Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nazajutrz rano obudził się Kasztelanic jak zwykle w bardzo kwaśnym humorze; był li to skutek wieku, czy ciężkiej strawności i wylewania się żółci, nie wiem; zużyty starzec zawsze dźwigał się z łóżka posępny, gniewny, i potrzebował żeby go otaczający niejako wciągnęli w życie, rozbudzili do niego powolnie, rozchmurzyli. Może tam we śnie odzywało się sumienie, czy mówiły wspomnienia jakie; to pewna, że w pierwszych rannych godzinach nikt z najpoufalszych i najlepiej z nim zażyłych nie przystępował do niego bez trwogi. Najprzywyklejszy Termiński, z wysiłkiem, zbierając się na odwagę i wytrwałość, wsuwał się do pokoju, w którym starzec z zaciśnionemi usty, obwisłą brwią, żółty, drżący, pokaszlujący, rozgorączkowany, czekał na ludzi, by na nich uzbieraną we śnie wylać gorycz wewnętrzną.
Pierwsze jego pytania, pierwsze odpowiedzi, były zawsze cyniczno-szyderskie, nie litościwie smagające, przejęte najokropniejszem rozczarowaniem — nigdy jeszcze nie obudził się z słowem dobroci, z uśmiechem łagodności na ustach.
Termiński, na odgłos dzwonka, wszedł do pokoju sypialnego Kasztelanica. — Pokój ten dosyć wielki, z łożem obszernem mahoniowem, osłonionem firankami, z kominem, na którym stał zegar marmurem, brązem i świecidłami ozdobny, miał dwoje drzwi widocznych, a trzecie w szafie ukryte, które przez wązki korytarzyk wiodły do apartamentu panny Anieli. — U okna grubej materji firanką w części zasłonionego, stała gotowalnia, bogata w najrozmaitsze przybory i kosmetyki, mydła, wonie, narzędzia toaletowe, flaszki i puszki, noszące na sobie cechy nie dzisiejszego ale wytwornego smaku.
Wszystko to było kosztowne, piękne, drogie, ale nie razem kupione i nie nowe; pochodzić mogło z końca XVIII., a z początku XIX. wieku, gdy mitologia jeszcze i greckie wzory wszystko piętnowały często najnieszczęśliwszem naśladownictwem.
Dywany równie piękne, ale stare, wyścielały podłogę wieńcami z róż i amorków. Zresztą, nic tu tak dalece nie było dla oka i ozdoby samej, a na wytartych sprzętach widoczna była, przy troskliwości o wygodzie, oszczędność posunięta do skąpstwa. Trochę zszarzany dywan w nogach łóżka załatany był prostym krajczakiem.
Na rozsunionem z firanek łożu siedział starzec, przygarbiony, w białym czepku żółtą wstążką związanym, w kaftaniku trykotowym i podobnych spodniach — siedział, dyszał i na drzwi spoglądał, oczekując przyjścia Termińskiego, który się widać na daną sekundę nie zjawił, bo brzmienie dzwonka, nie powinno było ucichnąć a sługa już musiał być we drzwiach.
Termiński bardzo postawny mężczyzna, pięknego wzrostu, przystojnej twarzy, rysy miał jednak tak nie wybitne, tak pospolite, że gdyby nie usta co im jakiś nadawały charakter, nicby na tej masce nieruchomej, gipsowej wyczytać nie można. Była to księga zamknięta — namiętność, myśl, życie nie wycisnęły się na karcie jej białej, martwej, nieruchomej a strasznej tajemnicą, którą kryła. Tylko w ustach zaciętych i ściśnionych a niekiedy drżących, znać było człowieka silnej woli, który wszystko z siebie zrobi co zechce, człowieka co jednej myśli, jednej jakiejś nadziei poświęcił się i życie za nie dać gotów. — Te usta jedne czasem żyć się zdawały; śmiały się nieco, łagodniały w potrzebie, wyrażały dumę i pewność siebie i jak w lalce, której część się porusza, gdy reszta nieruchomą zostaje, te oczy, czoło, postawa, grze warg nie wtorując wcale, zdawały się z kamienia wykute. Wzrok był zimny, niemy, milczący, szklanny; pięknie zbudowany; bardzo dobrze ułożony, Termiński był co się zowie przystojnym mężczyzną, ale już podstarzał i zbladł w ciężkiej pracy — resztki tylko pięknej twarzy i gibkiej, zręcznej postawy mu zostały. Ubiór jego był czysty i prawie wykwintny.
— Ha! — zakaszlał stary — ha! już się coś pan Termiński opuszcza — dzwonię, dzwonię — darmo!
— Na pierwszy odgłos.... byłem gotów.
— Proszę mi nie przeczyć! — gwałtowniej rzekł Szambelan — szlafrok. — Termiński już stał z szlafrokiem, który starzec wdział powoli i usiadł w bliskim fotelu. Spojrzał w okno, ranek był pochmurny, ziewnął.
— Każe pan okno otworzyć?
— Proszę czekać rozkazu — miej WPan cierpliwość kiedyś sługą.
Lokaj cofnął się i w tył założywszy ręce, stanął pokornie za krzesłem.
Kasztelanic spojrzał na zegarek.
— Czekolada — rzekł kaszląc.
Drzwi w szafie utajone otworzyły się i Termiński wysunął się niemi; stary sam pozostał, obejrzał się po pokoju, ciężko okiem zatoczył, szydersko się do siebie uśmiechnął jakoś i zadumał zmiąwszy usta zbladłe.
Ale nim duma jego miała czas przejść w osłupienie, zwykłe ludziom starym i zużytym, wrząca i szumem pokryta czekolada ukazała się z Termińskim we drzwiach pokoju; stoliczek wykładany mozajką zatoczył się przed niego i biała serweta opadła na kolana.
Po pierwszych łyżeczkach wrzącego napoju, gdy życie podsycone na policzki krwią wytrysło i rozjaśnił© zbielałe oczy, Termiński, wiedząc że mu już można bez niebezpieczeństwa się odezwać, rozpoczął rozmowę.
— Bulwa pojechał do Wrotkowa....
— Kraść? — spytał Szambelan zimno.
— Pilnuje go tam Rachmistrz.
— A Rachmistrza kto?
— Ja.
— A Waćpana? — dodał Kasztelanic sucho.
— Mnie, Jaśnie Panie, sumienie.
— A a a! sumienie! sumienie! — szydersko, powoli powtórzył pan. — Cóż tam Jaś? — spytał po chwili.
— Pan Jan dziś coś długo spał, bo wczoraj długo po ogrodzie się przechadzał, a potem czytał jeszcze.
— Co? pewnie odkradzioną u mnie książkę? — rzekł uśmiechając się stary.... — o! łajdak!
— Niewiem co czytał.
— Kształci się, z przekąsem rzekł stary, stawiając filiżankę i ocierając usta. — Jakże tam zdrowie panny Anieli?
— Nie widziałem jej.
— Humor czy lepszy jak wczoraj?
— Wątpię, ma ona swoje zmartwienia.
— Zmartwienia te są dla mnie tylko, nie dla niej — odparł sucho Kasztelanic; — wywozi je na targ daremnie, ja za to nie zapłacę. Ja to dawno znam: więcej u mnie dobrym humorem i wesołą twarzą zyskać można.
Termiński zagryzł usta.
— A co tam nowego?
— Pani Hieronimowa chce wyjeżdżać.
— A! już! no, to kazać zaprzęgać! — śmiejąc rzekł Kasztelanic. — Nudzi mnie baba ze swoim słodkim uśmieszkiem piętnastoletnim.... to anachronizm.
— Nie wiem co to jest, że tak się nagle wybrała — rzekł Termiński — ale posądzam pana Samuela, że to jej poradzić musiał. Zdaje się, że daleko dłużej zabawić myślała, choć ludzie jej psykali od dawna.... ale wczoraj długo z sobą wieczorem się naradzali, szeptali, rozprawiali chodząc po dziedzińcu, zapewne, żeby ich kto nie podsłuchał.... i dziś poczęła się wybierać.
Kasztelanic z zadowolnieniem uśmiechnął się do siebie.
— Prosiła mnie czyby nie mogła wcześniej Jaśnie Pana pożegnać.
— Waćpan przecie wiesz, że ja do obiadu nie jestem widzialnym dla nikogo.
— To też odpowiedziałem jej, że to być nie może, ale wyjechać bez pożegnania nie radziłem.
— Na to nadto grzeczna i parafianka biedaczka, rzekł Kasztelanic.
— A pan Rotmistrz? spytał po chwilce.
— Rotmistrz jeszcze nie powrócił z polowania.
— Nie upoluje sobie gdzie rozumu? — rzekł nawiasowo gospodarz.
Termiński rozśmiał się tylko. — Czekolada była skończona, do ubierania zawcześnie; spojrzał na zegarek i wyszedł.
Jego wyjście było znakiem dla panny Anieli, że czas się jej ukazać, ale minutę całą spóźniła się, i nie bez celu.
Nim się ona ukaże, powiedzmy słowo o tej tak ważnej w domu Szambelanica postaci. Wiemy już że panna Aniela była córką mieszczanina z pobliskiego miasteczka, ubogich rodziców dzieckiem, której Bóg nie dał innego posagu nad ładną twarzyczkę i niepospolicie obdarzoną główkę. Rodzice nie pocieszyli się jej losem, bo ją kilkonastoletnią przy wstępie na świat odumarli. Została przy starej ciotuni, kobiecie jak szatan złej i jak szatan przebiegłej, intrygantce, której talent spełzł napróżno w małem miasteczku. Chciwa, złośliwa, przewrotna, pożerana gorączką podżegania do złego, zawsze umiejąca sobie zręcznie jakoś każdą swą czynność wytłómaczyć, stara Robowa, niegdyś żona stolarza, kiedy się tu z Kolbuszowej przeprowadził, przepędziwszy młodość awanturniczo, przyspieszywszy mężowi śmierć swem najohydniej wyuzdanem życiem, — wzięła siostrzenicę jak się bierze konia — z myślą zarobienia na niej. Ona to wykształciła ją i w świat popchnęła. Aniela przeszła jeszcze swoją nauczycielkę w zręczności; od dziecka było to najdziwniej obdarzone dziewczę, które zgadywało i przeczuwało wszystko, i ku wszelkiemu złemu z namiętną biegło ciekawością. Pod przewodnictwem ciotuni wykwitła bogato we wdzięki i sprytek, a Robowa myślała już tylko jak ten towar sprzedać, umiejąc go ocenić wedle wartości i z góry wiedząc co za podobne cacko na dobrego kupca wziąć można.
Nie chybiła też żadnej zręczności popisania się z siostrzeniczką — woziła ją, pokazywała i złapała nareszcie młokosa, syna bogatego właściciela w sąsiedztwie, na którego pierwsze miłostki nie patrząc niby, dozwoliła im zajść daleko, obejrzała się dopiero, gdy już heroicznie z nich ratować się było trzeba. Plan obmyślała sama Robowa. — Młody człowiek struchlał, gdy ojciec jego dowiedział się o wszystkiem, a że to był starzec surowy i popędliwy, a dzieciak młody, niedoświadczony i zakochany, z przerażenia, z żalu, z przywiązania, wywiązała się w nim choroba, której skutkiem była śmierć. — Plan całkiem się nie udał; Aniela pozostała wdową, ale pani Robowa potrafiła przestrachem zgorszenia i wrzaskiem zmusić ojca do sowitej opłaty.
To było pierwsze pole Anieli; los jakiś nieprzyjazny chciał, by jej wysokie talenta zawsze bezużytecznie i daremnie pełzły. — Zastawiono sieci powtórnie, na starego pułkownika od piechoty, któremu Robowa ukazała w bardzo zajmujących kolorach swoją niewinną i nieszczęśliwą sierotę. Pułkownik już się miał żenić, gdy stary ojciec ów, dowiedziawszy się o tem, a zawsze chciwy zemsty za syna, objaśnił go o przeszłości Anieli i wszystkie stosunki zerwane zostały.
Aniela chorowała, umierała, rozpaczała po siwym Pułkowniku; Robowa poprzysięgła zemstę straszliwą, a Pułkownik ruszył dalej, na nowym kwaterunku szukać żony.
Po tych dwóch nieszczęśliwych próbach w domu pani Robowej zjawił się Termiński, zobaczył Anielę, a że miejsce po oddaleniu panny Julii, chorej na kaszel i podejrzanej o suchoty, wakowało przy Kasztelanicu, zbadawszy ją i ciocię, ułudziwszy obie nadziejami wielkiemi, zabrał z sobą sierotę do Strumienia dla zarządzania domem. Jaka tam była początkowo umowa między niemi, niewiadomo; ciocia z początku bardzo sobie życzyła, żeby z Anielą, dla oka ludzkiego, żenił się Termiński, ale jemu się tego nie chciało, ażeby się więc pozbyć cioci i siostrzenicy, szepnął, że temby sobie los daleko może świetniejszy zagrodziły. Chodziło tylko o to by się staremu podobać, stać niezbędną, usidlić go — a kto wie? on sam mógł pannę Anielę powieść do ołtarza.
Termiński wiedział o niepodobieństwie takiego końca (w chwili gdy to się działo), i dla tego właśnie łudził je tem obie. Ale nie znał Anieli; w istocie, stworzeńko to było daleko zręczniejsze, śmielsze, chytrzejsze, niżeli się spodziewać było po wychowaniu Robowej i życiu jakie pędziła w małem miasteczku. Zaledwie weszła na dwór Kasztelanica, z tytułem zwykłym Ochmistrzyni, zgadła zaraz charaktery tych co ją otaczali, owładnęła wszystkiemi, ukształciła się powierzchownie, potrafiła doskonale zastosować do otaczających, i przeraziła Termińskiego, niespodzianą zręcznością w postępowaniu z Kasztelanicem. Napróżno, zapóźno chciał ją wycofać różnemi sposobami; Aniela pozostała mimo niego i kamerdyner musiał zwrócić się ku niej, by nie mogąc się jej pozbyć, przynajmniej korzystać.
Są tak szczęśliwe organizacje ludzi, które nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy z tego co czynią, umieją wszakże każdy krok stawić trafnie i postępować jak gdyby z najgłębiej obmyślanego planu. Instynkt jakiś wskazuje im drogę: nie chybią słowem, ruchem, wejrzeniem i dochodzą do celu cudownie, fatalnie rzecby można, nie wiedząc nawet jakie ominęli niebezpieczeństwa. Tą trafnością instynktową w najwyższym stopniu obdarzona była Aniela, i tak szybko z mieszczanki przedzierzgnęła się na panią, że osłupiały Termiński poczynał się chwilami lękać tej, którą sam wprzódy naraił. Jakby przeczuwała jakąś potrzebę wykształcenia się powierzchownego, nabrała maniery, mowy, tonu zupełnie nowego, raczej przeczutego niż naśladowanego, bo kogóż w Strumieniu widzieć mogła? Chciwie czytała, uczyła się, w przeciągu lat kilku zmieniła się tak zupełnie, że ciotka nie śmiała do niej zagadać, nie odważyła się przy niej usiąść, tak czuła już jej wyższość nad sobą.
Kasztelanic też przywiązał się do niej, o ile ten człowiek mógł się do kogo przywiązywać; była mu potrzebną, bo go zagadywała, bo go jątrzyła, ożywiała, bo mu pochlebiała gniewając go, z szatańską zręcznością wszystko na korzyść swoją obrócić umiejąc. Wysiliła się nie na to żeby jego serce pozyskać, czuła bowiem, że w tej zeschłej piersi serca nie było, ale by mu się stać nieodbitą w życiu — i taką już była prawie. Teraz rozpocząć się miał dramat, który wkrótce rozwijający się ujrzymy, osnuty wcześnie w tej główce, godnej świetniejszego pokrycia nad prosty tiulowy czepeczek.
Termiński patrzał na nią od niejakiego czasu niespokojny, trwożny, coraz niżej spadając z roli protektora jaką piastował i nie umiejąc sobie poradzić, by ją do stopnia, który w początku zajmowała, usunąć. Aniela garnęła się do góry. Niedowierzał jej, myślał właśnie i rozważał głęboko, czy rozpocząć wyprawę przeciw niej i wypowiedzieć jej wojnę otwarcie, czy zawrzeć przymierze. Musiał ją uznać silną, gdy sam pewien będąc, że jest niezbędnie potrzebny Kasztelanicowi, nie ważył się jeszcze jej zaczepić.
Była to godzina panny Anieli — weszła Aniela. Dziś jeszcze wybitniejszy na jej twarzy był wyraz smutku, rozjątrzenia i nieukontentowania, gniewu prawie — ale wszystkie te uczucia przybrane grały tylko komedję.
Starzec odwrócił się ku niej i powitał weselej — ona się nie rozchmurzyła, usiadła opodal i zdawała zajęta więcej pokojem jego niż nim. Kasztelanicowi oczy zabłysły, wargi się zacięły, pożółkł.....
— Porzuć Waćpanna te fąfry — rzekł — ze mną się to wszystko na nic nie przydało — tem nic nie wytargujesz...
Aniela porwała się jak oparzona.
— Pan jesteś nielitościwy i bez serca! — zawołała tragicznie — chcesz by ci każdy poświęcał wszystko, nawet swoje najtajemniejsze uczucia; posądzasz nawet smutek!
— Posądzam! tak! posądzam! — rzekł Kasztelanic — bo ludzi znam, a kobiety jeszcze lepiej niż mężczyzn....
Wzgardliwie się uśmiechnęła panna Aniela.
— Co? — nie? — spytał Kasztelanic.
— Nie będę się panu sprzeciwiać....
— Pozwalam, sprzeciwiaj się; godzina dziesiąta, można, nic mi to już nie zaszkodzi — rzekł flegmatycznie starzec.
Ruszyła ramionami kobieta i popędliwie odezwała się:
— Pan nie znasz nikogo, a najmniej kobiety! Chcesz naprzykład wesołości od kogoś co jak ja, nieszczęściem wtrącony został w najohydniejsze położenie. Ja mam czucie, mam serce! mam wstyd! ja się krwawemi łzami codzień zalewam za gorzki mój chleba kawałek, a pan mi się każesz uśmiechać!
— Dość to ładnie powiedziano, ale rzecz znajoma — odparł Kasztelanic — rozumiem: trzebaby czemś ten chleba kawałek osłodzić.
— Pan mnie nigdy nie zrozumiesz? a posądzasz ohydnie!
— Mówię prawdę? hę? wszak tak? — Ale cóż chcesz więcej! W testamencie będziesz miała dowód mej wdzięczności i pamięci.
— Ja wprzódy umrę — smutnie odpowiedziała Aniela.
— Nie wiem, ale na wyprzódki w tej rzeczy nie spieszę, — jeśli chcesz — ja się o pierwszeństwo nie myślę ubiegać.
— Umrę, a raczej — dodała z bystrym rzutem oka — odmienię to życie — pójdę ztąd!
Kasztelanic spojrzał na nią z uśmiechem niedowiarstwa.
— Rozmyślisz się i nie zrobisz tego — rzekł złośliwie — straciłabyś swoje zasługi.
— To życie mi obrzydło!
Skrzywił się starzec dziko i brwi namarszczył.
— Za daleko idziesz Mościa Panno — rzekł sucho. — Nie życzę się zbyt wygadywać, zmieńmy rozmowę.
Zmierzyli się wzrokiem, Aniela postrzegła wrzący w nim gniew zimnego samoluba, on w niej poczuł złość upartej i silnej wolą niezłamaną kobiety — cofnęli się przed sobą oboje. Starzec odwrócił się ku oknu.
— Powiem ci — rzekł — dobrą nowinę: pani Hieronimowa odjeżdża.
— O! to tak obojętne dla mnie.
— Wiem przecie, że tej uśmiechniętej baby, co się do ciebie tak wdzięczy nie lubisz.
— Cóż mi ona szkodzi?
— Aleś mi winna za tę nowinę co pociesznego, co ciekawego, wesołego.
Aniela wstała nachmurzona i milcząca.
— Powiem panu — po chwili namysłu rzuciła stanowczo — że chcę i postanowiłam go opuścić.....
Kasztelanic, który się wcale nie spodziewał takiej odpowiedzi, a czytał w jej oczach postanowienie silne, zadrżał, zawahał się, zachwiał — potem silnie zadzwonił.
Panna Aniela wyszła, bystro tylko rzucając nań okiem.
Termiński stał już we drzwiach, zobaczył na twarzy pana niespodzianą zmianę; Kasztelanic posiniał cały i trząsł się — poskoczył żywo ku niemu.
— Co to panu? — zawołał.
— Co? — bełkocząc odparł stary — Aniela, ta głupia Aniela chce wyjeżdżać.
Nim się zebrał na odpowiedź ostrożny sługa, poszedł się wprzód upewnić, że za drzwiami szafy nie było nikogo, zamknął podwójne na klucz i stanął przed Kasztelanicem z uśmiechem obojętnym i założonemi rękoma.
— Cóż to proszę Jaśnie Pana tak strasznego, że panna Aniela chce jechać?
— Jakto? ty wiesz jak do niej przywykłem, i pytasz mnie o to?
— A nie przestrzegałem ja pana, żeby do niej nie przywykać?
— Ale to utrapiona czarownica! — z gniewem odparł Szambelan — umiała mi się przylizać, przywiązać mnie, i widząc swoją siłę, uchodzi.
— Czy pan temu wierzy — spytał Termiński — Pan??
— Ja? ot, powiem ci — chłodniej począł Kasztelanic — nie koniecznie wierzę, ale zawsze się boję; to zamęt, to zmiana w życiu, wcale dla mnie nie potrzebna.
— Cóżby ona z sobą zrobiła? — spytał sługa.
— A szatan ją wie! dość że mi się oznajmiła, że odjeżdża. — Czegoż już chce? niechże powie.....
— Przepraszam pana — stanowczo odparł Termiński — ale w ten sposób zrobi pan sobie z niej królowę i panią. Jeśli jej raz damy co zamarzy, będzie wyjeżdżać co tydzień.
— Jakiś ty sprytny Termiński! no! ale cóż począć? — spytał stary.
— Dać jej wyjechać.
— A jeśli wyjedzie?
— Ha! znajdziemy sobie drugą Ochmistrzynię — rzekł śmiejąc się i zacierając ręce kamerdyner.
— To, nie, tego nie chcę — rzekł Kasztelanic — ja do jej usług przywykłem; do innej ciężkoby mi się było przyzwyczaić.
— Więc JPan myślisz jej dać co zechce?
— Dać! uśmiechnął się stary chytrze — a kiedyżeś ty widział, żebym ja co dawał? — i dodał po cichu — obiecać to co innego! — Pokiwał głową, spojrzał na zegarek: — Cóż postanowimy? — rzekł powoli.
— Pozwolić jej jechać.
— Ale nie! nie! ona doprawdy zrobić to gotowa.
— Nie! nie! oho! nie pojedzie, jestem tego pewny; będzie się obawiać by ją nieopuszczono, przeprosi i koniec.....
— Ha! próbuj! — rzekł stary — ale w ostatku do wyjazdu nie dopuszczaj. Jeśliby myślała wyruszać, daj mi znać i wstrzymaj — odpowiadasz mi za nią — nie chcę żeby jechała!
I z widoczną niespokojnością wstał Kasztelanic z krzesła spoglądając na zegarek uważnie, obawiając się by zwykła jego godzina, o której nie pomyślał w porę, nie uciekła mu zbyt daleko.
Nastąpiło ubranie ze wszystkiemi ceremoniami toalety człowieka, co się chce odmłodzić tysiącem sztucznych środków i wierzy w kosmetyki, mydła, wody, przyprawne zęby i pożyczane barwy. O! widok to był przykry i smutny! bo nic smutniejszego nad starość, która się ocenić i uszanować nie umie.
Dobrą godzinę trwało to piększenie mozolne; wreszcie Kasztelanic przejrzał się w wielkiem zwierciedle — był gotów. Termiński ustąpił mu z drogi i uszedł szybko ku wyjściu, a starzec dobywszy klucza zawieszonego na jedwabnym sznurku na szyi, zbliżył się ku trzecim drzwiom, odemknął je powoli, ostrożnie, wcisnął się żywo do tajemniczego pokoju i zaryglował w nim zaraz starannie.
Termiński na progu został sam, zadumany przez chwilę, ustawił krzesła, zasłał łóżko i powoli wyszedł do panny Anieli.
Na progu zmierzyli się oczyma: on zimny i niezbadany, ona gniewna i zaperzona.
— Co to jest? co to pani myśli? — zapytał poufale Termiński, dobywając tabakiereczki i powoli zażywając albanki.
— Widzisz pan, myślę jechać! — udając największy gniew odpowiedziała Aniela — życie tu już mi obrzydło; wisieć tak przy tym zwiędłym starcu, nieznośnym, nielitościwym, szyderskim..... to grób! i gorzej grobu. Nie mogę, nie chcę tu być dłużej! Świecić ciągle oczyma przed światem, przed godną jego rodziną hołyszów co nas pilnują i szydzą..... nie zniosę tego dłużej, nie zniosę!.....
— Ale bo widzi panna Aniela, że kiedy się co z góry wiedziało i na co zgodziło.....
— Nie godziłam się przecie na całe życie i na powolną śmierć.
— No! czegóż panna chce?
— Żebyście mi oba, ty i pan twój, dali pokój!..... Termiński tylko się rozśmiał.
— Dalibóg pannuniu, to jeszcze nie w porę ta komedja. A jak my pannę puścimy?
— Niczego więcej nie pragnę!
— E! mówmy tu otwarcie! — rzekł zniecierpliwiony sługa — wszakżeśmy we dwoje, na co to kłamać. Panna wprawdzie zyskujesz swobodę, ale z nią i hołotę; wracasz do cioci Robowej, a teraz o tych pułkowników coraz trudniej.
Aniela zarumieniła się i pobladła nagle.
— Jeśli panisko Bogu ducha odda — mówił dalej Termiński — zapisy przepadną, nadzieje licho weźmie. Tu trzeba dotrwać do końca, bo koniec dzieło chwali dopiero. Widzisz Waćpanna; służę mu lat dwadzieścia pięć, grosza przy duszy nie miałbym, żeby nie poczciwy ten Bulwa co mnie czasem jakim rublem podratuje; kraść nie chcę i niepodobna; dwadzieścia pięć lat zmarnowałem czekając i będę czekał jeszcze, a mam lat pięćdziesiąt..... Waćpanna zaś mając zaledwie....
— Proszę moich lat nie liczyć!
— Przepraszam, ale tak z gruba biorąc, młodsza jesteś odemnie — a już się niecierpliwisz. Przypominam pannie, że Kasztelanic zbliża się pod dziewięćdziesiąt — to piękny wiek!!
Panna Aniela ruszała wprawdzie ramionami, ale słuchała.
— Ale ja w tej sromocie wyżyć nie mogę! ja mam wstyd i sumienie — ja chcę...
— Ale to co innego; jeśli panna, jak się domyślam, życzy sobie do klasztoru wstąpić! — zawołał Termiński ze śmiechem — jeśli tak — nie przeszkadzam.
Nie wiem co sobie zamierzała panna Aniela i jakie miała rachuby, ale niewzruszona, przekonywającą wymową Termińskiego, poczęła się z dziwną obojętnością pakować i wybierać. Sługa postał przypatrując się chwilę, nachmurzył się zamyślony i odchodząc rzekł w duchu:
— No! no! do tego to już doszło! trzeba radzić, bo może być źle — albo pannę wyforować, albo jej pomagać i z nią się sprzymierzyć. Mógłbym po dwudziestu pięciu latach wylecieć najniespodzianiej! dobrąm sobie biedę kupił! — Ha! poradzimy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.