książę — tu nie dosyć jest wołać: „Wszystkie, wszystkie!“ — Niejedna przecie woła z całych sił: „Zrobię tak!“ a w danej chwili robi co innego zupełnie; a ponieważ do spisku należę, jak miałem zaszczyt oznajmić paniom, wcale nie życzę sobie zostać opuszczonym, jak to bywało za nieboszczyka króla lub za regencji.
— Doprawdy, książę — z ironją odezwała się pani de Grammont — możnaby rzec, iż zapominasz, gdzie jesteś? W kraju amazonek pozujesz na wodza!
— Pani, proszę mi wierzyć, że mógłbym mieć pewne prawa do godności, której mi nie przyznajesz; więcej niż ja nienawidzisz pani Dubarry, lecz ja jestem bardziej skompromitowany, niż pani.
— Książę skompromitowany? — spytała marszałkowa de Mirepoix.
— Tak, i to strasznie; tydzień już upłynął, jak nie byłem w Wersalu, i do tego doszło, że wczoraj hrabina przysłała do mnie z zapytaniem, czy nie jestem chory, a wiecie co odpowiedział Rafé: że jestem tak zdrowy, iż od wczoraj nie byłem w domu. Ale wyrzekam się praw swoich, nie mam pretensji, pozostawiam pani tę godność. Poruszyłaś pani wszystkie sprężyny, jesteś doprawdy miną wybuchową, wywołałaś przewrót w sumieniach, pani więc należy się laska przywódcy.
— I cóż, królewny? — z uszanowaniem zapytała księżna.
— Pozostawcie nam rolę bierną — odpowiedziała Adelajda. — Jedziemy do Saint-Denis, w odwiedziny do naszej siostry Ludwiki; zatrzyma nas na dłużej, to niema co mówić.
— Bardzo dobrze — odpowiedział książę.
— Ja — odezwała się księżna — zajmuję się sianokosem w Chanteloup.
— Brawo! — zawołał książę.
— Ja — rzekła księżna de Guémenée — mam chore dziecko, ubieram się w szlafrok i będę je pielęgnowała.
— Ja — dodała pani de Polastron — czuję się tak wzburzoną dzisiejszym wieczorem, że mogę się ciężko rozchorować, jeżeli Tronchin krwi mi nie upuści.
— A ja — wyniośle odezwała się marszałkowa de Mirepoix — nie jadę do Wersalu dlatego, że nie jadę; oto mój powód; swoboda przekonań!
— Bardzo pięknie — powiedział de Richelieu — wszystko to jest bardzo logiczne; lecz trzeba przysiąc.
— Jak to! przysięgać trzeba?
— Tak, w sprzysiężeniach zawsze się przysięga; od czasów Katyliny, aż do spisku Cellamara, do którego miałem zaszczyt należeć.
Przysięgano zawsze. Wprawdzie spiski nie udawały się przez to lepiej, ale trzeba szanować zwyczaje... Przysięgajmy więc! zobaczycie panie, z jaką to się odbędzie uroczystością.
Wyciągnął rękę ku kobietom i z powagą wyrzekł:
— Przysięgamy!
Wszystkie kobiety powtórzyły przysięgę z wyjątkiem księżniczek królewskich, które zniknęły.
— Zatem wszystko skończone — powiedział książę.
— A to się wściekać będzie, gdy w salonie ujrzy się sama! — zawołała pani de Grammont.
— Hm! król skaże was na wygnanie — odrzekł Richelieu.
— Gdyby tak uczynił, to cóż się stanie z dworem — zawołała pani de Guémenée. — Wszak spodziewają się przybycia króla duńskiego? cóż mu pokażą?
— Zresztą nie skazują nigdy całego dworu; dla ukarania wybierają tylko kilka osób.
— Wiem o tem — podchwycił Richelieu — a nawet mam takie szczęście, że mnie wybierają zawsze; cztery razy mnie to spotkało, bo to już piąty spisek, do którego należę, moje panie.
— Nie wierz temu, książę — powiedziała pani de Grammont — mnie to poświęcą.
— Lub pana de Choiseul — dodał marszałek — księżno, miej się na baczności!
— Pan de Choiseul jest takim, jak i ja; podda się niełasce, lecz ubliżenia nie zniesie.
— Ani ty książę, ani księżna, ani pan de Choiseul nie będą skazani na wygnanie — odezwała się marszałkowa de Mirepoix — to na mnie się skrupi — król mi tego nie przebaczy, że mniej uprzejmą jestem dla hrabiny, niż byłam dawniej dla margrabiny.
— To prawda — odparł książę — przecież panią nazywano ulubienicą ulubienicy. Biedna marszałkowa! Razem nas wypędzą!
— Wszystkie będziemy skazane — rzekła pani de Guémenée, powstając — bo mam nadzieję, że żadna z nas nie cofnie się przed raz powziętem postanowieniem.
— I zaprzysiężoną obietnicą — dodał książę.
— O! zresztą na wszelki wypadek — powiedziała pani de Grammont — przedsięwezmę ostrożności!
— Pani? — podchwycił książę.
— Tak. Ażeby jutro mogła być o dziesiątej w Wersalu, potrzebne jej są trzy rzeczy.
— Jakie?
— Fryzjer, suknia i kareta.
— Naturalnie.
— I cóż?
— Zatem o dziesiątej nie będzie mogła być w Wersalu; król się zniecierpliwi, odejdzie do siebie i prezentacja zostanie odłożona do czasu, który nie nastąpi nigdy, ze względu na przybycie delfinowej.
Grzmot oklasków powitał ten nowy pomysł, ale, oklaskując go głośniej niż inni, marszałek i pani de Mirepoix zamienili z sobą znaczące spojrzenia.
Dwoje starych dworaków zrozumiało się wzajemnie.
O jedenastej wszyscy spiskowi pędzili w powozach drogą do Wersalu i do Saint-Germain, w uroczem oświetleniu księżyca.

Jeden tylko marszałek de Richelieu dosiadł konia swego Strzelca i gdy jego kareta z zapuszczonemi firankami toczyła się ku Wersalowi, on sam puścił się galopem do Paryża.

XXXVIII
ANI FRYZJERA, ANI SUKNI, ANI KARETY

Nie wypadało pani Dubarry udać się do wielkiej sali prezentacyjnej wprost ze swego mieszkania w Wersalu. Zresztą Wersal zbyt był ubogi, ażeby mógł dostarczyć hrabinie wszystkich środków potrzebnych do tej uroczystości. Wreszcie nie było tego w zwyczaju. Osoby wybrane przybywały z całą okazałością, jak ambasadorowie, w pięknych karetach z własnych pałaców w Wersalu, albo w Paryżu.
Pani Dubarry postanowiła przybyć z Paryża.
O jedenastej z rana była już przy ulicy de Valois, razem z panią de Béarn, której ani na chwilę z oka nie spuszczała i której nogę chorą starała się wyleczyć wszelkimi sposobami, jakich mogła dostarczyć chemja i medycyna.
Jan Dubarry, Chon i Dora krzątali się już od dwudziestu czterech godzin, sypali złotem i cudów dokazywali.
Chon zamówiła fryzjera, napędzała szwaczki.
Jan, któremu przypadło w udziale kierownictwo departamentu karet, pilnował nadto fryzjera i szwaczek. Hrabina przebierała stosy koronek, kwiatów, brylantów, a co godzinę prawie odbierała wiadomości z Wersalu przez umyślnych wysłańców, że prezentacja została oznaczona na godzinę dziesiątą, że wydano rozkaz oświetlenia sali królowej i że nie zaszła w tem żadna zmiana.
Około czwartej powrócił Jan Dubarry, blady, zmęczony, ale dobrej myśli.
— Co słychać? — zapytała hrabina.
— Wszystko na czas będzie gotowe.
— A fryzjer?
— Zastałem u niego Dorę. Umówiłem się i wsunąłem mu w rękę pięćdziesiąt luidorów. Przyjdzie o szóstej, zje tu obiad; możemy być o niego spokojni.
— A suknia?
— Suknia będzie cudowna! Chon jej pilnuje; dwadzieścia sześć szwaczek naszywa perły, wstążki i inne dodatki. Każdy bryt sukni osobno robią, inaczej trwałoby to najmniej ośm dni.
— Jakto, każdy bryt zosobna? nie rozumiem.
— Tak, siostrzyczko. Jest trzynaście brytów. Dwie robotnice przy każdym, jedna z prawej, druga z lewej strony, naszywają suknię kamieniami drogimi i haftami, a w ostatniej chwili złączą wszystko razem i o szóstej suknia będzie gotowa.
— Jesteś tego pewny, Janie?
— O! jak najpewniejszy.
— A kareta?
— Odpowiadam za nią. Umalowana na nowo, schnie w magazynie umyślnie ogrzanym do 50 stopni. Śliczna, cztero-osobowa! zaręczam, iż ani jednej tak pięknej niema między wysłanemi na spotkanie delfinowej.
Obok godła wojennego Dubarry‘ch: „Naprzód!“ kazałem wymalować z jednej strony dwa gołąbki gruchające, z drugiej zaś serce strzałą przeszyte, a wszystko otoczone będzie ozdobami złotemi. U Franciana tłok, wszyscy chcieliby obejrzeć to cacko; o ósmej będzie już tu, na podwórzu.
Chon i Dora nadeszły i potwierdziły opowiadanie Jana.
— Dziękuję wam serdecznie, dzielni moi pomocnicy — rzekła hrabina.
— Siostrzyczko droga — odezwał się Jan — oczki masz zmęczone, prześpij się z godzinkę, to cię pokrzepi.
— Spać teraz? o nie; w nocy zato spać będę doskonale, a nie wszyscy będą mogli się tem pochwalić.
Cały Paryż już wiedział o mającym nastąpić przedstawieniu U dworu. Lud paryski lubi wszelkie uroczystości i nikt od niego nie znał lepiej swego czasu wybitniejszych osobistości dworu. Ci, co nigdy tam wstępu nie mieli, wiedzieli doskonale o wszelkich intrygach dworskich, interesowali się zaszłemi wypadkami, mieli swoich ulubieńców.
Książę Richelieu w operze włoskiej, pani Dubarry w błyszczącej karecie, przepychem równającej się królewskiej, znani byli dobrze ludności stołecznej.
Dubarry, jako młoda i piękna, lubiła ukazywać się w teatrze, na spacerach, w sklepach. Znano ją także z karykatur i przez Zamora, który jej towarzyszył; nic więc dziwnego, że zajmowano się przedstawieniem jej ogromnie.
I dziś też było zbiegowisko na placu przed Palais-Royal; już nie dla przyglądania się panu Rousseau, grającemu w szachy w kawiarni Regencji, lecz dla ujrzenia ulubienicy królewskiej we wspaniałej karecie i pięknej sukni, o których opowiadano sobie powszechnie. Wyrażenie Jana Dubarry: „Drogo kosztujemy Francję“, miało głębokie znaczenie. To też Francja, reprezentowana przez Paryż, chciała przynajmniej oczy napaść przepychem, za który tak drogo płacić była zmuszona.
Dubarry znała lud, wiedziała, że lubi być olśnionym, a ponieważ w gruncie rzeczy nie była złą kobietą, starała się widowisko uczynić odpowiedniem do sum, jakie kosztowało.
Zamiast przespać się, jak to jej brat doradzał, wykąpała się w mleku i oczekiwała na fryzjera.
Nie od rzeczy będzie nadmienić, ile w owym czasie uczesanie głowy wymagało starań, czasu i sztuki.
Wyobraźmy sobie na głowie wieżę, zbudowaną z włosów, drogich kamieni, piór, kwiatów i wstążek, z których nieraz układano godła herbowe. Moda kapryśna, jak przepowiednia złowroga, kazała nosić kobietom z arystokracji głowy wysoko, pysznić się fryzurami, stroić je olśniewająco, bo niestety! główki te prześliczne miały w czasie niedługim spaść do kosza gilotyny.
Aby upiększyć taką fryzurę, nietylko potrzeba było artysty, ale człowieka, oddanego całkiem swej sztuce i cierpliwego bez granic.
Dlatego właśnie, ze wszystkich rzemieślników, tylko fryzjerowi wolno było nosić szpadę.
Jan Dubarry, bojąc się, aby sławny Lubin, fryzjer dworski, nie skrewił przypadkiem, ofiarował mu jako zachętę pięćdziesiąt luidorów.
Pomimo to niespokojnie oczekiwano godziny szóstej, a gdy minęło i wpół do siódmej i trzy na siódmą, niepokój zamienił się w rozpacz prawdziwą. Jedna tylko została nadzieja, że człowiek sławy takiej, jak Lubin, lubi dać na siebie czekać.
Nareszcie siódma wybiła, wicehrabia posłał na zwiady.
Lokaj w kwadrans powrócił.
Tylko ci, którzy kiedykolwiek oczekiwali dobrej i pożądanej wiadomości wiedzą, ile sekund jest w kwadransie.
Służący widział się z samą panią Lubin, która zaręczała, że mąż jej udał się już do pani Dubarry i że zapewne już tam być musi.
— Czekajmy — rzekła Dubarry — może go w drodze co zatrzymało.
— Nic jeszcze nie stracone — dodała hrabina, ubiorę się, a on mnie potem uczesze; prezentacja odbędzie się dopiero o dziesiątej. Mamy zatem trzy godziny jeszcze, a do Wersalu nie tak daleko. Chon kochana, pokaż mi suknię moją, to mnie rozerwie. Gdzież jesteś Chon? Chon! suknię mi pokaż!
— Suknia jeszcze nie odesłana — rzekła Dora a siostra pani hrabiny sama po nią pojechała.
— Ach! — zawołał Dubarry — słyszę turkot, pewnie karetę przyprowadzono.
Wicehrabia mylił się: to Chon powróciła.
— Suknia! — wołała hrabina — Chon! prędzej suknię mi dawaj!
— Czy jeszcze jej niema? — zapytała Chon przerażona.
— Nie, niemal
— A to zaraz będzie — ciągnęła Chon uspakajając się — właścicielka magazynu, a z nią dwie robotnice zabrały suknię i pojechały już dorożką, aby ci ją odwieźć i przymierzyć.
— No, tak wtrącił Jan — mieszkają przy ulicy du Bac, a dorożka nie jedzie tak prędko, jak nasze konie.
— Tak, tak dodała Chon — nie mogąc się opędzić złym przeczuciom.
— Wicehrabio — rzekła Dubarry — poślij po karetę, niech choć na nią nie czekamy.
— Dobrze, Joanno.
Dubarry otworzył drzwi i rozkazał:
— Niech natychmiast jadą do Franciana po karetę, temi samemi końmi, które do Wersalu nas zawiozą!
Woźnica z końmi wyruszył w tej chwili, a ledwie tętent ich ucichł w stronie ulicy Ś-go Honorego, Zamor ukazał się z listem.
— List do pani Barry — rzekł.
— Kto go przyniósł? — Człowiek jakiś.
— Jakto, co za człowiek?
— Przyjechał konno.
— A dlaczego tobie list ten oddał?
— Bo Zamor stał we drzwiach.
— Czytaj, hrabino, zamiast się wypytywać — zawołał Jan.
— A! prawda, masz słuszność wicehrabio.
— Oby tylko list ten nie zwiastował nic złego — mruknął wicehrabia.
— E! to pewnie prośba do króla, przysłana na moje ręce.
— Nie wygląda to wcale na prośbę.
— Naprawdę, wicehrabio, lubisz napędzać strachu — rzekła hrabina z uśmiechem i złamała pieczątkę.
Po przeczytaniu pierwszych wyrazów krzyknęła przeraźliwie i padła na fotel półżywa.
— Ani fryzjera, ani sukni, ani karety! — zawołała.
Chon podbiegła do hrabiny, Jan list pochwycił.
Pismo było proste i drobne, zdradzające rękę kobiety.
„Pani — donosił list — strzeż się: dziś wieczorem nie dostaniesz ani fryzjera, ani sukni, ani karety.
„Spodziewam się, iż ostrzeżenie przyjdzie na czas!
„Nie wymagam wdzięczności i nazwiska nie podpisuję.
„Zgadnij sama, kto jest twoją szczerą przyjaciółką“.
— A! A! cios ostatni — krzyknął Dubarry w rozpaczy.
— Chyba, do wszystkich djabłów zamorduję zdrajcę Lubin‘a. Pół do ósmej bije, a jego niema. O! przekleństwo! Jakto, nie będzie fryzjera?
I wicehrabia schwycił się za głowę, drąc włosy ze złości.
— Boże wielki! tu o suknię chodzi — zawołała Chon — fryzjera znajdziemy jeszcze...
— Alboż to prawda? — i jakiegoż znajdziesz? co nie potrafi uczesać? A to zdrada! do stu tysiecy djabłów.
Hrabina milczała, lecz jej bolesne westchnienia wzruszyłyby nawet Choiseul’ów, gdyby je słyszeli.
— No, no, uspokój się — rzekła Chon. — Poszukajmy fryzjera i jedźmy do szwaczki dowiedzieć się o losach sukni.
— Niema fryzjera! — szepnęła hrabina zagasłym głosem — niema sukni, niema karety!
— To prawda, niema dotąd karety — zawołał Jan — a powinna już być! O! to cały spisek, hrabino. Czy Sartines nie każe aresztować spiskowych? Czy Meaupeau nie każe ich powiesić? O! warci być spalonymi na placu Greve. Chciałbym kołem łamać fryzjera, poćwiartować szwaczkę, na pal wbić powoźnika.
Hrabina przyszła do siebie i teraz przedstawiła jej się cała okropność położenia.
— No tym razem jestem zgubiona; ci, którzy przekupili Lubin‘a, usunęli napewno wszystkich dobrych fryzjerów z Paryża. Osłów tylko, nic nie umiejących, pozostawili dla mnie. A moja suknia nieszczęśliwa!... A kareta nowiuteńka, którejby mi tak zazdroszczono!...
Dubarry milczał, przewracał straszliwie oczami i biegał z kąta w kąt pokoju, rozbijając meble.
Podczas całej tej sceny rozpaczy, która udzieliła się i służbie, wysyłanej co chwila z rozkazami sprzecznymi, przed bramą pałacu zatrzymał się kabrjolet, a z niego wysiadł mężczyzna młody, elegancko ubrany w ciemno-zielony surdut, kamizelkę atłasową, spodnie jasne i białe pończochy jedwabne.
Lekko przebiegł dziedziniec, wszedł do pałacu, którego drzwi nikt nie pilnował i udał się na schody, prowadzące do buduaru.
Jan właśnie zbił przepyszny serwis sewrski, o który zawadził, chcąc pochwycić spadający wielki wazon chiński, w który poprzednio pięścią uderzył, gdy dało się słyszeć delikatne do drzwi pukanie.
Cisza grobowa nastała, nikt nie śmiał zapytać, kto był za drzwiami.
— Proszę wybaczyć — odezwał się głos obcy z poza drzwi — pragnąłbym pomówić z panią hrabiną Dubarry.
— Nie wchodzi się tu w ten sposób — wołał odźwierny, nadbiegłszy, aby zatrzymać nieznajomego.
— Czekaj, czekaj — rzekł Dubarry — nie można się spodziewać nic gorszego nad to, co nas spotkało. Czego pan chcesz od hrabiny?
I Jan otworzył drzwi gwałtownie.
Nieznajomy wszedł i stanął w trzeciej pozycji.
— Panie — rzekł — pragnę ofiarować usługi moje hrabinie Dubarry, która, jak mi się zdaje, ma wziąć udział w dzisiejszej ceremonji dworskiej.
— Jakież to usługi?
— Te, które należą do mojego fachu.
— A fach pański?
— Jestem fryzjerem.
I nieznajomy skłonił się powtórnie.
— A! — wykrzyknął Jan, rzucając się na szyję przybysza — więc pan jesteś fryzjerem? Chodź prędzej, najdroższy mój panie chodź!
— Chodź, chodź przyjacielu — mówiła Chon, chwytając za ramiona młodego człowieka, zmieszanego tem przyjęciem.
— Fryzjer! — zawołała pani Dubarry, podnosząc ręce. — Ależ to anioł z nieba zesłany. Czy Lubin pana przysłał?
— Nikt mnie nie przysłał. Wyczytałem w gazecie, iż pani hrabina ma być dziś przedstawioną u dworu. A może wypadkiem brak jej fryzjera pomyślałem, i ośmieliłem się przyjść.
— Jakże się pan nazywasz? — zapytała hrabina trochę zażenowana.
— Leonard, proszę pani.
— Tylko Leonard! nie słyszałam nic o panu.
— Jeśli pani hrabina przyjmie usługi moje, cały Paryż jutro będzie o mnie wiedział.
— Hm! hm! — odezwał się Jan — uczesanie uczesaniu nie równe...
— Jeśli pani mi nie ufa, odchodzę.
— Bo to widzi pan, nie mam czasu na próby...
— Poco próby? naco próby? — zawołał młody człowiek w uniesieniu, przyjrzawszy się dobrze pani Dubarry. — Rozumiem dobrze, że pani powinna olśnić ubraniem głowy i przez ten czas, gdy się przypatruję, wymyśliłem już coś tak cudownego, że napewno wywoła podziw.
I młodzieniec przybrał postawę tak pewną siebie, iż hrabina zachwiała się trochę, a w serce Jana i Chon wstąpiła nadzieja.
— No, to spróbujemy — rzekła zwyciężona śmiałością fryzjera.
— Przedewszystkiem prosiłbym o pokazanie mi sukni pani hrabiny, aby zastosować ubranie głowy...
— O! moja suknia — zawołała pani Dubarry powrócona do rzeczywistości, moja nieszczęśliwa suknia!
Jan w czoło się uderzył.
— A! to prawda — powiedział... Wyobraź sobie pan ohydny spisek!... Skradziono suknię, szwaczkę, wszystko, wszystko! Chon! moja dobra, Chon!
I Dubarry zaczął szlochać.
— Chon! jedź jeszcze do szwaczki — powiedziała hrabina.
— Na co się to zdało, przecież wiem, że razem z suknią wyjechała z domu...
— Nieszczęście — szeptała hrabina — co mi przyjdzie z fryzjera, kiedy nie mam sukni!
Jakby w odpowiedzi, odezwał się dzwonek u bramy, zamkniętej obecnie przez odźwiernego.
— Dzwonią — zawołała Dubarry.
Chon pośpieszyła do okna.
— Pudło przynieśli! — zawołała.
— Pudło! — powtórzyła hrabina. — Czy je tu oddają?
— Tak... Nie... Tak, tak, oddają odźwiernemu.
— Biegnij, Janie, dowiedz się, na miłość Boga!
Jan wypadł na dziedziniec, i wyrwał pudło z rąk odźwiernego.
Chon patrzyła oknem, on zaś otworzył pudło, zagłębił w nie rękę i zaryczał z radości.
Pudło zawierało prześliczną suknię z atłasu chińskiego, ubraną kwiatami i koronkami wartości niezmiernej.
— Suknia! suknia! — wołała Chon klaszcząc w ręce.
— Suknia! — powtórzyła pani Dubarry mdlejąc prawie z nadmiaru radości jak przed chwilą z nadmiaru rozpaczy.
— Kto ci to wręczył, niedołęgo? — pytał Jan szwajcara.
— Jakaś kobieta, proszę pana.
— Ale jaka?
— Nie znam jej wcale.
— A gdzie się podziała?
— Oddała mi pudło — krzyknęła nad uchem: „Dla pani hrabiny“, wskoczyła do kabrjoletu, którym przyjechała i oddaliła się szybko.
— Mniejsza o to, suknia jest, to najważniejsze — powiedział Jan.
— Chodź-że Janie, chodź prędzej — zawołała Chon — siostra umiera z niecierpliwości.
— Jestem — mówił Jan — patrzcie, cieszcie się i podziwiajcie tę suknię, zesłaną z nieba.
— Czy tylko będzie dobra? przecież nie dla mnie robiona. Mój Boże! jaka szkoda! bo śliczna jest i bardzo mi się podoba!
— Chon zmierzyła suknię.
— Długość taka jak na ciebie, szerokość stanika także dobra.
— Co za prześliczny materjał! — dorzuciła Dubarry. — To nie do uwierzenia! — rzekła Chon.
— To przerażające! — dodała hrabina.
— Przeciwnie, wtrącił Jan — dowodzi to, że masz nieprzyjaciół potężnych, lecz równocześnie oddanych ci przyjaciół.
— Niech to będzie sam djabeł — zawołała hrabina — nie dbam o to, byleby mi tylko pomógł zwyciężyć Grammont’ów!
— A teraz — odezwał się Jan — myślę...
— Co myślisz?
— Że możesz z całą ufnością powierzyć główkę swoją temu panu...
— Co ci daje tę pewność?
— Przebóg! czy nie domyślasz się, że ten sam przyjaciel go przysłał, co i suknię dostarczył?
— Ależ ja przyszedłem ze swego natchnienia — rzekł Leonard.
— No, no, kochany panie, cała historja z gazetą — to komedyjka.
— Prawda święta, proszę pana.
— Przyznaj się pan — dodała Dubarry.
— Pani hrabino, mam oto jeszcze gazetę w kieszeni, schowałem ją na papiloty.
I Leonard wyjął dziennik w którym donoszono o przedstawieniu.
— A teraz do dzieła — rzekła Chon, — bo oto ósma bije.
— Nic pilnego — odparł fryzjer, — godzina czasu wystarczy na drogę z Paryża do Wersalu.
— Tak! gdybym tylko karetę miała — westchnęła hrabina.
— O! to prawda — rzekł Jan, — a tego łotra Franciani nie widać!
— Czyż nie uprzedzono nas, że me będzie, ani fryzjera, ani sukni, ani karety!
— Więc i Franciani zawiódłby nas! — powiedziała Chon.
— Nie, nie — zawołał Jan, — widzę go, idzie!
— A kareta? kareta? — zapytała hrabina.
— Zapewne za bramą została. Odźwierny otworzy... Lecz cóż to się stało Francianiemu?
Drzwi się z trzaskiem otworzyły i powoźnik wpadł do salonu, blady i zmieniony.
— Ach, panie wicehrabio! wykrzyknął, kareta była już w drodze, gdy na zakręcie ulicy de Traversiére wypadło czterech ludzi, poturbowali mego czeladnika, który ją państwu miał oddać i popędziwszy konie, uciekli z powozem galopem.
— A mówiłem wam! — rzekł Dubarry nie ruszając się z fotela, w który upadł na widok powoźnika.
— Ależ to gwałt! — zawołała Chon. Bracie ruszże się!
— Pocóż mam się ruszać?
— Ależ trzeba znaleźć powóz!
— Ech! — powiedział Jan, — ten kto uśmierza burze i żywi ptaki niebieskie, kto zesłał nam takiego fryzjera, jak pan i tę oto suknię, nie dopuści abyśmy zostali na lodzie z powodu karety.
— O, patrzcie! — krzyknęła Chon, jedzie jakaś kareta!
— I nawet zatrzymuje się, — dodał Dubarry.
— Tak, lecz nie wjeżdża, zauważyła hrabina.
Jan poskoczył do okna, otworzył je i począł wołać:
— Biegnijcie, do stu djabłów biegnijcie, bo będzie za późno! Prędko, prędko! Żebyśmy chociaż wiedzieli kto jest naszym dobroczyńcą!
Pokójowcy, hajduki, trabanci popędzili do bramy, lecz już było za późno.
Kareta wybita białym atłasem, zaprzężona parą wspaniałych koni stała przed bramą. Ani śladu woźnicy ni lokaja. Zamiast herbów, widniały na drzwiczkach widocznie w pośpiechu malowane róże.
Jan kazał wprowadzić karetę na dziedziniec, zamknął za nią bramę i wziął klucz. Potem wpadł do gabinetu, gdzie fryzjer czynił przygotowania do czesania.
— Panie! wybuchnął, chwytając Leonarda za ramię, zaklinam cię, powiedz, kto jest naszym duchem opiekuńczym! Dozgonna wdzięczność...
— Proszę uważać, panie wicehrabio, — przerwał młody człowiek z flegmą, ściska mi pan ramię tak mocno, że będę miał całą rękę spuchniętą, gdy przyjdzie czesać panią hrabinę.
— Puść go, Janie, puść! — krzyknęła hrabina.
— Cud, cud prawdziwy! — rzekła Chon. Suknia zupełnie jak na miarą robiona.
— A kareta czy ładna? — zapytała hrabina.
— Prześliczna... oglądałem ją w środku, odpowiedział Jan — wybita atłasem białym, wyperfumowana esencją różaną.
— Więc wszystko wybornie! — zawołała Dubarry, klaszcząc w rączki. — Jeżeli się fryzura uda, panie Leonardzie, los wasz zapewniony.
Leonard zabrał się do główki hrabiny i odrazu dał się poznać jako artysta pierwszorzędny.
Pośpiech, gust, doskonałe zrozumienie rodzaju piękności pani Dubarry, wszystko to uwydatnił w trudnej sztuce czesania.
Po upływie trzech kwadransów hrabina wyszła z rąk jego piękniejsza niż Afrodyta.
Leonard rzucił jeszcze okiem na gmach wspaniały, wznoszący się na głowie hrabiny, poprawił go, umocował, a poprosiwszy o wodę do rąk i podziękowawszy pokornie Chon, która z nadmiaru wdzięczności, służyła mu jak królowi, chciał się oddalić.
— Panie!... — zawołał Dubarry, — dowiedz się, że jestem zawzięty w miłości, również jak i w nienawiści. Sądzę zatem, iż powiesz, kto jesteś?
— Mówiłem już; jestem młody, początkujący fryzjer, a nazywam się Leonard.
— Pan, początkujący? Boże wielki! toż mistrzem jesteś w swojej sztuce!
— Odtąd zawsze będziesz mnie czesał, panie Leonardzie — odezwała się hrabina, przeglądając się W małem lustereczku; a za każde uczesanie otrzymasz pięćdziesiąt luidorów. Chon kochana, wypłać panu sto luidorów na pierwszy raz, jako ofiarę na podziękowanie Bogu.
— Wszak mówiłem pani, że uczynisz mnie sławnym.
— Lecz tylko mnie czesać będziesz... — W takim razie, zabierz pani sto luidorów; cenię wolność moją, to największy skarb człowieka.
— Fryzjer filozofem! — zawołał Jan. Stwórco przedwieczny! co się dzieje i na czem się to skończy?
— No, nie gniewaj się panie Leonardzie, zabierz pieniądze i zachowaj swoją wolność. A my hrabino, jedźmy już!
Słowa te zwrócone były do pani Béarn, która weszła właśnie sztywna i wystrojona.
— Prędzej, prędzej!... — zawołał Jan, — niech wezmą panią na ręce i ostrożnie zniosą ze schodów, jeżeli najmniejszy jęk wyda, poduszę was podli lokaje.
Gdy Jan wraz z Chon, dozorowali przeniesienia starej hrabiny z góry na dół, pani Dubarry obejrzała się za Leonardem.
Ale fryzjer znikł.
— Gdzież on się podział? którędy wyszedł? szepnęła.
— Gdzie się podział? którędy wyszedł? powtórzył Jan. — Zapadł się w ziemię, lub zniknął przez sufit, to zwykła droga djabłów.
— A teraz słuchaj, hrabino: twoja fryzura może zamienić się w masę migdałową, suknia w pajęczynę, a do Wersalu zajedziemy w dyni, zaprzężonej w dwa szczury.

Wypowiedziawszy ostatnie obawy, wicehrabia wskoczył do karety, gdzie już siedziały rozpromienione: hrabina de Béarn i jej chrześniaczka.

XXXIX
PREZENTACJA

Wersal, jak Wszystko co jest wielkiem, był jest i będzie pięknym.
Nawet w ruinie Przedstawiałby jeszcze niezmiernie pożądany widok dla poety lub marzyciela, któryby z balkonu pałacu mógł oglądać te cuda na tle horyzontu. Ale nadewszystko olśniewającym był Wersal w dniach chwały — w tych dniach, w których niezliczone tłumy powstrzymywane przez świetnie strojne żołdactwo tłoczyły się pod jego złocone sztachety, aby napaść oczy widokiem pojazdów bogatych, wyściełanych aksamitem i atłasem, toczących się po bruku pałacowym, gdy z poza okien gorejących światłami widać było dwór strojny w brylanty, perły, rubiny i szafiry; dwór, który na skinienie ręki króla pochyla głowy, niby łan kłosów złocistych przetykany bławatkami i różnobarwnem kwieciem polnem.
Wersal nieco już zmieniony od czasów Ludwiaka XIV, jeszcze jednakże świetny, otworzył dziś wszystkie podwoje, zajaśniał wszystkiemi światłami i ukazał całą pełnię swego majestatu na prezentację pani Dubarry.
Punkt o dziesiątej, król opuścił apartamenty prywatne. Niezwykle strojny, w bogatych koronkach, miał sprzączki przy trzewikach i u podwiązek, które na okrągły miljon ceniono.
Pan de Sartines powiadomił go o spisku, jaki wczoraj układały damy dworskie; to też troska widoczna była na jego czole; drżał aby samych tylko mężczyzn nie zastać w galerji.
Obawa ta zaraz minęła, bo w sali królowej, przeznaczonej wyłącznie na prezentacje, ujrzał obłoki koronek i pudru w pośród których skrzyły się djamenty; ujrzał najpierw trzy swoje córki, potem marszałkową de Mirepoix, która tyle wrzawy w wigilję robiła, ujrzał wreszcie wszystkie owe wichrzycielki, co wczoraj przysięgły pozostać w domu, a dziś stanęły w pierwszych szeregach.
Książę de Richelieu, niby wódz biegł od jednej do drugiej i szeptał każdej do ucha:
— A! mam cię pani, mam cię przewrotna istoto! Albo:
— Byłem najpewniejszy, że się pani sprzeniewierzysz zobowiązaniu! — albo też znowu:
— A co, czy nie mówiłem, co są warte wasze spiski?...
— A ty książę? odpowiadały damy.
— Ja przedstawiałem córkę moją hrabinę d‘Egmont, — jakoż proszę patrzeć, przecież jej tu niema: tylko ona z paniami de Grammont i de Guémenée, dotrzymały placu, to też wiem co mnie czeka. Od jutra rozpoczynam piąty okres mojego wygnania, albo też czwarty pobyt Bastylji. O! ale odtąd, stanowczo przestaję już spiskować.
Wtem otoczony licznym dworem, ukazał się Ludwik XV i zaległo uroczyste milczenie. Zegar wybił dziesiątą.
Król zauważył natychmiast nieobecność trzech dam wyżej wymienionych.
Zbliżył się do pana de Choiseul, udającego spokój nadzwyczajny i powiedział:
— Nie widzę wcale księżny de Grammont?
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział minister, siostra moja jest cierpiąca i poleciła abym w jej imieniu złożył Waszej Królewskiej Mości wyrazy najuniżeńszego szacunku.
— Tem gorzej! powiedział król i odwróciwszy się plecami do Choiseul’a stanął oko w oko z księciem de Guémenée, którego zapytał znowu:
— Gdzież to księżna de Guémenée? Nie przywiozłeś jej Mości Książe?
— Niepodobieństwem było, Najjaśniejszy Panie, bo właśnie zachorowała. Pozostawiłem ją w łóżku.
— Tem gorzej, tem gorzej! — powiedział znowu król. — A! otóż i marszałek. Dobry wieczór, panie marszałku.
— Najjaśniejszy Panie... — wyszeptał stary dworak, składając ukłon z giętkością młodzieńczą.
— A ty, książę, nie jesteś chory przypadkiem? — zapytał Ludwik tak, aby go usłyszeli de Choiseul i de Grammont.
— Czuję się zawsze najzdrowszym, gdy spotkać mnie ma zaszczyt ujrzenia Waszej Królewskiej Mości...
— Dlaczegóż jednak niema tu twojej córki, hrabiny d‘Egmont? — rozglądając się dokoła zapytał król...
— Biedna hrabina rozpaczała, że nie może złożyć dziś czci swojej królowi, ale chora jest, bardzo chora, Najjaśniejszy Panie.
— Tem gorzej! tem gorzej!
Obchodząc dalej salon, zatrzymał się Ludwik przed panią de Mirepoix i zaczął mówić z nią z taką uprzejmością, iż ją tem zaambarasował widocznie...
— Oto nagroda za zdradę — szepnął jej do ucha marszałek; — jutro zostanie pani obsypana zaszczytami, gdy tymczasem my!...
— Zdaje mi się, Mości Książę, że i ty zdradzasz Choiseul’ów skoro się tu znajdujesz... Przysięgałeś także przecie...
— Tylko za moją córkę, marszałkowo, za moją biedną Septymanję. Popadnie z pewnością w niełaskę za zbytek wierności.
— Swojemu ojcu! — odparła marszałkowa.
Marszałek udał, że nie dosłyszał i zapytał:
— Czy nie uważałaś marszałkowo, że król jest bardzo zaniepokojony?
— Ma widocznie jakieś ku temu powody.
— Ale jakie?
— Już kwadrans na jedenastą...
— A tak... prawda, kwadrans na jedenastą, a hrabiny ie widać! Słuchaj, marszałkowo, chcesz, abym ci coś powiedział?
— Proszę.
— Mam oto pewne obawy.
— Jakie?
— Czy nie przytrafiło się co złego tej biednej pani hrabinie? Musisz chyba coś o tem wiedzieć?
— Skądże?
— No, byłaś przecie główną sprężyną spisku.
— Więc tak! — poufnie szepnęła marszałkowa — mam te same co i ty książę obawy.
— Nasza kochana księżna jest przeciwniczką niebezpieczną, umie ona, jak Partowie, ranić uciekając. Dostrzegam także niepokój na twarzy pana de Choiseul, nie może na miejscu usiedzieć, a króla z oczu nie spuszcza. Coście tam takiego uknuli? Powiedz mi z łaski swej, księżno.
— O niczem nie wiem, ale coś podejrzewam, jak ty książę.
— Co to wyniknie z tego?...
— Zwłoka na dziś, kochany książę, a jutro zdarzyć się może coś, co prezentację do nieskończoności odwlecze. Delfinowa zamiast za dni cztery, może jutro już znaleźć się w Compiégne. Kto to wie, czy nie chodzi im o zyskanie jednego dnia.
— Twoja bajeczka, marszałkowo, ma wszystkie pozory prawdy.
— Coś za długo nie widać hrabiny!
— Król się widocznie niepokoi i będzie w gorszeni coraz usposobieniu.
— Dlaczego?
— No... dwadzieścia minut po dziesiątej, z pewnością już nie przyjedzie!
— O! marszałkowo! marszałkowo!... ależ byłby to skandal obrzydliwy...
— Powód do procesu kryminalnego... bo, o ile wiem z dobrego źródła, jest tam i porwanie, i gwałt, i nawet obraza majestatu.
— Choiseul’owie wszystko stawili na kartę.
— Patrz, król znowu we framudze.
Rzeczywiście, Ludwik XV, ponury i gniewny, podszedł do okna i oparł czoło na chłodnej szybie.
W trakcie tego, jak liście przed burzą, rozmowa dworzan zaszumiała naraz w sali.
Zegar uderzył wpół do jedenastej. Drżące dźwięki jego skonały w olbrzymiej komnacie.
Pan de Maupeau zbliżył się do króla i rzekł:
— Śliczna pogoda, Najjaśniejszy Panie.
— Przepyszna. — Czy ty pojmujesz, co to znaczy, panie Maupeau?
— Co takiego? Najjaśniejszy Panie?
— To dziwne opóźnienie się jakieś! Biedna hrabina!
— Zasłabła chyba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kanclerz.
— Że się pochorowały panie de Grammont, de Guémenée i d’Egmont, to bardzo łatwo zrozumieć; ale żeby hrabina była chora, to nie do pojęcia.
— Najjaśniejszy Panie, silne wzruszenie nieraz przyprawić może o chorobę, a radość hrabiny była tak wielka!
— Wszystko skończone — rzekł Ludwik XV, potrząsając głową; napewno już nie przyjedzie!
Cisza tak głęboka panowała w sali, że ostatnie słowa królewskie, choć półgłosem wymówione, dosłyszane zostały przez obecnych.
Zanim jednak zdołano zdać sobie z nich sprawę, turkot zajeżdżającej karety rozległ się pod sklepieniem.
Wszyscy obecni spojrzeli po sobie zdziwieni.
Król opuścił okno i stanął w pośrodku sali.
— Lękam się, aby to nie była jaka zła nowina szepnęła marszałkowa księciu, który widocznie powstrzymywał uśmiech filuterny.
Naraz twarz królewska się ożywiła, oczy zabłysły radością.
— Pani hrabina Dubarry! — oznajmił głośno szwajcar wielkiemu mistrzowi ceremonji.
— Pani hrabina de Béarn!
Pod wrażeniem uczuć najsprzeczniejszych, wszystkie serca, na odgłos tych dwóch nazwisk, żywszem uderzyły tętnem.
Fala dworzan, popchnięta ciekawością, zbliżyła się do króla.
Pani de Mirepoix znalazła się najbliżej.
— O! jaka piękna! jaka piękna! — zawołała składając ręce z uwielbieniem.
Król uśmiechnął się do marszałkowej.
— Czarodziejka, nie kobieta — rzucił Richelieu. Król skinął przychylnie głową staremu dworakowi.
W rzeczy samej, pani Dubarry nigdy nie wydawała się tak piękną, ani tak uroczą, ani tak niewinnie wzruszoną, jak w tej chwili. Postawa szlachetna, chód pełen lekkości i wdzięku oczarował całe zgromadzenie. Zachwycająco urodziwa w stroju wytwornym, ale względnie skromnym, z prześlicznie przybraną główką, weszła prowadzona za rękę przez panią de Béarn. Ta ostatnia pomimo straszliwego bólu nie kulała, róż tylko opadał kawałkami z jej zwiędłego oblicza, strząsany drżeniem nerwowem, wywoływanem przy każdem posunięciu skaleczonej nogi.
Oczy wszystkich spoczęły na tej szczególnej parze.
Stara dama, z obnażonemi jak za czasów młodości ramionami, z włosami spiętrzonemi, z oczami zapadłemi i świecącemi jak u sowy, stąpająca jak kościotrup we wspaniałym swoim stroju, była symbolem zamierzchłej przeszłości, która podaje rękę chwili obecnej, tchnącej urokiem świeżości.
Ta oschła i zimna powaga, prowadząca tę uroczą i pełną niewinności postać, wprawiła wszystkich w zachwyt, wywołała podziw ogólny w całem otoczeniu.
Kontrast był tak wielki, że królowi wydało się iż pani de Béarn, przyprowadza mu ulubienicę piękniejszą i więcej zachwycającą, niż kiedykolwiek.
W chwili też, gdy hrabina przyklękła według ceremonjału na jedno kolano i całowała rękę królewską, Ludwik XV pochwycił ją za ramię i w nagrodę tych mąk, jakie od dwóch tygodni znosiła, podniósł z temi słowy:
— Jakto, ty u nóg moich, hrabino? To żarty chyba!... ja to powinienbym, a nadewszystko chciałbym znaleźć się u stopek twoich. — Potem, również według ceremonjału, otoczył ją ramionami, ale zamiast etykietalnego, złożył na jej ślicznej twarzyczce prawdziwie serdeczny pocałunek.
— Prześliczną masz pani chrzestną córkę — odezwał się do pani de Béarn; — ale i ona poszczycić się może tak szlachetną opiekunką, którą z przyjemnością widzę znowu na moim dworze.
Stara dama skłoniła się królowi.
— Pójdź hrabino, powitać córki moje — odezwał się następnie do pani Dubarry — i pokaż im, że znasz dobrze ukłony. Spodziewam się, iż nie będziesz miała powodu być niezadowoloną z tych, jakie ci one oddadzą.
Trzy księżniczki, widząc zbliżającą się panią Dubarry, powstały jak za naciśnięciem sprężyny i czekały.
Czujne oczy króla nakazywały im zachowanie się jak najuprzejmiejsze.
Z pewnem wzruszeniem odpowiedziały na niższy niż nakazywała etykieta pokłon pani Dubarry; podobało się to ogólnie, a tak rozczuliło księżniczki, iż uściskały ją serdecznie. Królowi przypadło to nadzwyczaj do smaku.
Od tej chwili powodzenie hrabiny w triumf się przemieniło; powolniejsi lub mniej zręczni dworzanie długo czekać musieli, aby docisnąć się z ukłonem.
Dubarry zaś, zdawała się o wszelkiej intrydze nie pamiętać; nic sztucznego nie przebijało w jej pogodnej wesołości, w jej sercu, radością wezbranem, nie było, zdawało się, miejsca na żadne nienawistne uczucie.
Pan de Richelieu, zwycięzca z pod Mahon, znał się ze sztuką wojenną. Podczas, gdy zwykli dworacy, pozostawszy na swoich miejscach, czekali aż przyjdzie na nich kolej składania hołdów bóstwu, on, jak wódz kawalerji, stojący w otwarłem polu i czekający na zmianę frontu szeregów, obrał pozycję za taboretem hrabiny i najpierwszy obok się znalazł.
Pani de Mirepoix, świadoma zręczności przyjaciela, poszła za jego przykładem i nieznacznie przysunęła swój taboret do taboretu faworyty.
We wszystkich grupach zawrzała rozmowa, a osóbka pani Dubarry wzięta została w obroty. Podtrzymywana miłością króla i dobrem przyjęciem księżniczek, mając przytem podporę w swojej chrzestnej matce, śmiało spoglądała ona na panów otaczających monarchę, a pewna swego stanowiska, szukała oczami nieprzyjaciółek pomiędzy damami.
Naraz postać ludzka przesłoniła jej perspektywę.
— Ah! książę — zawołała — potrzeba było aż tu przybyć, aby was spotkać nareszcie!
— Jakto, hrabino?...
— Ano, od tygodnia przynajmniej nie pokazaliście się ani w Wersalu, ani w Paryżu, ani w Luciennes.
— Zachowywałem sobie przyjemność ujrzenia pani tutaj dzisiejszego wieczora — odpowiedział stary dworak.
— Przewidywałeś to może, mości książę?
— Pewny tego byłem, hrabino.
— Co za człowiek z ciebie, książę?... Wiedziałeś o wszystkiem, a nie uprzedziłeś mnie, która o niczem nie wiedziałam.
— Niepodobna, hrabino, byś nic o tem nie wiedziała?
— Nic a nic!... Byłam w tem położeniu, co kiedyś Ezop, gdy stróż porządku publicznego zatrzymał go na ulicy i zapytał: „Dokąd idziesz? — Nie wiem — odpowiedział bajkopisarz. — Tak?... no to w takim razie pójdziesz do więzienia. — Widzisz zatem, że nie wiedziałem, dokąd idę“ — odparł filozof. — Tak samo i ja, mości książę, mogłam przypuszczać, że idę do Wersalu, lecz na pewno twierdzić tego nie mogłam. Byłbyś też oddał mi wielką przysługę, gdybyś był raczył mnie odwiedzić... teraz przyjdziesz, nieprawdaż?
— Pani — odpowiedział Richelieu, udając, że nie odgaduje szyderstwa — nie pojmuję dlaczego nie byłaś pewną przybycia tutaj?
— Dlatego, mości książę, że byłam otoczona sidłami.
I bystro spojrzała na Richelieu’go, który wytrzymał to spojrzenie niewzruszony.
— Sidła? Boże?! co ja słyszę, hrabino?
— Najpierw skradziono mi fryzjera.
— Fryzjera?
— Tak jest, mości książę.
— Czemuż mnie pani nie powiadomiłaś o tem; byłbym ci przysłał innego,.
— Ale mówmy trochę ciszej — dodał — byłbym ci przysłał skarb, talent, który wynalazła pani d‘Egmont, artystę, przy którym bledną wszyscy perukarze, wszyscy fryzjerzy królewscy, byłbym ci przysłał mojego Leonarda...
— Leonarda? — wykrzyknęła pani Dubarry.
— Tak, człowieka, który czesze Septymanję, człowieka, którego ona ukrywa przed ludzkiem okiem, jak Harpagon swoją skrzynkę. Zresztą, hrabino, niemasz się na co użalać, uczesana jesteś zachwycająco. A co najdziwniejsze, że fryzura twoja przypomina kształtem tę, jaką córka moja zadysponowała wczoraj Boucherowi — i w jakiej byłaby tu dzisiaj, gdyby nie zachorowała. Biedna Septymanja!
Hrabina bardziej jeszcze badawczo spojrzała na księcia. Stał on przed nią uśmiechnięty, nieodgadniony.
— Wybacz, hrabino, że ci przerwałem, mówiłaś wszak o sidłach?...
— A no tak; pozbawiwszy mnie fryzjera, wydarto mi suknię, prześliczną moją suknię.
— A! jakież to ohydne: lubo znowu co prawda, hrabino, potrafiłaś się wybornie bez niej obejść... ta, którą masz na sobie, zrobiona jest z przepysznej tkaniny... Materja chińska, haftowana w kwiaty, nieprawdaż? — Gdybyś pani była do mnie się w swoim kłopocie udała, jak to na przyszłość robić powinnaś, byłbym ci przysłał suknię, którą córka moja kazała sobie na twoją prezentację przygotować, a która tak jest do tej podobna, iż przysiągłbym, że jest ta sama...
Pani Dubarry pochwyciła księcia za obydwie ręce, zaczęła bowiem pojmować, kto był tym czarownikiem, co ją z kłopotu wybawił.
— A czy wiesz, książę, jaką karetą tu przyjechałam?
— Nie, prawdopodobnie swoją własną.
— I karetę moją, książę, sprzątnięto mi, tak samo, jak suknię i fryzjera.
— Ależ to była, widzę, najformalniejsza zasadzka? W jakiejże karecie przybyłaś zatem, hrabino?
— Najpierw powiedz mi, książę, jak wygląda kareta pani d‘Egmont?
— Na honor, zdaje się, że w przewidywaniu dzisiejszego wieczoru, zadysponowała sobie karetę, wybitą białym atłasem, ale zbrakło czasu na wymalowanie herbu.
— Róże łatwiej się maluje, niż bardzo skomplikowane herby rodziny Richelieu i d’Egmont. Wiesz, książę, żeś jest zachwycającym człowiekiem.
I podała mu obydwie rączki, które stary dworak ujął i zaczął okrywać pocałunkami. Poczuł wtedy, że te śliczne ręce drżały.
— Co się stało? — zapytał, rozglądając się dokoła.
— Książę... — powiedziała hrabina, patrząc błędnemi oczyma.
— Co się stało?
— Kto jest ten człowiek, tam, przy panu de Guémenée?
— Ten w mundurze oficera pruskiego?
— Tak.
— Ten brunet z czarnemi oczami i twarzą wyrazistą? Hrabino, to jakiś wyższy oficer Jego Królewskiej Mości króla pruskiego, delegowany do uświetnienia obecnością swoją prezentacji dzisiejszej.
— Nie żartuj, książę; ten człowiek był już we Francji przed trzema czy czterema laty; to człowiek, którego znam, którego szukałam, a nigdzie odnaleźć nie mogłam.
— Jesteś w błędzie, hrabino; jest to hrabia de Fenix, cudzoziemiec, świeżo przybyły.
— Czy widzisz, książę, jak on się we mnie wpatruje?
— Wszyscy patrzą na ciebie, pani, bo wyjątkowo jesteś piękną!
— Kłania mi się, czy widzisz?...
— Wszyscy kłamać ci się będą, jeżeli dotąd jeszcze nie czynili tego.
Ale hrabina nie słuchała tych komplementów; dziwnie wzruszona, z wejrzeniem utkwionem w człowieka, który całą jej uwagę pochłonął, odwróciła się od księcia i jakby pomimowoli postąpiła kilka kroków w stronę nieznajomego.
Król, który nie spuszczał z oka ulubienicy, zauważył ten ruch, a sądząc, iż chce z nim mówić, zbliżył się, aby złożyć jej swoje powinszowania.
Myśl, zajmująca umysł hrabiny, tak ją całą jednak pochłonęła, że nie była w stanie się opanować.
— Najjaśniejszy Panie — zapytała — kto jest ten oficer pruski, stojący poza panią de Guémenée?
— Który w tej chwili na nas patrzy? — zapytał Ludwik XV.
— Tak — odpowiedziała hrabina.
— Ten o postawie wyniosłej, w złotym kołnierzu?
— Tak, tak, właśnie.
— Reprezentant mojego kuzyna, króla pruskiego... filozof taki sam, jak i on. Rozkazałem mu być tu dziś wieczorem. Chciałem, aby filozof ja pruska uświęciła za pośrednictwem ambasadora triumf Umiłowanej...
— Nazwisko jego, Najjaśniejszy Panie?
— Zaczekajno... tak, hrabia Fenix.
— To ten sam! — wyszeptała pani Dubarry — to on, jestem tego pewna!
Król czekał chwilę na nowe zapytania pani Dubarry, a widząc, że milczy, powiedział:
— Zawiadamiam was, panie moje, że jutro przybywa do Compiegne delfinowa. Jej Królewska Wysokość przyjęta będzie w samo południe; do orszaku należeć będą wszystkie damy przedstawione, z wyjątkiem naturalnie tych, które są chore; podróż jest zawsze męcząca, a delfinowa nie chciałaby narażać ich cennego zdrowia.
Król wypowiedział te słowa, surowo patrząc na panów de Choiseul, de Guémenée i de Richelieu.
Nastało głębokie milczenie. Znaczenie tych słów aż nadto było jasne: było to wypowiedzenie niełaski.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani Dubarry, stojąca przy boku króla — błagam o przebaczenie dla pani hrabiny d‘Egmont.
— Czemuż to, jeżeli łaska?
— Bo ona jest córką księcia de Richelieu, a on jest moim najwierniejszym przyjacielem.
— Richelieu?
— Pewną tego jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczynię, co będziesz tylko chciała, hrabino — odpowiedział król.
I zbliżył się do marszałka, który nie stracił ani jednego poruszenia ust hrabiny i który, jeżeli nie słyszał, to odgadł, co mówiła.
— Spodziewam się, kochany książę, iż pani d‘Egmont wyzdrowieje do jutra?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie. Dziś nawet, jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie tego.
Książę skłonił się przed królem tak, ażeby ukłon ten wyrażał cześć i wdzięczność zarazem.
Król nachylił się do ucha hrabiny i coś jej cichutko powiedział.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała z czarującym uśmiechem hrabina — jestem posłuszną Waszą poddaną.
Król skinieniem ręki pożegnał obecnych i oddalił się do swoich apartamentów.
Zaledwie próg sali przestąpił, gdy hrabina jeszcze bardziej wystraszone oczy skierowała na niezwykłego człowieka, który ją tak żywo zajmował.
Człowiek ten wraz z innymi oddał cześć przechodzącemu królowi, ale w ukłonie nawet czoło jego zachowało wyraz dumy, a nawet groźby; skoro zaś wyszedł Ludwik XV, przecisnął się pomiędzy tłumami i stanął w odległości dwóch kroków od pani Dubarry.
Hrabina, pociągnięta nieprzepartą ciekawością, postąpiła ku niemu, tak, że schylając się w ukłonie, mógł jej powiedzieć cicho, aby nikt inny słyszeć nie mógł:
— Czy poznajesz mnie, pani?
— Poznaję; jesteś pan prorokiem moim z placu Ludwika XV.
Podniósł na nią przejrzyste i pewne siebie spojrzenie.
— Czy skłamałem, przepowiadając ci, pani, że będziesz królową Francji?
— Nie, przepowiednia pańska prawie że jest spełniona, gotowa też jestem dotrzymać mego zobowiązania. Czego pan żądasz, powiedz, bardzo cię o to proszę...
— Miejsce nie po temu; ani czas jeszcze nie nadszedł.
— Proszę mi wierzyć, że każde żądanie postaram się spełnić z gotowością.
— Czy będę mógł w każdym czasie, na każdem miejscu i o każdej godzinie dostać się do pani?
— Przyrzekam to uroczyście.
— Dziękuję.
— Ale pod jakiem przedstawisz się pan nazwiskiem? czy jako hrabia de Fenix?
— Nie, jako Józef Balsamo.

— Józef Balsamo... — powtórzyła hrabina, podczas gdy tajemniczy cudzoziemiec zniknął pośród tłumu. — Józef Balsamo! dobrze... nie zapomnę!
XL
COMPIÉGNE

Nazajutrz rano całe Compiégne wstało w radosnem upojeniu, a właściwie wcale do snu się nie kładło.
Już w przeddzień, przednia straż królewska zajęła kwatery w mieście, a gdy oficerowie obeznawali się z miejscowością, najznaczniejsi obywatele miasta wspólnie z mistrzem ceremonji przygotowywali gród do wielkiego zaszczytu, jaki miał nań spłynąć.
Bramy triumfalne z zieleni, stosy róż rozkwitłych i bzu, napisy łacińskie, francuskie i niemieckie wierszem i prozą, do dnia białego zajmowały organizatorów uroczystości.
Dziewczęta w bieli, według odwiecznego zwyczaju, czarno przybrana starszyzna policyjna, mnisi w szarych habitach, kler w najbogatszych szatach, wojsko garnizonu w nowych mundurach, wszyscy byli na stanowiskach, wszyscy stali gotowi do pochodu, na pierwszy znak o zbliżaniu się delfinowej.
Delfin z dwoma braćmi przybył incognito o jedenastej wieczorem. Wczesnym rankiem, bez żadnych odznak, jak prosty śmiertelnik dosiadł konia i w towarzystwie piętnastoletniego hrabiego Prowancji i trzynastoletniego hrabiego d’Artois, popędził w kierunku Ribecourt, drogą, którą przybyć miała delfinową.
Trzeba przyznać, że nie było to pomysłem młodego księcia.
Pan de Lavauguyon, jego guwerner, wezwany poprzedniego dnia przez króla, odebrał polecenie nauczenia dostojnego ucznia, jak ma się wywiązać z obowiązków swoich w ciągu następującej doby.
Pan de Lavauguyon uważał więc za stosowne, dla utrzymania godności monarchji, aby książę de Berry poszedł za tradycyjnym przykładem swoich przodków, którzy sami chcieli poznać przyszłe swoje małżonki w podróży, nieprzygotowane na taki egzamin.
Na rączych biegunach ujechali trzy do czterech mil francuskich w przeciągu pół godziny. Delfin był poważny, bracia jego weseli. O wpół do dziesiątej byli już z powrotem w mieście: delfin tak samo poważny, hrabia Prowancji prawie ponury, tylko hrabia d’Artois weselszy, niźli z rana.
Książę de Berry bowiem był niespokojny, hrabia Prowancji zazdrosny, a hrabia d‘Artois zachwycony i przejęty, że delfinową była tak piękną.
Poważny, zazdrosny i lekkomyślny charakter każdego z trzech książąt malował się wyraźnie na ich obliczu.
Dziesiąta biła na ratuszu w Compiégne, kiedy wartownik ujrzał na dzwonnicy wioski Claives, zatkniętą białą chorągiew, która miała być znakiem, że delfinowa już blisko.
Natychmiast uderzył w dzwon, dając sygnał, na który odpowiedział wystrzał armatni z placu przed zamkiem.
W tejże chwili król, jakgdyby tylko na to oczekiwał, wsiadł do karety, zaprzężonej w ośm koni, i wyruszył środkiem podwójnego szpaleru wojska, a za nim niezliczona ilość dworskich powozów.
Straż przyboczna i dragoni w pełnym galopie torowali drogę wśród tłumów, spragnionych ujrzenia króla i powitania delfinowej.
Sto czterokonnych karet, prawie milową zajmując przestrzeń, wiozło czterysta pań i tyluż panów z najpierwszych rodzin Francji. Wszystko to miało w orszaku hajduków, laufrów i paziów. Dworzanie królewscy na koniach tworzyli błyszczącą armję, która wśród pyłu, wznoszonego kopytami końskiemi mieniła się jak rzeka aksamitu, złota, piór i jedwabiu.
W pośrodku miasta zrobiono przystanek, potem ruszono stępa do oznaczonej granicy, którą był krzyż, umieszczony przy drodze powyżej wioski Magny.
Wszystka młodzież Francji otaczała delfina, wszyscy poważni dostojnicy byli przy królu.
Jednocześnie ze strony przeciwnej zbliżała się delfinowa w karecie.
Dwa orszaki zetknęły się nareszcie.
Natychmiast wszystkie karety się opróżniły. Tłumy dworzan z obu stron wysiadły; dwie tylko karety zostały jeszcze zajęte: jedna królewska, druga delfinowej.
Drzwiczki karety delfinowej otworzyły się, młoda księżniczka wyskoczyła z niej lekko i podeszła do karety królewskiej.
Ludwik XV, ujrzawszy swoją synową, kazał otworzyć drzwiczki i śpiesznie opuścił karetę.
Delfinowa tak dobrze kroki swe obliczyła, że w chwili, gdy król stawiał nogę na ziemi, rzuciła mu się do kolan.
Król się schylił, podniósł młodziutką księżniczkę i, czule ją uścisnąwszy, objął wejrzeniem, które wywołało rumieniec na młodem, niewinnem obliczu.
— Książę delfin! — rzekł król, przedstawiając jej księcia de Berry, stojącego za Marją-Antoniną, tak, że nie spostrzegła go jeszcze, urzędownie przynajmniej.
Delfinowa zgrabnie mu się ukłoniła, on rumieniąc się, również uczynił to samo.
Po delfinie przyszła kolej na dwóch jego braci, po nich znowu na córki królewskie.
Delfinowa dla każdego z książąt, dla każdej księżniczki, znalazła uprzejme słówko.
W miarę, jak następowały przedstawienia, pani Dubarry, która stała tuż za księżniczkami, była coraz niespokojniejsza. Czy na nią przyjdzie też kolej? byłażby pominiętą?
Gdy ceremonja doszła do Zofji, najmłodszej córki króla, nastała chwilowa przerwa, podczas której we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Król zdawał się wahać; delfinowa tak wyglądała jakgdyby oczekiwała czegoś, o czem z góry była uprzedzona.
Król obejrzał się dokoła, a ujrzawszy blisko stojącą hrabinę, ujął jej rękę.
Wszyscy odstąpili natychmiast, tak, że król znalazł się sam z delfinową.
— Pani hrabina Dubarry — rzekł — moja najlepsza przyjaciółka.
— Delfinowa zbladła, lecz na jej zbielałych ustach uprzejmy zarysował się uśmiech.
— Wasza Królewska Mość szczęśliwym jesteś powiedziała — mając tak zachwycającą przyjaciółkę, i bynajmniej nie dziwi mnie przywiązanie, jakie w nim obudzać może.
Otaczający z podziwem spojrzeli po sobie. Widocznie delfinowa postępowała według poleceń dworu austrjackiego, i dosłownie powtórzyła to, co jej było podyktowane przez Marję-Teresę.
Pan de Choiseul, sądząc, że obecność jego także jest niezbędną, zbliżył się, lecz w tejże chwili król dał znak i uderzono w bębny, zabrzmiały trąby, zahuczały armaty.
Ująwszy za rękę młodą księżniczkę, król poprowadził ją do karety.
Przeszła obok pana de Choiseul; trudno powiedzieć czy go widziała czy nie, to tylko pewna, że najmniejszą oznaką, żadnem skinieniem go nie powitała.
Z chwilą, gdy zajęła miejsce w karecie królewskiej, w mieście uderzono w dzwony, które przygłuszyły gwar uroczysty.
Pani Dubarry promieniejąca powróciła do swej karety.
Król, otoczony orszakiem, zawrócił drogą do Compiégne.
Wtedy dopiero, powstrzymywane dotąd uszanowaniem i wzruszeniem, wszystkie naraz głosy wybuchnęły ogólną wrzawą.
Dubarry podszedł do drzwiczek karety swojej siostry, która powitała go z twarzą uśmiechniętą: oczekiwała na powinszowania.
— Czy wiesz, Joanno, — rzekł, palcem wskazując na jeźdźca, rozmawiającego przy jednej z karet, należącej do świty delfinowej — czy wiesz, kto jest ten młody człowiek?
— Nie — odrzekła hrabina — ale czy ty wiesz, co odpowiedziała delfinowa gdy król mnie jej przedstawiał?
— Tu nie o to chodzi. Ten młody człowiek to Filip de Taverney.
— Czy to ten, który cię zranił szpadą?
— Tak. A wiesz, kto jest ta zachwycająca osóbka z którą w tej chwili rozmawia?
— Ta młoda panna blada i wyniosła?
— Tak, ta na którą patrzy obecnie król i o której nazwisko pyta prawdopodobnie delfinowej.
— Któż to jest?
— To jest jego siostra!
Lekki okrzyk wyrwał się z ust pani Dubarry.
— Słuchaj, Joanno, nie wiem dlaczego, lecz zdaje mi się, że ty tak samo powinnaś nie ufać siostrze, jak ja bratu.
— Oszalałeś!
— Jestem tylko przezorny, będę miał chłopczyka na oku.
— A ja panienkę.
— Sza! — rzekł Jan — oto nasz przyjaciel książę de Richelieu.
Zbliżał się w istocie sam książę, kiwając głową.
— Co ci się stało, kochany marszałku? — ze ślicznym uśmieszkiem zapytała hrabina. Wyglądasz jakbyś był niezadowolony?
— Czyliż hrabino, my wszyscy nie jesteśmy zanadto poważni, a nawet smutni, jak na taką uroczystość? Niegdyś, pamiętam, gdy spotykaliśmy równie miłą i równie piękną księżniczkę, matkę delfina, byliśmy daleko weselsi. Czyżby dlatego iż byliśmy młodszymi?
— Nie drogi marszałku — odezwał się głos poza plecami księcia, monarchja trupieszeje.
Wszystkich co usłyszeli te słowa dreszcz przejął. Książę się odwrócił — i ujrzał starego szlachcica arystokratycznej powierzchowności, który z uśmiechem mizantropa położył mu rękę na ramieniu.
— Wielki Boże! — wykrzyknął książę — wszak to baron de Taverney. Hrabino, oto jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, którego względom pani polecam: baron de Taverney-Maison-Rouge.
— Ojciec!, — powiedzieli razem Jan i hrabina, schylając w ukłonie głowy.
— Wsiadać, panowie, wsiadać! — zawołał w tej chwili marszałek dworu, dowodzący eskortą.
Dwaj starzy arystokraci pożegnawszy hrabinę i wicehrabiego, udali się razem do powozu, szczęśliwi ze spotkania po tak długiem niewidzeniu.
— Wiesz moja droga — rzekł wicehrabia do siostry, — że ojciec nie więcej mi się podoba od dzieci.
— Jaka szkoda, — odrzekła hrabina, — że ten niedźwiedź, Gilbert, uciekł. On wychowany w ich domu, byłby nas w wielu rzeczach objaśnił.
— Odnajdziemy go teraz, gdy już nic innego nie mamy do roboty. Turkot powozów przerwał ich rozmowę.

Nazajutrz, po spędzonej w Compiégne nocy, obydwa dwory podążyły ku Paryżowi, tej rozwartej przepaści, która wszystko miała pochłonąć.

XLI
PROTEKTORKA I PROTEGOWANY

Czas powrócić do Gilberta, o którego ucieczce powiadomił nas wykrzyknik jego protektorki, panny Chon, rzucony nieostrożnie owego pamiętnego wieczoru.
Od chwili, gdy młody chłopak w wiosce de la Chaussée, podczas przygotowywania się do pojedynku Filipa de Taverney i wicehrabiego Dubarry, posłyszał nazwisko panny Chon, uwielbienie jego dla niej mocno osłabło.
— W Taverney, gdy ukryty w gęstwinie, ścigał płomiennemi oczami przechadzającą się z ojcem Andreę, słyszał nieraz dobitne zdania barona, co do pani Dubarry. Nienawiść starego Taverney‘a którego zasady znane nam są dobrze, znalazła echo w sercu Gilberta. Pochodziło to stąd, iż Andrea nigdy ani jednem słówkiem nie zaprzeczyła temu, co ojciec mówił, a przytem i to należy pamiętać, że imię pani Dubarry, znienawidzone było w całej Francji. Ostatecznie przechyliła Gilberta na stronę barona ta okoliczność, iż Nicolina mawiała była nieraz:
„Oh! gdybym ja była panią Dubarry!“ W ciągu podróży, Chon zanadto ważnemi zajęta była sprawami, ażeby zwrócić uwagę na tę zmianę humoru wyrostka, na zmianę spowodowaną dowiedzeniem się z kim ma do czynienia. Po przybyciu do Wersalu, siostra faworyty nad tem tylko myślała w jaki sposób osiągnąć jak największą korzyść dla wicehrabiego, z powodu cięcia szpadą, jakie otrzymał od Filipa.
Co do Gilberta, ten zaledwie stanął w stolicy, jeżeli nie Francji, to monarchji przynajmniej, zapomniał o wszystkiem zgoła. Wersal wspaniały i zimny, Wersal ze swemi wielkiemi drzewami, których znaczna część usychać ze starości zaczynała, przejął go uczuciem smutku, jakiemu żaden zdrowy rozsądek oprzeć się nie może, na widok dzieł dokonanych wytrzymałością ludzką, lub też stworzonych przez potężną naturę.
Te nieznane dotąd młodemu chłopakowi wrażenia, przeciwko którym buntowała się napróżno jego duma wrodzona, spowodowały, że stał się niepewnym i milczącym. Przygnębiło go poczucie własnej nędzy i niższości. Raziło go jego ubranie, takie biedne, wobec tych panów wygalowanych i udekorowanych, czuł się bardzo maleńkim w porównaniu ze szwajcarami, bardzo niepewnym gdy w grubych podkutych trzewikach, zmuszonym był stąpać po mozaikowych posadzkach i połyskujących marmurach galerji.
Zdawało mu się wtedy, że bez pomocy swej protektorki, nie potrafi nigdy dobić się czegokolwiek. Podszedł ku niej, aby straże widziały, że razem z nią przybywa. Lecz po rychłej rozwadze nie mógł przebaczyć sobie tej zależności od Chon.
Wiadomo nam, że pani Dubarry zajmowała w Wersalu apartamenty, niegdyś przez księżniczkę Adelajdę zamieszkiwane. Złoto, marmury, rozkoszne wonie, kobierce i koronki upoiły zrazu Gilberta z natury zmysłowego i z silnej tylko woli wyznającego filozoficzne zasady. Po dłuższej dopiero chwili, gdy olśnienie przepychem mijać poczęło, spostrzegł, że znajduje się na poddaszu, w izdebce skromnie urządzonej, i że podano mu rosół, resztki potrawki i garnuszek śmietanki. Lokaj, który mu to przyniósł, odezwał się tonem wyższości:
— Pozostań tutaj!
I wyszedł następnie.
Ostatnia tylko cząstka tego obrazu — najpiękniejsza wprawdzie — przykuwała go jeszcze swoim czarem. Umieszczono go pod dachem; ale z okienka widział cały park, upstrzony różnobarwnymi marmury; widział wody z zielonawą na powierzchni powłoką, która była dowodem zupełnego o nich zapomnienia, a dalej wierzchołki drzew kołyszące się jak fale oceanu, mozaikę w równinie i błękitne kontury gór sąsiednich. Jedynem — co go w dumę obecnie wbijało, było przekonanie, że jakgdyby najpierwszy dostojnik państwa, on, nie będący ani dworzaninem, ani lokajem, zamieszkał w Wersalu — w pałacu królewskim.
Podczas gdy jadł przyniesiony mu obiad, wyborny zresztą w porównaniu z tymi, jakie zawsze dotąd zjadał, Chon dostała się do siostry, szepnęła jej o spełnionem poleceniu co do pani de Béarn, a głośno opowiadać zaczęła o wypadku brata, o wypadku, który pomimo wrzawy, jakiej zrazu narobił, zginął w otchłani w której wiele daleko ważniej szych spraw przepadło, zginął w obojętności królewskiej.
Gilbert znajdował się w zwykłym sobie stanie rozmarzenia, wobec rzeczy, które miarę jego pojęcia przechodziły, gdy oznajmiono mu, że panna Chon prosi go do siebie.
Oczyścił kapelusz, porównał z pod oka nędzne swoje szaty z wyświeżonem ubraniem lokaja, i pocieszając się myślą, że strój ostatniego był liberją tylko, schodził zarumieniony, że jego wygląd straszliwie nie licuje z całem tutejszem otoczeniem.
Jednocześnie z Gilbertem i Chon schodziła na dziedziniec, tylko, że ona głównemi schodami, on zaś jakiemiś wąziutkiemi, umieszczonemi na uboczu.
Powóz już oczekiwał. Był to rodzaj niskiego factonu, podobny do owego historycznego o czterech siedzeniach wehikułu, w którym Ludwik XIV woził jednocześnie na spacery i panią de Montespan i panią de Fontanges, i często nawet królowę.
Chon umieściła się na pierwszem miejscu wraz z dużym kufrem i małym pieskiem, dwa pozostałe przeznaczone były dla Gilberta i kogoś będącego niby intendentem, zwanego panem Grange.
Gilbert pośpieszył usadowić się poza Chon dla utrzymania swej godności. Intendent bezmyślnie usiadł poza kuferkiem i pieskiem.
Panna Chon z serca i umysłu podobna była do wszystkich mieszkańców Wersalu, ale opuszczając pałac czuła się uszczęśliwioną. Rada była odetchnąć powietrzem lasów i pól; zaledwie też wydostali się za miasto, stała się o tyle przystępną, iż zwracając się zapytała:
— Jakże ci się podobał Wersal, mój panie filozofie?
— Bardzo, proszę pani, ale czy go już opuszczamy?
— Tak, jedziemy teraz do siebie.
— To ma znaczyć do pani, odpowiedział Gilbert, tonem zaczynającego się oswajać niedźwiedzia.
— To właśnie chciałam powiedzieć. Pokażę cię mojej siostrze: staraj się jej przypodobać, bo o to starają się teraz najwięksi panowie we Francji. Ale, ale, panie Grange, każesz zrobić ubranie temu chłopcu.
Twarz Gilberta krwią nabiegła.
— Jakie proszę pani? — zapytał intendent, — czy zwyczajną liberję?
Gilbert rzucił się na siedzeniu.
— Liberję! wykrzyknął, rzucając na intendenta dzikie spojrzenie.
— Ależ nie!... Każesz mu zrobić... powiem ci później; mam pewien pomysł, który siostrze.mojej zakomunikuję. Dopilnujesz pan tylko, aby to ubranie było gotowe jednocześnie z ubraniem Zamora.
— Dobrze, pani.
— Czy znasz Zamora? — zapytała Gilberta, przestraszonego całą tą dziwną rozmową.
— Nie, proszę pani.
— Będziesz miał w nim towarzysza, ma on być rządcą pałacu w Luciennes. Bądź mu przyjacielem; dobre to w gruncie stworzonko, ten Zamor, pomimo swego koloru.
Gilbert miał zapytać jakiego koloru był Zamor; lecz przypomniawszy sobie nauczkę, jaką mu już raz dała Chon, z powodu jego ciekawości, powstrzymał się z obawy ponownej reprymendy.
— Postaram się, odpowiedział z pełnym godności uśmiechem.
Przybyli do Luciennes. Nic nie uszło, naturalnie, uwagi filozofa: zauważył nowo splantowaną drogę, cieniste wzgórza, wielki wspaniały wodociąg gęste gaje kasztanów, nakoniec wspaniały widok, jaki tworzyły pola i lasy rozpostarte wzdłuż obydwóch brzegów Sekwany.
— Więc to ten pałac, który tyle pieniędzy kosztował Francję, według słów pana barona de Taverney? pomyślał w duchu Gilbert.
Radujące się psy, uniżona służba nadbiegająca na powitanie Chon, przerwały Gilbertowi te arystokratyczno-filozoficzne refleksje.
— Czy przyjechała już moja siostra? — spytała Chon.
— Nie pani, lecz oczekują jej.
— Kto taki?
— Pan kanclerz, pan minister policji i książę d’Aiguillon.
— Dobrze, otwórzcie mi co prędzej gabinet chiński, muszę najpierwsza zobaczyć się z moją siostrą; uprzedzicie ją, że tam jestem, rozumiecie? — Sylwjo, dodała zwracając — się do pokojowej, która przyszła zabrać kuferek i pieska, oddaj walizkę i Misapoufa panu Grange, sama zaś zaprowadź tego filozofa do Zamora.
Sylwja obejrzała się wokoło, aby się dowiedzieć o jakiem zwierzątku mowa, jednocześnie jednak spojrzenie pani, zwrócone na Gilberta, dało jej do zrozumienia o kogo właściwie chodziło.
— Proszę za mną, — odezwała się Sylwja.
Gilbert coraz bardziej zdziwiony, poszedł za pokojową, Chon zaś, lekka jak ptaszek zniknęła w bocznych drzwiach pawilonu.
Gdyby nie ton rozkazujący, jakim przemawiała Chon, Gilbert prędzej wziąłby Sylwję za wielką panią, aniżeli za pokojową.
W istocie z ubrania podobną była raczej do Andrei niż do Nicoliny; z uprzejmym uśmiechem wzięła go za rękę, bo słowa pani odnośnie młodego człowieka — oznaczały jeżeli nie uczucie, to kaprys przynajmniej.
— Panna Sylwja była to wysoka dziewczyna z oczami ciemno-niebieskiemi, o białej płci, lekko usianej piegami i bujnych blond włosach. Jej świeże usteczka, białe ząbki i pulchne rączki, zrobiły wrażenie na Gilbercie bardzo czułym na wdzięki. Przypomniało mu się co mówiła Nicolina i miły go dreszcz przeniknął.
Kobiety są przenikliwe, odgadła też wrażenie panna Sylwja i uśmiechając się ciągle zapytała:
— Jak się pan nazywa?
— Gilbert — odpowiedział dość słodko zbieg z Taverney‘u.
— A zatem panie Gilbercie, zaznajomię cię z dostojnym Zamorem.
— Z gubernatorem pałacu Luciennes?
— Tak. Gilbert się wyprostował, zczyścił rękawem ubranie, ręce wytarł chusteczką. Czuł się onieśmielonym w głębi tą myślą, że ma stanąć wobec tak wysoko położonej osobistości, ale przypomniał sobie zaraz słowa: „Zamor jest dobrem stworzonkiem“ i uspokoił się nieco.
Był już przyjacielem hrabiny i wicehrabiego; wejdzie teraz w przyjaźń z gubernatorem.
— Widocznie — pomyślał znowu, — przy dworze nie trudno jest znaleźć przyjaciół! Wszyscy ci ludzie tutaj są dobrzy i gościnni.
Sylwja otworzyła drzwi do przedpokoju wyglądającego na buduar; szyby oprawne były w konchę inkrustowaną miedzią złoconą. Możnaby rzec, że to Lukullusowe atrium; z tą różnicą, że inkrustacje u starożytnych rzymian bywały szczerozłote.
Zagrzebany w ogromnym fotelu, siedząc na skrzyżowanych nogach i chrupiąc czekoladowe pastylki, spoczywał tu pan Zamor, dobrze nam znany, ale nieznany jeszcze Gilbertowi.
Na widok tego przyszłego gubernatora Luciennes, dziwne wrażenie odmalowało się na fizjognomji naszego filozofa.
— O! zawołał wpatrując się z zajęciem w osobliwą figurkę, pierwszy raz bowiem widział murzyna, o! co to jest takiego?
Zamor, wcale nie zmieniwszy pozycji, chrupał w dalszym ciągu czekoladki i z wyrazem zadowolenia przewracał białkami oczu.
— To jest pan Zamor, — powiedziała Sylwja.
— To?... — zawołał Gilbert osłupiały.
— Tak panie — odpowiedziała Sylwja, rozśmieszona także obrotem jaki ta scena przybierała.
— On gubernatorem! ten magot? Pani chyba żartuje ze mnie.
Na te słowa Zamor się wyprostował i pokazał białe zęby.
— Ja gubernator, nie magot.
Gilbret badał Zamora i Sylwję niespokojnym wzrokiem, który zapałał gniewem na widok śmiechem wybuchającej kobiety.
Zamor poważny i obojętny, jak fetysz indyjski, zanurzył czarne pazurki w atłasowym woreczku i na nowo zaczął chrupać.
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się pan Grange w towarzystwie krawca.
— Oto osoba dla której ma być ubranie — rzekł wskazując na Gilberta; — proszę wziąć miarę według danych przeze mnie wskazówek.
Glibert machinalne wyprężył ręce i ramiona, Sylwja zaś i pan Grange zaczęli rozmawiać w głębi pokoju; w miarę opowiadania intendenta, potęgowały się wybuchy śmiechu jego towarzyszki.
— Ależ to będzie prześliczne — mówiła Sylwja; — a czy będzie miał także czapkę szpiczastą, jak Sganarello?
Nie czekając na odpowiedź, Gilbert, odepchnął gwałtownie krawca i za żadną cenę nie chciał się poddać dalszemu mierzeniu. Nie znał Sganarella, lecz nazwisko to i śmiech panny Sylwji, kazały mu się domyślać, iż to była jakaś nader śmieszna figura.
— Dobrze — rzekł intendent, — nie trzeba zmuszać tego zucha; wszak wiesz już co potrzeba, nieprawdaż?
— Rozumie się, że wiem; a zresztą ubranie takie, im obszerniejsze tem lepsze.
Panna Sylwja, intendent i krawiec wyszli, pozostawiając Gilberta sam na sam z murzynkiem, bezustanku chrupiącym czekoladki i przewracającym białkami oczu.
Ileż tu zagadek dla biednego parafjanina! ile obaw i niepokojów dla filozofa przeczuwającego, że godność jego, jako człowieka, więcej wystawiona będzie na próby w Luciennes, aniżeli w Taverney!
Próbował jednak zawiązać rozmowę z Zamorem; przyszła mu bowiem myśl, że może to było jakie książątko indyjskie, w rodzaju tych, o jakich czytał w romansach Crebillona.
Zamiast mu atoli odpowiadać, indyjski książę stawał przed wszystkiemi lustrami i oglądał swój wspaniały uniform, jak panna młoda suknię ślubną; potem dosiadł okrakiem krzesła na kółkach i odpychając się nogami objechał przedpokój z dziesięć razy wokoło z wprawą, która dowodziła, ile czasu poświęcał temu szlachetnemu ćwiczeniu.
Nagle ozwał się dzwonek. Zamor pozostawił krzesło na środku pokoju i rzucił się do drzwi z poza których dźwięk dochodził.
Ta skwapliwość przekonała ostatecznie Gilberta, że Zamor nie jest księciem.
Minęła godzina. Gilbert począł już tęsknić do widoku jakiejkolwiek ludzkiej istoty, choćby to miał być ten krawiec, co pracował nad wykonaniem złośliwego żartu.
Wreszcie w drzwiach ukazał się lokaj i rzekł:

— Chodź ze mną.

XLII
LEKARZ Z MUSU

Gilbert jakkolwiek niemile dotknięty tem, ze musi słuchać lokaja, pośpieszył jednak za mm, ponieważ jakakolwiek zmiana była dla niego pożądaną.
Chon, swobodna nakoniec, po udzieleniu szwagierce informacji o wyniku swej misji u pani de Béarn, siedząc w pięknym negliżu przy oknie, do którego sięgały gałęzie akacyj i kasztanów, jadła śniadanie, złożone z wykwintnych przysmaków.
Filozof Gilgert napróżno szukał oczami drugiego nakrycia na stoliku; Chon nie poprosiła go nawet aby usiadł.
Spojrzała zaledwie na niego; potem, wychyliwszy szklaneczkę topazowego wina:
— I cóż, kochany lekarzu, jakże jesteście z Zamorem? — zapytała.
— Jak jestem z nim?
— Rozumie się; czyście się poznajomili?
— Jak pani możesz żądać, abym się poznajomił z bydlęciem, nie umiejącem mówić, bo, jak się do niego odezwać, przewraca tylko oczami i zęby pokazuje.
— Przerażasz mnie — odpowiedziała Chon, nie przestając zajadać, a wyraz jej twarzy nie licował wcale z tem, co mówiła: — jesteś więc bardzo trudny w zawieraniu przyjaźni?.
— Pani, przyjaźnić się można tylko z równymi sobie.
— Piękna zasada! — nie uważasz się więc za równego Zamorowi.
— Doprawdy, paradny! — rzekła do siebie Chon.
Dostrzegłszy zaś minę wyniosłą Gilberta, dodała:
— Mówiłeś więc, kochany doktorze, że nie łatwo serce oddajesz?
— Tak, pani.
— Myliłam się zatem, pochlebiając sobie, że jestem twoją dobrą przyjaciółką?
— Osobiście czuję dla pani wielką życzyliwość — sztywno odrzekł Gilbert. Lecz...
— A! dzięki ci za to usiłowanie; zaszczyt mi sprawiasz doprawdy. Ileż to, mój wzgardliwy paniczu, potrzeba czasu na to, aby dostąpić łask twoich?
— Bardzo wiele, pani; są nawet tacy, którzy, pomimo wszelkich zabiegów, nie dostąpią ich nigdy.
— O! to mi wyjaśnia, dlaczego, przebywszy lat ośmnaście w domu Taverney’ów, porzuciłeś go tak nagle. Widocznie nie mieli szczęścia zjednać cię sobie, nieprawdaż?
Gilbert się zarumienił.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Tyle tylko odpowiedzieć na to mogę, że przyjaźń i zaufanie zdobywa się zasługą jedynie...
— O! więc w takim razie, mieszkańcy Taverney nie zasługiwali na nie?
— Nie wszyscy, pani.
— A ci, czemże zawinili, którzy zasłużyli na twoje niezadowolenie?
— Nie przychodzę się skarżyć z dumą odpowiedział Gilbert.
— No, no, widzę, że i ja pozbawioną jestem zaufania pana Gilberta. Nie brak mi jednak chęci do pozyskania go, tylko nie wiem, jakich użyć sposobów.
Gilbert zacisnął wargi.
— Jednem słowem, ci Taverney‘owie nie umieli cię zadowolnić — mówiła Chon z ciekawością, którą Gilbert zrozumiał. Opowiedz że mi coś u nich porabiał?
To go zmieszało, nie wiedział bowiem sam, co tam robił.
— Pani — rzekł — byłem... byłem powiernikiem.
Na te słowa wypowiedziane z filozoficzną flegmą, charakteryzującą Gilberta, Chon parsknęła śmiechem.
— Czy pani o tem wątpi? — zapytał, marszcząc brwi.
— Boże uchowaj! wiesz, że jesteś dziki, i że nie można z tobą mówić. Pytałam tylko, co to za ludzie ci Tavenney‘owie. Bynajmniej nie chciałam cię obrazić, lecz raczej przysłużyć ci się, mszcząc się za ciebie.
— Zemsty nie żądam, lub mszczę się sam, proszę pani.
— Bardzo dobrze; ponieważ jednak, jak i ty, mamy z Taverneyami na pieńku, jesteśmy zatem najwłaściwszymi sprzymierzeńcami.
— Mylisz się, pani; zemsta moja nie ma nic z tobą wspólnego, włączasz w nią bowiem całą rodzinę, a ja... uwzględniam rozmaite odcienia w uczuciach, jakie mam dla nich.
— A panu Filipowi, dajmy na to, czy ciemne, czy też jasne nadasz kolory?
— Przeciwko niemu nic nie mam. Nic mi złego ani dobrego nie wyświadczył. Ani go kocham, ani też nienawidzę; jest mi zgoła obojętnym.
— Więc ani przed królem, ani przed panem de Choiseul — nie świadczyłbyś przeciw niemu.
— Z jakiego powodu?
— Z powodu pojedynku z moim bratem.
— Jeżeli będę wezwany, powiem to co wiem.
— A cóż wiesz?
— Prawdę.
— Co nazywasz prawdą? — to słowo jest bardzo elastyczne.
— Nigdy dla tego, kto odróżnić umie dobre od złego, a sprawiedliwe od niesprawiedliwego.
— Rozumiem: — dobre, to pan Filip de Taverney; — złe — to wicehrabia Dubarry.
— Tak, pani, przynajmniej według mego zdania i sumienia.
— Warto było podnieść go z drogi! — rzekła Chon cierpko — pięknie mi się odpłaca ten, który winien mi życie.
— Powiedz pani raczej, ten który ci śmierci nie zawdzięcza.
— To wszystko jedno.
— I owszem, to zupełnie co innego.
— Jakto?
— Nie zawdzięczam pani życia, pani a raczej pocztyljon twój przeszkodził twoim koniom pozbawić mnie życia, oto wszystko.
Chon popatrzyła uważnie na logicznego chłopca, dobierającego wyrażeń.
— Mogłabym się spodziewać — rzekła łagodząc głos i uśmiech — więcej grzeczności od towarzysza podróży, który w drodze wiedział, gdzie ręki mojej szukać i z przyjemnością pozwalał moim nóżkom spoczywać na swoich kolanach.
Jej słodycz i łatwość obejścia tak była wyzywająca, że Gilbert zapomniał o krawcu, Zamorze i śniadaniu, na które nie został zaproszony.
— Tak, to dobrze, zaczynamy się oswajać — rzekła Chon, głaszcząc go po twarzy. Będziesz przeciwko Filipowi de Taverney świadczył, wszak prawda?
— O! co to, to nie — odpowiedział — nigdy!
— Dlaczegóż to, uparciuchu?
— Bo wicehrabia nie miał słuszności.
— A dlaczego to, proszę, nie miał racji?
— Ubliżał żonie delfina, gdy pan Filip de Taverney, przeciwnie...
— Co?
— Słusznie jej bronił.
— Jesteśmy po stronie delfinowej, widocznie?
— Nie, — tylko po stronie słuszności.
— Oszalałeś, Gilbercie! bądź cicho, niech w tym pałacu nie usłyszą cię tak mówiącego.
— To uwolnij mnie pani od odpowiedzi, na twoje pytania.
— Przestańmy o tem mówić.
Gilbert się ukłonił na znak, że się zgadza.
— I cóż, mój chłopcze, robić tu zamyślasz, jeżeli nie chcesz być użytecznym? — ostro zapytała młoda kobieta.
— Mam-że dlatego zaprzeć się siebie?
— Skąd czerpiesz wszystkie te wielkie słowa?
— Z przysługującego każdemu człowiekowi prawa, pozostania wiernym swojemu sumieniu.
— Ba, ten, komu się służy, bierze na siebie całą odpowiedzialność.
— Nie mam pana — mruknął Gilbert.
— Postępując w ten sposób, nigdy kochanki mieć nie będziesz — z wdzięczną wesołością, powstając z siedzenia, powiedziała Chon. — Raz jeszcze powtarzam pytanie, odpowiedz mi jasno: Co u nas robić zamierzasz?.
— Sądziłem, że można być użytecznym, będąc prawym.
— Mylisz się: aż nadto mamy takich.
— Więc się oddalę.
— Odejdziesz?
— Bezwątpienia; wszak o przybycie tu nie prosiłem? Jestem wolny.
— Wolny! — zakrzyczała Chon, wpadając w gniew na ten opór, do którego nie była przyzwyczajona. — Wcale nie!
Oczy Gilberta zapałały.
— No, no — rzekła młoda kobieta, spostrzegłszy zmarszczone brwi młodzieńca, dowodzące, że nie łatwo zrzekłby się swobody. — No, pogódźmy się. Jesteś ładnym, cnotliwym chłopcem, i dlatego bardzo zabawnym, choćby dla sprzeczności z tem, co nas otacza. Tylko zachowaj tę miłość prawdy.
— Zachowam ją bezwątpienia.
— Tak, ale w pojęciach naszych zachodzi różnica. Mówię: zachowaj ją dla siebie, nie głoś więc tych zasad w korytarzach w Trianon i w przedpokojach Wersalu.
Gilbert coś niezrozumiale zamruczał.
— Tu niema żadnych hm! jeszcze tak mądrym nie jesteś, mój filozofie, abyś się nie mógł wiele od kobiety nauczyć; oto pierwsza niezbita zasada: kto milczy, nie kłamie; zapamiętaj to sobie.
— A jeżeli pytać mnie będą?
— Kto taki? czyś ty oszalał, kochanku? Boże mój! kto tu myśli o tobie, prócz mnie jednej? Jesteś niedoświadczony, o ile widzę, mój filozofie. Tego rodzaju istoty są jeszcze rzadkością. Dużo świata przejść trzeba, aby podobnego tobie znaleźć. Pozostaniesz u mnie i cztery dni nie upłyną, a zmienisz się w skończonego dworaka.
— Pozwalam sobie wątpić — odparł wyniośle Gilbert.
Chon wzruszyła ramionami; Gilbert się uśmiechnął.
— Dosyć już o tem; zresztą potrzebujesz podobać się trzem tylko osobom.
— Którym?
— Królowi, mojej siostrze i mnie.
— Jak dojść do tego?
— Widziałeś Zamora? — zapytała, unikając wprost odpowiedzi na to zagadnienie.
— Tego murzyna? — ze wzgardą zapytał Gilbert.
— Tak, murzyna.
— Co mogę mieć z nim wspólnego?
— Staraj się z niego korzyść wyciągnąć. Ten murzyn ma już dwa tysiące liwrów dochodu ze szkatuły królewskiej. Będzie mianowany gubernatorem pałacu w Luciennes, a kto śmiał się z jego warg grubych i czarnej skóry, będzie mu teraz nadskakiwał i nazywał panem, a nawet jaśnie panem.
— Chyba nie ja, pani — odrzekł Gilbert.
— No proszę! a ja sądziłam, iż najpierwszą zasadą filozofji jest: że wszyscy ludzie są sobie równi?
— Dla tego też nie nazwę Zamora jasnym panem.
Chon zacięła usta; własną bronią została pobita.
— Nie masz widocznie wysokich dążności.
— Przeciwnie — rzekł z błyszczącym wzrokiem Gilbert.
— O ile sobie przypominam, pragnąłeś zostać lekarzem.
— Powołanie niesienia bliźnim pomocy uważam za najszczytniejsze.
— Więc marzenie twoje zostanie urzeczywistnione.
— Jakim sposobem?
— Będziesz lekarzem, i to lekarzem króla.
— Ja! — wykrzyknął Gilbert — ja, który nie mam pojęcia o sztuce lekarskiej? Pani... to żarty!
— A Zamor, czy zna się na tem, co to sztachety, mosty zwodzone i mury? Z pewnością wyobrażenia nie ma, a wcale się tem nie kłopocze. Nie przeszkadza mu to jednak być rządcą pałacu w Luciennes, ze wszystkimi przywilejami, przywiązanymi do tego tytułu.
— Rozumiem teraz! — gorzko odezwał się Gilbert — jednego błazna za mało. Król się nudzi; potrzeba mu zatem dwóch.
— Widzicie go — zawołała Chon — znowu mu się nos przedłuża. Oszpecasz się, mój mały. Zostaw te fantastyczne miny do chwili, w której wdziejesz na głowę perukę, a na nią szpiczasty kapelusz; wtedy zamiast brzydkim, komicznym się staniesz.
Gilbert znowu brwi zmarszczył.
— Jeżeli książę de Tresne życzy sobie zyskać tytuł małpki mojej siostry, czemuż nie miałbyś zająć stanowiska lekarza króla.
Gilbert nic nie odpowiedział. Chon zrozumiała to w znaczeniu zasady: „Kto milczy, ten przyzwala“.
— Na dowód, że jesteś w łaskach, nie będziesz jadał ze służbą.
— O! dzięki — odpowiedział Gilbert.
— Wydałam, rozkaz w tym względzie.
— A gdzie będę jadał?
— Z Zamorem.
— Ja?
— Tak; rządca i lekarz królewski wspólny stół mieć mogą. Jeżeli chcesz, możesz iść do niego na obiad.
— Nie jestem głodny — gniewnie odpowiedział Gilbert.
— Bardzo dobrze — rzekła ze spokojem Chon — jeżeli teraz nie jesteś głodnym, to będziesz wieczorem.
Gilbert zaprzeczył ruchem głowy.
— Jeżeli nie wieczorem, to jutro, pojutrze.
Ułagodzisz się, panie buntowniku, a jeżeli za wiele kłopotu sprawiać nam będziesz, mamy tu ochmistrza paziów, który jest nam oddany.
Gilbert zatrząsł się i zbladł.
— Udaj się więc do pana Zamora — surowo dodała Chon — źle ci tam nie będzie; tam dobrze jeść dają, a strzeż się być niewdzięcznym, nauczonoby cię bowiem wdzięczności.
Gilbert spuścił głowę.
Było to jego zwyczajem, gdy zamiast odpowiedzi, skupiał umysł do działania.
Ten sam lokaj czekał na jego wyjście. Zaprowadził go do małej sali jadalnej, przytykającej do znanego mu przedpokoju.
Zamor siedział przy stole.
Gilbert zajął miejsce przy nim, lecz niczego nie tknął.
Wybiła trzecia godzina; pani Dubarry odjechała do Paryża. Później mająca za nią podążyć Chon, wydała kilka zleceń dla oswojenia „swego niedźwiedzia“. Moc przysmaków i łakotek, jeżeli będzie miły; pogróżki, a nawet godzina kozy w razie oporu.
O czwartej przyniesiono Gilbertowi gotowe ubranie lekarza z musu: czapka szpiczasta, peruka, obcisły kaftan czarny, płaszcz tegoż koloru. Uzupełniono je kryzą, laseczką i dużą księgą.
Lokaj, który przyniósł to wszystko, przedstawił mu te przedmioty jeden po drugim; Gilbert przyjął je z pozornem poddaniem.
Za lokajem przyszedł pan Grange i objaśnił go, w jaki sposób ubrać się powinien w ten kostjum, czego Gilbert z całą cierpliwością wysłuchał.
— Zdaje mi się — nadmienił tylko — że dawniejsi lekarze nosili przy sobie kałamarz i zwitek papieru.
— Masz słuszność, na honor — zawołał pan Grange — trzeba wyszukać wielkiego kałamarza, abyś go sobie u pasa zawiesił.
— Pióra i papieru — krzyknął Gilbert. — Idzie mi o to, aby przebranie było zupełne.
Lokaj poskoczył, ażeby wypełnić zlecenie, a zarazem zawiadomić pannę Chon o zadziwiającej uległości Gilberta.
Zachwycona tą wiadomością, dała mu woreczek, zawierający ośm dukatów, dla zawieszenia z innemi przedmiotami przy pasie lekarza wzorowego.
Gilbert, podziękowawszy, poprosił, ażeby zostawiono go samego, dopóki się nie przebierze.
— Spieszże się — rzekł pan Grange, abyś mógł się pokazać pannie, zanim odjedzie do Paryża.
— O pół godziny tylko proszę — odpowiedział Gilbert.
— Trzy kwadranse, jeżeli potrzeba, szanowny doktorze — odpowiedział intendent Gilbertowi, zamykając za sobą drzwi.
Gilbert podszedł do nich na palcach przysłuchując się oddalającym krokom, pomknął następnie ku oknu, wychodzącemu na tarasy, wzniesione na ośmnaście stóp od ziemi, wysypane miękkim piaskiem i okolone rozłożystemi drzewami, których konary ocieniały balkony.
Podarł swoją długą togę na trzy pasy, których końce pozwiązywał, na stole położył kapelusz, woreczek i napisał:

Pani!

„Największym skarbem jest swoboda. Zachować ją, jest pierwszym obowiązkiem każdego człowieka. Zadajesz mi gwałt, więc się wyswobadzam“.

Gilbert.
Złożył papier, zaadresował do panny Chon, przymocował do kraty okna dziesięciołokciowy pas, wyślizgnął się jak jaszczurka, z narażeniem życia skoczył na taras i chociaż ogłuszony tym skokiem, podbiegł do drzewa, wdrapał się na gałęzie, zsunął się po nich i stanął na ziemi, a po chwili puścił się co tchu w kierunku lasów Ville-de Avray. Po upływie pół godziny, gdy po niego przysłano, już był daleko, bezpieczny od wszelkiej pogoni.

XLIII
STARZEC

Gilbert, z obawy ażeby nie być ściganym, nie poszedł gościńcem; biegł z zarośli w zarośla, aż dotarł do lasu, w którym się zatrzymał. Droga ta zabrała mu prawie trzy kwadranse czasu. Obejrzał się dokoła; był sam zupełnie.
To go uspokoiło.
Spróbował pójść w kierunku, który, jak sobie wyobrażał, mógł go zaprowadzić do Paryża.
Lecz konie, prowadzone z wioski Roquencourt przez ludzi w pomarańczowej liberji, tak go przeraziły, że pozbył się pokusy udania się głównym traktem i napowrót w las się przerzucił.
— Pozostańmy w cieniu kasztanów — rzekł do siebie, — jeżeli gonić za mną będą, to zapewne tylko na trakcie. Wieczorem, od drzewa do drzewa, od polanki do polanki, przemknę się do Paryża. Mówią, że Paryż jest wielki, a ja mały jestem, łatwiej tam zniknę im z oczu.
Tem milej było mu pomyśleć o tem, bo pogoda była przepyszna, las ciemny, a ziemia miękkim mchem porosła. Palące promienie słońca, które zaczynało kryć się poza wzgórkami Marly, zwarzyły trawy i zioła, wydające z siebie rozkoszną woń wiosenną, złożoną ze zmieszanych zapachów kwiatów i ziół.
Była to chwila, gdy słodka cisza spływa z coraz to ciemniejszego nieba, chwila, w której kwiaty, zwijając kielichy swoje, zamykają w nich uśpione owady. Złociste muszki, brzęcząc, wracają do starych dębów, których szczeliny służą im za schronienie, ptactwo zacicha i kryje się w gałęziach, słychać tylko szelest ich skrzydełek, a jedyny odgłos jaki rozlega się jeszcze, to ostre pukanie dzięcioła, albo słodkie świegotanie szczygłów.
Lasy nie były obce Gilbertowi, rozumiał ich szmery i ciszę. Nie zastanawiając się dłużej, nie poddając się dziecinnym obawom,, rzucił się na świeże wrzosy, przyprószone rdzawymi, zeszłorocznymi liśćmi. Co więcej, zamiast niepokoju, doznawał bezgranicznej rozkoszy. Pełną piersią oddychał świeżem i wonnem powietrzem, raz jeszcze odniósłszy triumf, jako prawdziwy stoik, nad sidłami, zastawionemi słabej naturze ludzkiej.
Cóż go to obchodzić mogło, że nie ma chleba, pieniędzy, ani schronienia?
Nie byłże panem ukochanej wolności — czyż nie mógł najzupełniej rozporządzać sobą?
Rozłożył się u stóp olbrzymiego kasztana, pomiędzy dwoma omszałemi korzeniami i, wpatrując się w łagodne lazury niebios, zasnął.
Zbudził go śpiew ptaków, zaledwie dnieć zaczynało. Podparłszy się na zbolałym od twardego pnia łokciu, wpatrzył się w sinawe mroki, przesłaniające las wokół polanki, pośród której, sperlonemi od rosy ścieżkami przesuwały się płochliwe króliki, położywszy długie uszy na grzbiecie; ciekawe rogacze, tętniąc stalowemi racicami, stawały nagle pośród drzew, aby przypatrzyć się nieznanemu przedmiotowi leżącemu na ziemi, poczem rzucały się do ucieczki.
Gilbert, podniósłszy się, poczuł dotkliwy głód, w przeddzień bowiem, jak sobie przypominamy, nie chciał obiadować z Zamorem, tak, że od śniadania, spożytego w Wersalu, na poddaszu, nic dotąd nie miał w ustach.
Znalazłszy się w ciemnym borze, on, nieustraszony kłusownik lasów szampańskich i lotaryńskich sądził, że się znajduje w gęstwinach Taverney lub zaroślach Pierrefitte, że zbudził się o brzasku, po nocy spędzonej na czatach na zwierzynę, dla sprawienia przyjemności Andrei.
Lecz wtedy miał zawsze przy sobie kilka przepiórek, zaskoczonych znienacka, lub bażanta na gałęzi ubitego, gdy tym razem ujrzał pod ręką tylko kapelusz, podróżą uszkodzony i do reszty zniszczony wilgocią poranka.
Więc to nie był sen, jak zrazu sądził po przebudzeniu. Wersal i Luciennes były rzeczywistością, począwszy od triumfalnego wjazdu do pierwszego, a skończywszy na dzikiej z drugiego ucieczce.
Zresztą do zupełnego wytrzeźwienia dopomógł mu wzrastający głód, coraz ostrzej szarpiący wnętrzności.
Machinalnie zaczął szukać około siebie soczystych jeżyn, dzikich tarek i chrupiących korzonków leśnych, których smak jakkolwiek cierpki, niemniej przyjemnym jest dla drwali, wychodzących rankiem z narzędziami na ramieniu, na poszukiwanie ich, przed udaniem się na karczunek.
Niestety, pora roku była na to za wczesna i widział wokoło siebie tylko wiązy, jesiony, kasztany i stare żołędzie, rozsiane w piasku.
— Pójdę prosto do Paryża — powiedział do siebie Gilbert. — Najwyżej dwie godziny drogi mi pozostaje. Co znaczą dwie godziny cierpienia, gdy się ma tę pewność, że więcej się cierpieć nie będzie! W Paryżu dosyć jest miejsca dla wszystkich, a zobaczywszy uczciwego i pracowitego chłopca, pierwszy rzemieślnik, którego spotkam, nie odmówi mi chleba za moją pracę.
W Paryżu przez dzień znaleźć można posiłek, a czegóż mi więcej potrzeba? Nic, byle tylko każdy dzień następny podwyższał mnie, podnosił i przybliżał do celu, którego chcę dosięgnąć.
Gilbert przyspieszył kroku; pragnął się dostać na gościniec, lecz stracił możność odnajdywania drogi. W Taverney i w lasach okolicznych wiedział, gdzie jest wschód i zachód, każdy promień słoneczny był mu wskazówką czasu i drogi, W nocy, każda gwiazda, jakkolwiek nieznana z nazwiska, była mu przewodniczką.
Lecz w tym świecie, zupełnie dla niego nowym, nie znał ani rzeczy, ani ludzi, i pośród jednych i drugich — szukać musiał poomacku drogi dla siebie.
— Na szczęście — rzekł do siebie Gilbert — Widziałem tu drogowskazy.
I wszedł na polanę, gdzie je widział.
Słupów było tam trzy: jeden prowadził do Morais-Jaune, drugi do Champ de l’Alouette, a trzeci do Trou-Salé.
Nic się z tego nie dowiedział; biegł przez trzy godziny, nie mogąc wydostać się z lasu, błądząc od Koła Królewskiego do Polanki Książęcej.
Pot oblewał mu czoło, dwadzieścia razy zrzucał ubranie, byleby wdrapać się na olbrzymi kasztan, lecz, dosięgnąwszy wierzchołka, Wersal tylko zawsze widział, to z lewej, to z prawej strony; Wersal, do którego fatalność zdawała się go zwracać nieustannie.
Napół oszalały z wściekłości, nie śmiąc wejść na gościniec, w przekonaniu, że całe Luciennes jest za nim w pogoni, Gilbert, trzymając się nieustannie środka lasu, minął tym sposobem Viroflay, później Chaville, a następnie Sévres.
Pół do szóstej wybiło na zamku w Meudon, gdy się dostał do klasztoru Kapucynów, położonego pomiędzy fabryką i Bellevue; stamtąd wszedłszy na wierzch krzyża, ujrzał Sekwanę i dymy pierwszych domów miasteczka.
Lecz ponad Sekwaną, wzdłuż miasteczka, ciągnął się gościniec wersalski, którego unikać był winien.
Przez chwilę nie czuł zmęczenia ani głodu. Na horyzoncie dojrzał masę domów majaczących we mgle porannej. Sądząc, że to Paryż, puścił się ku tej stronie i nie stanął, dopóki nie poczuł, że mu tchu zabrakło.
— Znajdował się właśnie w środku lasku meudońskiego, pomiędzy Fleury i Plessis-Piguet.
— Ha! — powiedział, patrząc dokoła siebie — trzeba się pozbyć fałszywego wstydu. Niepodobna, abym nie spotkał jakiegoś robotnika, idącego do pracy z bochenkiem chleba pod pachą. Powiem mu: „Wszyscy ludzie są braćmi i wspomagać się powinni wzajemnie. Masz więcej chleba, niż ci potrzeba, nietylko na śniadanie, lecz na dzień cały, gdy ja umieram z głodu“.
Odda mi z pewnością połowę.
Głód większym jeszcze filozofem go czynił, prowadził więc dalej swe rozumowanie.
— W rzeczy samej — mówił — czyż wszystko co jest na ziemi, nie jest wspólną własnością ludzi? Wszak niebo użyźniające ziemię i ziemia wydająca owoce — wszystkim jest nadana przez Boga, który jest źródłem wszechrzeczy?
Jeżeli brat mój posiada nadmiar chleba, a części jego mi odmówi, wtedy, ha!... naśladować będę prawo zwierzęce, to źródło zdrowego rozsądku i sprawiedliwości, wypływającej z popędów wrodzonych i odbiorę mu go przemocą. Jeżeli tylko brat mój nie powie mi: „Część ta, której żądasz ode mnie, należy do żony mojej i dzieci“, albo: „Jestem silniejszy, zatem nie oddam ci tego chleba“.
Gilbert czuł się w usposobieniu wilka, będącego naczczo, a znalazł się właśnie w miejscu niezarosłem, mającem pośrodku rudawe jezioro, otoczone trzciną i gęstą trawą u brzegów pokryte. Na porosłej zielenią pochyłości nad wodą, śmiały się turkusowemi barwy do słońca kępy błękitnych niezabudek.
Tło tego obrazu stanowił szpaler wielkich bzów, pomiędzy którymi ciemne krzaki olszyny stanowiły jaskrawy kontrast ze srebrzystymi pniami.
Sześć alej dawało przystęp do tej polany: dwie z nich zdawały się dosięgać wschodzącego słońca, które złociło wierzchołki dalekich drzew, gdy cztery inne znowu, rozstrzelone, jak promienie gwiazdy, tonęły w sinawej głębi lasów.
Miejsce to pełne zieleni, zdawało się być najrozkoszniejszem ze wszystkich, jakie dotąd przebywał.
Gilbert wszedł tam przez jedną z ciemnych alej.
Objąwszy wzrokiem widok, który opisaliśmy, zwrócił oczy na otaczające go bliżej przedmioty i w cieniu wielkiego rowu na wywróconym pniu drzewa ujrzał człowieka w siwej peruce, o łagodnem obliczu, w ubraniu z szarego płótna i w długiej pikowej kamizelce. Na kształtnych i silnych nogach miał on szare bawełniane pończochy; pokryte pyłem trzewiki ze sprzączkami szkliły się na końcach chłodną rosą poranka.
Obok niego leżało otwarte zielone pudełko, napełnione świeżo zebranemi roślinami.
Miądzy kolanami trzymał jałowcową laskę z błyszczącą skówką, na końcu której przytwierdzona była stalowa łopatka.
Gilbert na pierwszy rzut oka dostrzegł te szczegóły; lecz najpierw zwrócił jego uwagę chleb, który starzec, łamiąc po kawałku, spokojnie spożywał, po bratersku dzieląc się z drobnem leśnem ptactwem. Upatrując zdaleka tak pożądaną zdobycz, spadały ptaszki na każdą okruszynę, skoro tylko im rzucono, a potem z radosnym świegotem odlatywały z nią w gęstwinę.
Starzec, wodząc za niemi przyjaznem wejrzeniem, wyjmował z kraciastej chusteczki po jednej wiśni i przeplatał niemi kęsy spożywanego chleba.
— Dobra gratka dla mnie! — powiedział sobie Gilbert i rozchyliwszy gałęzie stanął przed samotnikiem, wyrwanym z zamyślenia tem niespodzianem zjawiskiem.
Lecz na widok łagodnej i spokojnej jego twarzy zatrzymał się, zdejmując kapelusz.
Starzec zobaczywszy, że nie jest sam, spojrzał na swoje ubranie i na skrzynkę.

Szybko pierwsze zapiął i zamknął drugą.

XLIV
BOTANIK

Gilbert przystąpił śmiało do starca, lecz bał się przemówić. Zdawało mu się obecnie, że nie ma prawa żądać chleba.
Starzec zauważył wahanie chłopca i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Chcesz ze mną mówić, kochanku? — zapytał, kładąc chleb obok siebie.
— Tak, panie — odrzekł Gilbert.
— A czego żądasz?
— Panie, widzę, że rzucasz chleb ptakom, a powiedziano przecie, iż Bóg je żywi...
— Masz słuszność młodzieńcze, lecz ręka ludzka jest jednem z narzędzi Jego. Mylisz się, czyniąc mi zarzut, albowiem nigdy, czy to w lesie samotnym, czy na ulicy ludnej, chleb rzucony na ziemię nie ginie. Tu ptaszęta, tam ubodzy go podnoszą.
— Otóż panie — rzekł Gilbert, wzruszony słodkim głosem starca — chociaż znajdujemy się w lesie, znam człowieka, któryby wydarł chleb twoim ptakom.
— Czyżbyś ty nim był, młodzieńcze? zawołał starzec.
— Jestem bardzo głodny, panie, przysięgam ci i jeżeli pozwolisz...
Starzec ujął żywo chleb, następnie zamyślił się i obrzucił Gilberta wzrokiem bystrym i przenikliwym.
Gilbert w rzeczywistości nie wyglądał na zgłodniałego; ubranie czyste choć zmięte, bielizna świeża, tylko wilgotna od rosy, naprowadzały na domysł, że noc w lesie spędził. Nadto posiadał ręce białe, o palcach cienkich, zdradzające marzyciela, nie zaś człowieka pracy.
Gilbert zrozumiał wahanie się nieznajomego i pośpieszył się wytłumaczyć.
— Można być głodnym, szanowny panie, jeśli się nie je dwanaście godzin, a ja od dwudziestu czterech nic w ustach nie miałem...
Tyle prawdy było w słowach młodzieńca, w bladości twarzy i drżącym głosie, że starzec przestał się wahać.
Podał mu chleb i chusteczkę z wiśniami.
— Dziękuję panu — rzekł Gilbert, odsuwając wiśnie — dziękuję, chleba tylko pragnę.
Przełamał podany chleb na dwoje i połowę oddał; siadł potem na trawie o kilka kroków od starca, patrzącego ze wzrastającym podziwem.
Posiłek nie trwał długo. Chleba nie było dużo. Gilbret głodny był bardzo. Starzec nie przerywał mu żadnem słowem, choć przypatrywał mu się, udając, iż zajęty jest kwiatami, wychylającymi pachnące kielichy z blaszanego pudełka.
Jednakże zobaczywszy Gilberta zbliżającego się do stawu, zawołał żywo:
— Nie pij tej wody młodzieńcze; zatruta jest liśćmi zgniłymi i jajkami żab, pływającemi na powierzchni.
Weź lepiej kilka wiśni, ugaszą ci pragnienie, weź, proszę, bo widzę że nie jesteś wcale współbiesiadnikiem natrętnym.
— To prawda, panie, natręctwo nie leży w mojem usposobieniu, dowiodłem tego obecnie w Wersalu.
— A! więc to z Wersalu idziesz? — rzekł nieznajomy, przypatrując się Gilbertowi.
— Tak, panie.
— Bogate to miasto, trzeba być bardzo biednym lub bardzo dumnym, aby w niem umrzeć z głodu...
— Jestem jednym i drugim.
— Pokłóciłeś się z twoim panem? — zapytał starzec nieśmiało.
— Ja nie mam pana nad sobą.
— Otóż to, kochanku — rzekł nieznajomy, nakrywając głowę, — odpowiedź co się nazywa harda.
— A jednak prawdziwa.
— Nie, młodzieńcze, każdy z nas ma tu swego pana i ten, kto mówi: „nie mam pana“, niewłaściwie pojmuje wyraz „duma“.
— Jakto?
— E! mój Boże, stary czy młody, ilu nas jest, podlegamy prawom siły rządzącej. Jednymi rządzą ludzie, innymi przekonania, a najpotężniejsi władcy to nie zawsze ci, co kierują słowem lub ręką żelazną.
— Być może — odrzekł Gilbert — ja więc słucham przekonań swoich.
Duch ludzki, myślący, zasadom tylko podlegać może bez wstydu.
— A jakie są twoje zasady? zdaje mi się, że za młody jesteś abyś je miał wyrobione?
— Wierzę, że wszyscy ludzie są braćmi, że każdy, rodząc się, przyjmuje obowiązki względem swych bliźnich. Wiem, że Bóg złożył we mnie wartość jakąś, choćby najmniejszą, i że ponieważ uznaję wartość innych, mam prawo wymagać, aby i mnie uznawano. Dopóki nie popełnię podłości, mam prawo jako człowiek, do szacunku.
— Aha! więc uczyłeś się?
— Niestety! wcale nie, — czytałem tylko Rozprawy o nierówności stanów i Umową społeczną. Z tych dwóch książek pochodzi wszystko, co umiem i o czem marzę.
Na te słowa zabłysły oczy nieznajomego, o mało nie zgniótł w ręku ślicznej xerantemy, którą wkładał właśnie do pudełka.
— Więc takie są twoje zasady?
— Może nie są one pańskiemi — odpowiedział młodzieniec — ale wyznaje je Jan-Jakób Rousseau.
— Tylko — rzekł nieznajomy z niedowierzaniem, które ubodło Gilberta — tylko, czy dobrze je zrozumiałeś?
— Przecie rozumiem swój język, jeśli jest czysty i poetyczny.
— Otóż nie jestem tego pewny i właśnie chcę zapytać, czy studja filozoficzne dały ci możność zrozumienia całej głębokości systemu ekonomji...
Tu starzec uciął, jakgdyby się zawstydził.
— Systemu Rousseaua? — podchwycił młodzieniec. — O! panie, nie uczyłem się w szkołach, ale posiadam instynkt, który mi kazał, ze wszystkich książek, jakie czytałem, uwielbiać najgoręcej doskonałość „Umowy społecznej“.
— Oschły to przedmiot dla młodego człowieka; suche rozpamiętywanie dla marzeń dwudziestoletnich; kwiat gorzki i bez zapachu dla wyobraźni wiosennej — mówił starzec ze smutkiem.
— W nieszczęściu człowiek przed czasem dojrzewa — odrzekł Gilbert — a wyobraźnia, gdy się jej raz puści wodze, często prowadzi na bezdroża.
Nieznajomy otworzył oczy, które przymknął w zamyśleniu.
— Do kogo to stosujesz — zapytał, rumieniąc się.
— Do nikogo, panie.
— Jednak...
— Zaręczam panu.
— Studjowałeś, zdaje się, filozofa genewskiego, czy robisz więc aluzję do życia, jakie prowadzi?
— Nie znam go — odpowiedział Gilbert szczerze.
— Nie znasz go?
Starzec westchnął.
— Wierz mi młodzieńcze, nieszczęśliwa to istota.
— Jan-Jakób Rousseau nieszczęśliwy? To niepodobna! Chyba niema na ziemi i w niebie sprawiedliwości! Jak może być nieszczęśliwy ten, który życie poświęcił dla dobra ludzkości?
— Widzę, iż rzeczywiście nie znasz go; ale mówmy o tobie, młodzieńcze.
— Wolałbym mówić o panu Rousseau; bo cóż o sobie powiem?
— Nie znasz mnie jeszcze i lękasz się być ze mną szczerym — dodał starzec.
— Kogoż ja mogę bać się na świecie, i kto jest zdolny uczynić mnie nieszczęśliwszym, niż jestem? Przypomnij pan sobie, jak ci się przedstawiłem biedny i zgłodniały?
— Dokąd szedłeś?
— Do Paryża. A pan czy jest paryżaninem?
— Tak... to jest nie...
— Które z dwojga? — zapytał śmiejąc się Gilbert.
— Nie umiem kłamać i spostrzegam, że trzeba naprzód pomyśleć, nim się co powie. Jestem paryżaninem, jeżeli nazwać tak można człowieka oddawna zamieszkałego w Paryżu; lecz nie urodziłem się w tem mieście. Dlaczego pytasz o to?
— Chciałem powiedzieć, że jeśli mieszkasz w Paryżu, to znasz z pewnością Rousseaua. o którym przed chwilą mówiliśmy.
— Rzeczywiście, widuję go niekiedy.
— Patrzą na niego, gdy idzie ulicą, nieprawdaż? uwielbiają go, wskazują jako dobroczyńcę ludzkości?
— Nie; dzieci biegają za nim i podjudzone przez rodziców, rzucają nań kamykami.
— Boże mój! — zawołał Gilbert zdziwiony; a czy jest przynajmniej bogatym?
— Zapytuje on niekiedy siebie, jak ty dziś rano: „Co jeść będę“?
— Ale choć biedny, ma przecie szacunek ludzki i znaczenie!
— Nie jest pewny, zasypiając wieczorem, czy nie obudzi się rano w Bastylji.
— O! jak on musi łudzi nienawidzieć!
— Ani kocha ich, ani nienawidzi; jest do ludzi zniechęcony... i to wszystko.
— Jak można nie czuć nienawiści do ludzi, którzy nas poniewierają! — zawołał Gilbert — tego nie pojmuję.
— Rousseau był zawsze wolnym, mój panie; Rousseau był zawsze dość silnym, aby liczyć tylko na siebie; a jedynie moc charakteru i swoboda czynią człowieka przebaczającym i dobrym; niewola i słabość czynią go złym.
— Ja też chciałem pozostać zawsze wolnym; odgadywałem to, coś mi pan wytłumaczył — rzekł Gilbert z dumą.
— Można być wolnym nawet w celi więziennej — ciągnął nieznajomy, — Rousseau zamknięty w Bastylji, co go prędzej czy później spotka niezawodnie, będzie pisał i myślał tak swobodnie, jak w górach Szwajcar ji. Co do mnie, nie pragnę, aby wolność zależała na robieniu, co się podoba, lecz jedynie na tem, aby żadna potęga ludzka nie zmusiła mnie do robienia tego, czego nie chcę.
— Czy Rousseau napisał to, co pan mówisz?
— Zdaje mi się, — odparł nieznajomy.
— W „Umowie społecznej“ tego niema.
— Tak, bo to się znajduje w nowem dziele p. t. „Dumania samotnika“.
— Panie — rzekł Gilbert — pewny jestem, że schodzimy się na jednym punkcie.
— Na jakimże to?
— Obydwaj kochamy i podziwiamy Rousseau‘a.
— Mów za siebie, młodzieńcze, jesteś bowiem w wieku złudzeń.
— Można być w błędzie co do rzeczy, lecz nie co do ludzi.
— Niestety! przekonasz się później, że właśnie ludzie zawodzą. Rousseau może jest trochę sprawiedliwszy od innych, lecz wierz mi, ma on wady i to wady wielkie.
Gilbert poruszył głową z niedowierzaniem.
— Lecz wróćmy do poprzedniego. Utrzymywałeś, żeś opuścił twego pana w Wersalu.
— A dodać mogę — — odrzekł Gilbert, ułagodzony trochę, że zależało tylko ode mnie, abym dostał bardzo możnego, — odrzuciłem stanowisko, którego niejedenby mi zazdrościł.
— Jakież to stanowisko?
— Chciano, ażebym został zabawką panów wielkich i możnych; lecz osądziłem, że każdy młody i pragnący wiedzy nie powinien tracić czasu drogiego i poniżać w sobie godności człowieka.
— Dobrze powiedziane — rzekł poważnie nieznajomy — a co zamyślasz uczynić w przyszłości?
— Pragnę zostać lekarzem.
— Powołanie piękne i szlachetne, w którem dwie drogi obrać można: nauka skromna i poświęcenie, lub szarlatanizm bezwstydny a świetny.
Jeżeli kochasz prawdę, młodzieńcze, zostań doktorem.
— Trzeba dużo pieniędzy na naukę, nieprawdaż, panie?
— Trzeba, ale nie tak znów wiele.
— I to prawda — dorzucił Gilbert — że Jan Jakób Rousseau, który wszystko umie, darmo się uczył.
— Darmo! O! młodzieńcze — mówił starzec smutnie — za nic więc liczysz to, co Bóg ludziom dał najdroższego: niewinność, zdrowie, sen spokojny; a tem właśnie płacił filozof genewski za tę trochę wiedzy, którą posiadał!
— Jak pan możesz mówić trocką — odparł Gilbert zgorszony.
— Chcesz, to powiem ci, co on umie.
— Po pierwsze jest bardzo muzykalny — rzekł Gilbert.
— Czy dlatego, że Ludwik XV śpiewał zawzięcie arję: „Straciłem wiernego sługę“? — to wcale nie dowodzi, żeby „Czarownik wiejski“ był operą dobrą.
— Jest także botanikiem znakomitym. Czytałem listy jego w tym przedmiocie; ale pan zapewne czytał je także? — pan, co z takiem zamiłowaniem zbierasz rośliny po lasach.
— O, często bardzo mamy się za botanika, a tylko...
— Dokończ pan.
— A tylko zbieramy rośliny.
— Az pana czy botanik, czy tylko zbieracz?
— Zbieracz ze mnie skromny i nieświadomy, wobec cudów, jakiemi są rośliny i kwiaty.
— A czy Rousseau zna język łaciński?
— Bardzo niedokładnie.
— Czytałem jednakże, że tłumaczył autora starożytnego, — Tacyta.
— Chciał w dumie swojej i tego spróbować; lecz, jak sam mówi w pierwszej i jedynej księdze, jaką przetłumaczył, niedobrze pojmował trudny język tego mędrca. O! nie, młodzieńcze, pomimo twego uwielbienia, nie jest to człowiek wszechstronny. I mały strumień podczas burzy wzbiera i pozór ma wielkiego jeziora, lecz puść się po nim statkiem, a osiądziesz na mieliźnie.
151 — Zatem, podług pana, Rousseau jest człowiekiem powierzchownym?
— Tak; może trochę mniej powierzchownym, niż inni, ale na tem koniec.
— Dużo ludzi czułoby się szczęśliwymi, gdyby mogli być jemu podobni.
— Czy do mnie to mówisz? — zapytał nieznajomy dobrodusznie.
— Niech Bóg zachowa — zawołał Gilbert — zanadto mi przyjemnie z panem rozmawiać, abym go chciał obrazić.
— Z czego ci zatem rozmowa ze mną się podoba? Powiedz mi, bo nie przypuszczam, abyś mi płacił pochlebstwem, za kawałek chleba i kilka wisien.
— O! nigdy nie umiałbym pochlebiać za skarby świata całego! Ale pan pierwszy rozmawiasz ze mną bez dumy, z dobrocią, jak się mówi z młodzieńcem. I choć nie zgadzamy się w zdaniach co do Rousseau‘a, jest coś w panu, co mnie pociąga.
— Zdaje mi się, rozmawiając z panem, iż znajduję się w pysznym salonie o zamkniętych okiennicach, którego umeblowanie bogate odgaduję tylko. O gdyby pan, mówiąc do mnie, odsłonił choć promień wiedzy swojej, z pewnością zostałbym olśnionym!
— Wyrażasz się w ten sposób, młodzieńcze, iż, sądząc z tego, można myśleć, żeś odebrał wychowanie staranne.
— Ja sam się nie poznaję, mówię słowami, jakich nigdy nie używałem, zapewne czytałem w książce jakiej...
— A czy dużo czytałeś?
— Myślę, że zanadto; lecz znowu zacznę od początku.
Starzec patrzył na Gilberta z podziwem.
— Czytałem, co mi w ręce wpadło; pochłaniałem książki dobre i złe. O! gdyby ktokolwiek kierował był moją lekturą, gdyby mi powiedział, co mam pamiętać, a o czem zapomnieć!... Wybacz mi, szanowny panie, może cię nudzę... zbierałeś rośliny, a ja ci przeszkodziłem pewnie?
I Gilbert, choć niechętnie, zabierał się jednak do odejścia. Staruszek zdawał się czytać w duszy jego.
— Nie przeszkadzasz mi wcale — rzekł, — potrzebuję tylko kilku mchów poszukać; a mówiono mi, że rosną tu piękne... włoskowate.
— Widziałem to, czego pan szukasz, przed chwilą, na skale.
— A czy daleko stąd?
— Zaledwie pięćdziesiąt kroków.
— Skąd wiesz, że mchy te nazywają się włoskowate?
— Urodziłem się w lasach, a córka mego opiekuna zajmowała się botaniką; posiadała zielnik i pod każdą rośliną nazwę jej pisała. Przypatrywałem się nieraz roślinom i pismu i widziałem tam mchy skalne, oznaczone jako włoskowate.
— Czy lubisz botanikę?
— O panie! gdy Nicolina opowiadała (Nicolina to pokojowa panny Andrei), że jej pani nie może znaleźć rośliny jakiej w okolicy Taverney, wtedy starałem się dowiedzieć, jak ta roślina wygląda, a panna Andrea, nie wiedząc, że to dla mnie, rysowała ją na papierze. Nicolina dawała mi kartkę, a ja przebiegałem pola, łąki i lasy, aż znalazłem roślinę podobną. Następnie wykopywałem ją i zasadzałem na trawniku przed pałacem, tak, że panna Andrea, spacerując, spostrzegała ją i wołała ucieszona: „Mój Boże! jakie to dziwne, roślina, której wszędzie szukałam, tu się znajduje“.
Starzec patrzył na Gilberta z uwagą zdwojoną i z czułością zarazem.
— Ucz się, ucz botaniki, młodzieńcze — powiedział, — to najprostsza droga do medycyny. Wierz mi, Bóg nic napróżno nie stworzył i każda roślina będzie posiadała kiedyś znaczenie swe w księdze mądrości.
Poznaj się z niemi najpierw, następnie dowiesz się, jakie są ich własności.
— W Paryżu są szkoły, wszak prawda?
— Są, a nawet bezpłatne; naprzykład szkoła chirurgiczna jest jednem z dobrodziejstw rządu obecnego.
— Będę tam uczęszczał na wykłady.
— Nic łatwiejszego; rodzice ci dopomogą zapewne...
— Nie mam już rodziców; lecz nie troszcz się pan, praca mnie wyżywi.
— Naturalnie, a ponieważ czytałeś dzieła Rousseaua, wiesz zatem, że każdy człowiek, choćby był synem księcia, powinien się uczyć rzemiosła.
— Nie czytałem „Emila“, a podobno w tej właśnie książce mowa jest o tem, wszak prawda?
— Tak.
— Słyszałem pana de Taverney, jak wyśmiewał tę metodę i jak żałował, że syna swego stolarzem nie zrobił.
— Cóż zrobił z niego? — zapytał nieznajomy.
— Wojskowego, oficera — odpowiedział Gilbert.
Starzec się uśmiechnął.
— Wszyscy oni tacy, ci szlachetnie urodzeni; zamiast nauczyć dzieci rzemiosła, dającego sposób do życia, oni ich uczą takiego, które śmierć niesie. Stąd powstają rewolucje, następnie wygnania, a na wygnaniu, pomiędzy obcymi, szlachcic żebrać będzie, lub zaprzeda się, co gorzej daleko.
— Lecz ty, nie będąc synem szlachcica, zapewne umiesz robić cośkolwiek?
— Mówiłem już panu, że nie umiem i mam wstręt do pracy fizycznej.
— A! — podchwycił starzec — więc leniwy jesteś?
— O! wcale nie; ale zamiast pracy ręcznej, dajcie mi książek, dajcie mi kącik nawpół ciemny, a zobaczycie, jak dnie i noce pracować będę.
Nieznajomy spojrzał na delikatne ręce Gilberta.
— To już powołanie niezawodne, to instynkt — powiedział — tacy ludzie daleko zajść mogą. Mówisz, że nie byłeś w szkołach — dodał, — może choć w szkółce wiejskiej się uczyłeś?
Gilbert wstrząsnął głową przecząco.
— Umiesz czytać i pisać? — Matka moja, póki żyła, uczyła mnie czytać. Biedna matka, widząc, żem mizerny, mówiła: „Nie będzie z niego nigdy, robotnik, chyba ksiądz lub uczony“. Kiedy nie miałem ochoty uczyć się, dodawała: „Ucz się czytać, Gilbercie, a nie będziesz zmuszony drzewa rąbać, orać ani tłuc kamieni, i uczyłem się. Niestety! zaledwie umiałem czytać, gdy umarła...
— A kto cię pisać nauczył?
— Sam się nauczyłem.
— Sam, zupełnie?
— A tak; kijem na piasku przez dwa lata kopjowałem z książek drukowane litery, nie wiedząc, że można inaczej pisać.
Jednego dnia, gdy pannę Andreę zawieziono do klasztoru, w kilka dni po jej odjeździe, listonosz oddał mi list od niej do ojca.
Poznałem wtedy, że są inne jeszcze litery.
Pan de Taverney rozłamał pieczątkę i rzucił kopertę; podjąłem ją i schowałem, a następnym razem, gdy zobaczyłem listonosza, kazałem mu adres odczytać; był następujący:
„Do pana barona de Tavemey Maison-Rouge — we własnym zamku, przez Pierrefitte“.
Do każdej z liter pisanych przyłożyłem podobnegoż brzmienia literę drukowaną i przekonałem się, że oprócz trzech, wszystkie zgłoski alfabetu mieściły się w dwóch linjach adresu.
Następnie naśladowałem pismo panny Andrei, a po ośmiu dniach, skopjowawszy z dziesięć tysięcy razy adres, umiałem już pisać. Piszę zatem wcale nieźle. Osądź pan sam, czy nadzieje moje są wygórowane? Ponieważ piszę i czytałem, co tylko mogłem i ponieważ zastanawiałem się nad tem, co czytałem, czyż nie znajdę człowieka, który zużytkuje pióro moje, oczy i język mój?
— Zapominasz, że to już niewola. Być sekretarzem, czy lektorem! to zawsze służba.
— To prawda — szepnął Gilbert, blednąc — ale ja muszę dojść do celu. Będę brukował ulice, wodę nosił a dojdę lub umrę w drodze, co na jedno wyjdzie.
— No, no — powiedział nieznajomy — toś ty naprawdę odważny.
— A pan czem się trudnisz? — zapytał Gilbert — powiedz mi, dobry panie. Ubrany jesteś jak finansista.
Starzec uśmiechnął się melancholijnie.
— I ja mam zajęcie — powiedział — bo każdy człowiek coś robić powinien, ale zajęcie moje nie ma nic wspólnego z finansami. Finansista nie zbiera roślin!
— Zatem botanika jest pańskiem zajęciem?
— Prawie.
— Więc biedny pan jesteś?
— Tak.
— Biedni tylko wspomagają biednych, a dobra rada lepsza od złota. Poradź mi pan, co mam robić?
— Ja może coś lepszego zrobię.
Gilbert roześmiał się.
— Domyślam się — rzekł.
— Jak też dużo potrzebowałbyś na wyżywienie?...
— O, bardzo niewiele.
— Nie znasz pewnie wcale Paryża?
— Pierwszy raz ujrzałem go wczoraj z wysokości wieży w Luciennes.
— Zatem nie wiesz, ile może kosztować utrzymanie w wielkiem mieście?
— A ile naprzykład?
— Uważaj dobrze, to, co kosztuje trzy grosze na wsi, kosztuje w Paryżu dziewięć.
— A więc znajdę schronienie jakiekolwiek, dla odpoczynku po pracy, a na wyżywienie wystarczy mi sześć su dziennie.
— Podobasz mi się młodzieńcze — zawołał nieznajomy; — biorę cię z sobą do Paryża i postaram się tam dla ciebie o pracę niezależną.
— O! panie! — wykrzyknął Gilbert uszczęśliwiony.
Następnie, powściągając się, dodał:
— Ma się rozumieć, że będę pracował rzetelnie i że nie będzie to żadna jałmużna?
— Bądź spokojny, za biedny jestem na to i nie taki głupi, abym byle komu dobrodziejstwa świadczył.
— Tak to lubię — powiedział Gilbert, nie urażony wcale — przyjmuję pańską ofiarę i dziękuję z całego serca.
— Więc już postanowione, idziesz ze mną do Paryża?
— O tak, jeżeli tylko pan zezwolisz.
— Przecież sam zaproponowałem.
— Jakie będą obowiązki moje względem pana?
— Żadne. Będziesz pracował i sam sobie pracę wybierzesz; będziesz miał prawo być młodym, szczęśliwym i wolnym, a nawet odpoczywać, jak zarobisz na odpoczynek — dodał nieznajomy, uśmiechając się pomimowoli i wznosząc oczy do nieba:
— Och! młodość! śmiałość! swoboda! — szepnął z westchnieniem.
— Zatem — rzekł weselej — teraz, gdyś już nie sam i nie opuszczony, możebyśmy napełnili ziołami pudełko drugi raz. Mam tu papier szary, w którym ułożymy zbiór pierwszy. A możeś głodny? mam jeszcze chleba kawałek.
— Schowajmy go na później, proszę pana.
— Zjedz wiśnie przynajmniej.
— Z ochotą. A teraz zabieram pudełko pańskie i ruszajmy na poszukiwania.
— Widzisz, młodzieńcze, przynosisz mi szczęście; spostrzegam tam oto vicis hieracioides poszukiwaną napróżno od rana, a pod nogami masz, uważajże; cerastium aquaticum. Czekaj! czekaj! nie wyrywaj, o jakiś ty niezgrabny, nic jeszcze nie umiesz. Wracając wieczorem, zabierzemy vicis hieracioides, a cerastium za tydzień dopiero. Chcę go pokazać najpierw jednemu z przyjaciół uczonych, który może być tobie użytecznym. A teraz zaprowadź mnie do mchów włoskowatych.
Gilbert udał się przodem i obydwaj znikli w leśnej gęstwinie.

KONIEC TOMU CZWARTEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.