Intruz/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Wieczór przeszedł, noc przeszła, minął ranek następny. Nie zaszło nic nadzwyczajnego. Ale doktór w ciągu swej wizyty u małego, nie ukrywał, że istnieje katar przewodów nosowych i grubych oskrzeli, lekka niedyspozycya, nic ważnego. Niemniej przeto zauważyłem, że starał się ukryć pewien niepokój... Dawał rozmaite informacye, zalecił największą ostrożność, przyrzekł powrócić w ciągu dnia. Matka moja nie miała już spokoju.
Wchodząc do alkowy powiedziałem po cichu Julianie, nie patrząc jej w twarz jednak:
— Pogorszyło mu się.
I zachowaliśmy oboje długie milczenie. Chwilami wstawałem i podchodziłem do okna, aby przyjrzeć się śniegowi. Kręciłem się po pokoju, pod wpływem nieznośnego niepokoju. Juliana, z głową zanurzoną w poduszkach, cała pokryta niemal była kołdrami. Kiedy zbliżałem się, otwierała oczy i rzucała na mnie szybkie spojrzenie, z którego nic wyczytać nie mogłem.
— Zimno ci?
— Tak.
Ale w pokoju było ciepło. Powracałem bez przestannie do okna, przypatrując się śniegowi, co spadał zwolna w płatkach. Była druga popołudniu. Co się tam działo teraz w pokoju dziecka? Nic nadzwyczajnego z pewnością, skoro nie przychodzono po mnie. Ale niepokój mój wzrastał tak bardzo, że postanowiłem pójść zobaczyć.
Otwarłem drzwi.
— Gdzie idziesz? — zawołała Juliana podnosząc się na łokciu.
— Idę tam, na chwilę. Powrócę natychmiast.
Ona wciąż siedziała podniesiona, wsparta na łokciu, nadzwyczaj blada.
— Czy nie chcesz? — spytałem.
— Nie. Zostań tu, przy mnie.
Nie kładła się napowrót na poduszki. Przestrach okropny zmieniał twarz jej do niepoznania; oczy błąkały się z niepokojem, jakby ścigały jakiś cień ruchomy, jakieś widmo. Zbliżyłem się, ułożyłem ją sam napowrót, poprawiłem poduszki, dotknąłem jej czoła i spytałem łagodnie:
— Co ci jest, Juliano?
— Nie wiem; boję się...
— Czego?
— Nie wiem. To nie moja wina; jestem chora, rozstrojona, taka już jestem teraz.
Ale jej oczy zamiast patrzeć na mnie, wciąż błądziły po pokoju.
— Czego szukasz? Czy co widzisz?
— Nic, nic.
Dotknąłem ręką jej czoła. Ciepło jego było normalne zupełnie. Ale wyobraźnia moja poczęła się niepokoić.
— Widzisz przecie, że cię nie opuszczam, siedzę wciąż przy tobie.
Usiadłem, czekałem. Dusza moja znajdowała się w tym stanie zawieszenia trwożnego, które towarzyszy zazwyczaj zbliżającym się wypadkom. Miałem tę pewność, że za chwilę przyjdą mnie wołać. Nadstawiałem ucha za najlżejszym szelestem. Od czasu do czasu słyszałem dźwięk dzwonków w domu. Posłyszałem głuchy turkot ciężkiego powozu, toczącego się po śniegu. Ozwałem się:
— To doktór prawdopodobnie przyjechał.
Juliana nie odrzekła ani słowa. Oczekiwałem. Upłynął czas jakiś nieokreślony. Nagle posłyszałem łoskot drzwi otwieranych, odgłos kroków zbliżających się. Zerwałem się na równe nogi. A w tej samej chwili podniosła się i Juliana również.
— Co to się stało?
Ale ja wiedziałem już co się stało, wiedziałem wszystko dokładnie aż do słów, jakie mi powie osoba, co teraz wejdzie.
Weszła Krystyna. Zdawała się wielce pomieszaną, ale starała się pokryć wzburzenie. Wybąknęła nie podchodząc do mnie, ale zwracając się ku mnie spojrzeniem:
— Czy pan pozwoli powiedzieć sobie słów parę.
Wyszedłem z alkowy.
— Co się stało? Odpowiedziała po cichu:
— Mały ma się źle. Niechaj pan się śpieszy.
— Juliano, wychodzę na chwilę. Pozostawiam ci tu Krystynę. Powrócę natychmiast.
Wyszedłem. Pobiegłem pędem do pokoju Rajmunda.
— Ach! Tullio, mały umiera! — wołała matka moja w rozpaczy, pochylona nad kołyską. — Patrzaj! Patrzaj!
Schyliłem się również nad kołyską. Nastąpiła zmiana szybka, niespodziewana, pozornie niewytłomaczona, przerażająca. Drobna twarzyczka przybrała barwę popiołu, usta zsiniały, oczy straciły blask, przyćmiły się, zagasły. Zdawało się, że biedne stworzenie ulega działaniu trucizny gwałtownej.
Matka odpowiadała mi urywanym głosem:
— Jeszcze przed godziną był prawie zupełnie dobrze. Prawda, że kaszlał; ale to było i wszystko. Wyszłam ztąd, opuściłam go, pozostawiwszy Annę w pokoju. Sądziłam, że go zastanę uśpionego, bo był jakiś senny... Powracam i zastaję go w takim, ot, stanie. Dotknij go: prawie już zimny.
Dotknąłem czoła jego, policzków. W istocie, temperatura skóry obniżyła się.
— A cóż doktór?
— Nie przybył jeszcze. Posłałam po niego.
— Trzeba było kazać zaprządz do powozu.
— Tak. Cyryak pojechał.
— Czy tylko nie poszedł? Tu niema czasu do stracenia.
Nie było to udaniem z mojej strony. Byłem szczery. Nie mogłem dopuścić, by niewinne dziecko umierało bez pomocy, by nie spróbowano jeszcze chociaż go ratować. Wobec tego trupa już niemal, teraz, kiedy zbrodnia moja lada chwila miała się dokonać, litość, wyrzuty sumienia, boleść ścisnęły mi duszę. Oczekując na lekarza, niemniej byłem oszalały, jak matka. Zadzwoniłem. Wszedł służący.
— Czy Cyryak pojechał?
— Tak, panie.
— Może poszedł pieszo?
— Nie, proszę pana; pojechał kabryoletem.
Fryderyk nadbiegł zdyszany.
— Co się to stało?
Matka, wciąż pochylona nad kołyską, zawołała:
— Dziecko umiera!
Fryderyk podszedł bliżej, popatrzał.
— Ono się dusi — rzekł. — Czyż nie widzicie? Nie oddycha już wcale.
I pochwycił dziecko, wyjął je z kołyski, podniósł, wstrząsnął niem.
— Nie, nie! Co ty robisz? Zabijesz je jeszcze! — wołała moja matka.
W tej chwili drzwi otwarły się i głos czyjś oznajmił;
— Doktór.
Doktór Jemma wszedł.
— Miałem już przybyć; w drodze spotkałem kabryolet. Cóż tu się stało?
Nie czekając na odpowiedź, postąpił ku memu bratu, który trzymał jeszcze Rajmunda na rękach, odebrał od niego dziecko, przyjrzał mu się i spochmurniał.
— Spokoju tylko — rzekł — trochę spokoju! Trzeba je rozwiązać z powijaków.
I położył dziecko na łóżku mamki, pomógł matce mojej wyjąć je z pieluch.
Drobne ciałko ukazało się. Miało ono tęż samą barwę ziemistą, co twarz. Kończyny opadały obwisłe, bezwładne. Tłusta ręka doktora obmacała skórę w różnych okolicach ciała.
— Zrób mu co doktorze! — błagała moja matka. — Ocal go!
Ale doktór zdawał się niezdecydowany. Pomacał puls, przyłożył do piersi i szepnął:
— Wada serca... Niepodobna.
Potem zapytał:
— Ale jakimż sposobom zaszła taka zmiana? Tak niespodziewanie?
Moja matka chciała mu opowiedzieć, jak to się stało; ale zanim dokończyła opowiadania, wybuchnęła łkaniem. Lekarz zdecydował się spróbować jeszcze czegoś; starał się wyrwać dziecko z odrętwienia, w które popadło: starał się znaglić je do płaczu, krzyku, wywołać wymioty, pobudzić do jakiegoś energiczniejszego ruchu oddechowego. Moja matka patrzała w niego, stojąc tuż obok a z oczu jej szeroko rozwartych łzy ściekały strumieniem.
— Czy Juliana jest już zawiadomiona? — spytał mnie brat.
— Nie, nie sądzę... Podejrzewa coś może... Może Krystyna... Pozostań ty tutaj. Ja idę zobaczyć do niej i zaraz powracam.
Popatrzyłem raz jeszcze na dziecko na ręku lekarza, popatrzałem na matkę. Wyszedłem z pokoju, pobiegłem do Juliany. Przed drzwiami zatrzymałem się. „Co ja jej powiem? Czy mam jej powiedzieć prawdę?“ Wszedłem; zobaczyłem, że Krystyna stoi we framudze okna; minąłem pokój dążąc do alkowy, u której firanki były teraz zapuszczone. Juliana zwinięta była w kłębek pod kołdrami. Kiedy zbliżyłem się do niej, spostrzegłem, że trzęsie się cała jak w paroksyzmie febry.
— Juliano, jestem już, to ja.
Odkryła się, zwróciła ku mnie twarz i spytała mnie po cichu:
— Przychodzisz ztamtąd?
— Tak.
— Powiedz mi wszystko.
Pochyliłem się ku niej i mówiliśmy zblizka po cichu.
— Jest chory.
— Bardzo chory?
— Tak, bardzo chory.
— Czy umierający?
— Kto to wie? Może.
Nagłym ruchem oswobodziła ramiona i oplotła mi szyję. Policzek jej przycisnął się do mojej twarzy; i czułem jej drżenie, czułem chudość biednej jej schorowanej piersi. A kiedy tak dusiła mnie w uścisku, w moim umyśle zarysowała się złowroga wizya oddalonego pokoju; widziałem dziecko o oczach przyćmionych, zagasłych, matowych, o ustach zsiniałych; widziałem płynące łzy mojej matki. Nie było radości w tym uścisku. Serce moje ściskało się; dusza czuła się zrozpaczoną i samotną, tak schylona nad przepaścią ciemną tej drugiej duszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.