Inkasenci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Inkasenci
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


INKASENCI.





Działo się to w przededniu wyborów... Do p. Aleksandra Getritza, właściciela sklepu ze świętościami, obok Katedry lwowskiej, weszło dwóch panów, zamykając skrzętnie drzwi za sobą. „Panami“ to oni właściwie nie byli, gdyż z wyglądu wziąć ich było można raczej za zwykłych batiarów zamarstynowskich, ale w sezonie przedwyborczym ktoby tak czynił, byłby lekkomyślnym, bo niewiadomo, gdzie i na co tacy panowie przydać się mogą, — a jak świadczą niedawne wypadki, potrafią się oni wydrapać na wybitne szczeble drabiny społecznej, ażeby gasić świeczniki narodowe.
Pan Getritz jest człowiekiem jowialnym, o uśmiechniętych oczach i podługowatej twarzy, którą ściąga lub przydłuża, w miarę tego, w jakiem jest usposobieniu i sytuacyi, a w chwilach, gdy potrzebuje namysłu, czyści zawzięcie cwikier w rogowej oprawie.
Obecna chwila była jednak taka, że p. Getritz dla pewności cofnął się za ladę i z tamtąd rzucił badawczem okiem na przybyszów, chcąc ich zapytać o szczęśliwą okoliczność, która ich sprowadziła w jego podwoje.
Zanim jednak kilkakrotnie skurczył i wyprostował twarz, jeden z przybyszów przemówił do niego w te słowa:
— Kandydat dobrodziej pozwoli, że rekomendacya będzie z naszej strony względem osobowości naszej. Ja się mianuję Wojciech Krętacz, a kolega mój Petro Karuzel. Latem urzędujemy na Placu Powystawowym przy karuzeli, którą kandydat znać musi, bo ma i wózki i sanki i inne rzeczy z drzewa ciosane. Tym interesem to ja kręcę, a Pietro wybiera od gości po dwa centy, — to go też i przez to wyborcą mianują. Latem to my tam z naszego urzędu zadowoleni, ale zimą to nie! Interes stoi! Ale że człek ma i głowę i inteligentny jest, więc razem z Petrem zawiązaliśmy w tym roku komitet przedwyborczy żółkiewsko-zamarstynowski pod mianem „czystej z mocną“ — i zgromadziwszy co przedniejszych obywateli, popierać będziemy kandydatów uczciwych i szanowanych, dobrych ojców i opiekunów nas sierót opuszczonych, a skrycie urodzonych, interesujących się naszymi interesami, a potrzeby potrzebujących znający, i w dobrotliwej dobroci ofiarujący ostatni grosz dla bliźniego z głodu konającego a hojnością wskrzeszonego!... A że kandydat dobrodziej jest w sam raz taki, to jednogłośnie uchwała zapadła, że go popierać będziemy i prezydyum uchwaliło na kandydata 50 koron i mnie i Petra wysłało po zjenkasowanie tej taksy!
W trakcie tej przemowy p. Getritz miał dość czasu na wygimnastykowanie swej twarzy, na wyczyszczenie cwikiera i założenia go na nosie — a korzystając z chwili, gdy pan Wojciech Krętacz nabierał powietrza w pełne piersi, aby dalej mówić — odezwał się słodko:
— Ależ ja kandyduję dopiero za trzy lata!
— To nic! Uchwała zapadła i kandydat ma złożyć 50 koron, jak obszył, bo inaczej nie dopuścimy!
— Popuść Wojtek! — wtrącił nieśmiało Petro.
— Dobrze ci gadać: popuść! Uchwała jest na 50 — i z czego tu popuszczać?
— Popuść Wojtek!
— Petro miękki człek, kiedy taka wola jego, to 40 koron na ladę, — i kwita!
— Popuść Wojtek!
— Czy cię cholera nadała, czy co? Ze swego będę dokładał? Co mam popuszczać! Kandydat nie wart 40 koron? Ta na wagę wart więcej! Żeby liczyć kilo po 60 centów, a waży 90 kilo, to masz przeszło 50 papierków!
— Popuść Wojtek!
— Ani mi głowie! Wydatki są! Afisze trzeba, odezwy trzeba, listę kandydatów tyż! Chyba oberwiemy z drukarza... — to 30 koron jak jeden grajcar — i już!
Pan Getritz słuchał cierpliwie wywodów pana Wojciecha, licząc, że lada chwila ktoś wejdzie do sklepu i uwolni go od inkasentów, ale że właśnie na dworze był mróz siarczysty, więc nikt nie kwapił się jakoś po zakupno obrazków świętych i koronek.
Sprawy więc nie można było stawiać na ostrzu noża. Wyłaniała się raczej potrzeba jakiegoś wyborczego kompromisu.
Dlatego p. Getritz wyjął z szuflady dwie dwudziestohalerzówki, położył je przed sobą, a schyliwszy się pod ladę, wydobył flaszkę wody „Hunyady Janos“.
Wodę tę miął zawsze u siebie w zapasie, bo jako stateczny obywatel, zjadał wieczorem poczciwą kolacyę, popijał obficie pilznerem, a czując rano pewne obciążenie żołądkowe, wypijał z pół butelki Hunyady Janos, co mu bardzo a bardzo dobrze robiło. W południe miał język zupełnie czysty — a wieczorem znowu apetyt taki, jak nie przymierzając sam marszałek Badeni.
W chwili więc, gdy Petro chciał wypowiedzieć swoje stereotypowe popuść Wojtek! — p. Getritz, oparłszy się dłońmi o ladę, zaczął w te słowa:
— Proszę ja kochanych panów tego... ten... tak... Otóż kandydatem nie jestem, a że mróz na dworze, to łypnijcie sobie po kieliszku tęgiej z mocną, a jakby wam tego, ten, tak, — (i tu wskazał na żołądek) — to na pół tę buteleczkę — i będzie dobrze! Ale proszę ja kochanych panów, abyście mnie na liście nie drukowali!
— Jeszcze czego? Drukarza paść! Niedoczekanie!
I pan Wojciech z panem Petrem opuścili zadowoleni sklep p. Getritza.
Wojciech Krętacz ściskał w dłoni dwadzieścia centów, a Petro niósł pod pachą butelkę Hunyady Janos.
Tak doszli do pierwszego szynku na Zarwanicy, gdzie wypili dwie kwaterki wódki, zjedli śledzia prosto z beczki zakąsili kawałeczkiem chleba — i wyczerpawszy w ten sposób cały kapitał, poszli dalej inkasować od kandydatów kwoty, które uchwalił komitet przedwyborczy.
U Jonasza dostali spodnie żółte w czarne kratki, które nosił podczas wystawy krajowej we Lwowie w r. 1894 i dwa cukierki.
U Chajesa kalendarzyk losowań papierów wartościowych w roku 1911-tym.
U Winklera puszkę farby do zapuszczania podłogi i pomadę do wąsów.
Wychodząc od Winklera, musieli wstąpić do sieni i ugasić pragnienie. Śledź bowiem w gwałtowny sposób upominał się o wodę. Szczęściem Petro miał w kieszeni flaszkę, ofiarowaną przez pana Getritza, — i tu okazało się dobrodziejstwo ofiarności tego obywatela.
Pokrzepieni poszli dalej.
Löwenstein przyjął ich bardzo grzecznie. Prosił ich naprzód siadać, później kazał im wstać, uroczyście zapewnił, że ich bardzo szanuje, że będzie o nich pamiętał, że zrobi, co tylko będzie w jego mocy, — ale że wyjeżdża na dłuższy czas do Wiednia, — to za powrotem niech się zgłoszą, a już wtedy będzie wszystko dobrze! Gdyby mieli jaką sprawę w Wiedniu, — to stoi im zawsze chętnie do usług, — a gdy pan Wojciech i Petro zadowoleni wyszli z kancelaryi pana posła, to ten korzystając z wolnej chwili, wlazł na gruszę i kopał pietruszkę.
Od Aschkenazego dostali po koronie i dwie próżne butelki z szampana bardzo dobrej marki.
I znowu musieli w sieni popić Hunyadą, bo ich pragnienie bardzo męczyło.
Bataglia dał im najświeższy numer „Gazety Wieczornej“ z tem zapewnieniem, że gdy zamieni wydawnictwo na poranne, to im ten egzemplarz wymieni na „Gazetę Poranną“.
Laskownicki poczęstował ich papierosami, dał im polecenie do Biura dobroczynności w Magistracie, do radcy Ostrowskiego i zapewnił, że Zamarstynów zostanie jeszcze w tym roku przyłączony do Lwowa.
Neumana nie zastali w domu, gdyż pan radca, jak wyszedł o 5-tej rano na posiedzenie Strzelnicy, tak wróci dopiero o 2-giej w nocy. To ich tak rozłościło, że poprzysięgli nie głosować na niego, bo jak zauważył pan Wojciech, nie potrzeba w Radzie takich mudrachelskich pasibrzuchów, ważących z przeproszeniem ze 100 kilo! — ale Petro sprawiedliwiej myślący, dodał: Popuść Wojtek!
Redaktor Wasilewski przyjął ich dość chmurnie. Dopiero zapewniwszy się, że są Wszechpolakami i że tak ważny posterunek, jak karuzela na placu Powystawowym, jest w rękach narodowych demokratów, rozjaśnił swą twarz i wręczył im kilka egzemplarzy „Słowa Polskiego“ z artykułami zasadniczymi tego organu, co było bezwarunkowo wskazane, gdyż ludziom, pracującym społecznie, w wolnych chwilach strawa humorystyczna stanowczo dobrze robi.
Greka zastali w mieszkaniu pootulanego w pledy. Siedział złamany. Strzykało go w krzyżach i cały czuł się jakiś rozkrochmalony. Ale jako człowiek światowy, dał panu Wojciechowi kilka fotografii piękności wideńskich, — Petro zaś otrzymał stary monokl. — „Ale — mówił pan mecenas — niech panowie na mnie nie głosują, bo nie czuję się już na siłach.
Poszli dalej.
Makowicz, wysłuchawszy przemowy, zawołał:
— Kusz batiar, jeden z drugim, bo jak fycnę, to cię nagła krew zaleje!
Janowicz dał im dwa razy w pysk i wyrzucił za drzwi.

∗                    ∗

Dalej już inkasować nie byli w stanie, bo wypróżniona butelka Hunyady zaczęła zupełnie niepotrzebnie psuć inkaso, tak, że zdążywszy do domu, położyli się do łóżka i drugi dzień odpoczywają.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.