Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
POKUTA.

Pan prokurator królewski wyszedł z sali sądowej nawpół przytomny, nie patrząc, automatycznie przebył wszystkie korytarze, wszedł do swego gabinetu, gdzie zrzucił z siebie swą togę prokuratorską, która zdawała się mu być tuniką, sprawiającą tortury Nessusa.
Następnie chwiejnym krokiem zeszedł po schodach aż na dół, a gdy zajechał powóz — wsiadł do niego i kazał jechać do domu.
— Boże!... Boże!... szeptał do siebie prokurator królewski, tak potężny do niedawna, o tyle szczęśliwy jednak, iż mimo ciosów, jakie spadły na niego, jeszcze widział Boga.
Machinalnie wodząc ręką po siedzeniu powozu, znalazł pomiędzy poduszkami jakiś przedmiot, najwidoczniej zapomniany. Wziął go ręki, a wtedy przekonał się, iż był to wachlarz jego żony.
— Ach!... zawołał wtedy, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce.
Niespodziewany cios, jaki spadł na niego w sądzie, sprawił, iż zapomniał o domu, o swej żonie, o tragedji niemniej strasznej, jak tamta.
Niedawno był dla tej kobiety nieubłaganym sędzią, niedalej jak przed godziną, przed dwoma... skazał ją na śmierć. I ona tam teraz... biedna, słaba, samotna... tak okropnie samotna!... przez wszystkich opuszczona... gotuje się na śmierć!... Może ostatnią już myślą przebiega wszystkie swe zbrodnie, błaga Boga, by miał litość nad jej biedną duszą, i może pisze ostatni list do męża, błagając go o przebaczenie win, które okupuje śmiercią!
Jęk pełen bólu wydarł się z piersi de Villeforta.
— A!... wołał w męce — ona niewinna, niewinna!... stała się bowiem zbrodniarką dzięki temu jedynie, iż zły los połączył ją ze mną! Moje, moje zbrodnie przeniknęły w jej duszę! Zaraziła się ode mnie występkami, jak zarazić się można tyfusem, cholerą, morowem powietrzem, dżumą... Co nie przeszkadzało mi, iż ja, ja!... miałem bezwstyd skazać ją!... miałem czelność powiedzieć jej: „żałuj za swe grzechy i umieraj!“: ja — występny, ja — zbrodniarz, ja — morderca!... Więc to się stać nie może! Ona żyć będzie, żyć będzie wraz ze mną. Ujdziemy sprawiedliwości ludzkiej, opuściwszy Francję, pójdziemy w świat, wszystko jedno gdzie... byle dalej, byle dalej... byle najdalej od tych miejsc, tych ludzi i tych wszystkich zbrodni...
Ja, ja... byłem na tyle zuchwały, iż ośmielałem się mówić jej o rusztowaniu! Wielki Boże!... jakież ja miałem czoło powiedzieć jej to, ja... którego również czeka rusztowanie... Ujdziemy stąd! Tak, tak... wyznam jej wszystko... wyspowiadam się przed nią... ach!... dzień w dzień mówić jej będę, że ja również jestem zbrodniarzem... oboje, oboje jesteśmy winni!... Tak!... to był związek tygrysa z wężem!... Ona żyć musi, jej zbrodnie roztopią się w mej hańbie!
I pod wpływem tych myśli zawołał z szałem na stangreta:
— Prędzej, prędzej!... Jak najprędzej do domu!
— Tak jest — powtarzał sobie wielokrotnie de Villefort, w miarę, jak powóz zbliżał się do domu — tak będzie, tak być musi!... Ona będzie żyć, by miała czas tutaj odpokutować swe winy i wychować mego syna! A ona go wychowa, kocha go, bowiem nieogarniętą miłością, dla niego przecież, dla niego jedynie popełniła tyle zbrodni! Nigdy zaś wątpić nie można w serce, w duszę matki, jeżeli ta kocha swe dziecko! Więc ona rozbudzi w sobie skruchę, rozkołysze żal, za grzechy swe odpokutuje i pokutować będzie tak bardzo, tak boleśnie, tak krwawo, iż jako lilja stanie przed tronem Przedwiecznego, bo żal, szczery, głęboki żal — zmywa wszystko. Dla tej pokuty więc i dla dziecka — niech żyje!
I de Villefort, po raz pierwszy od wyjścia z sali, odetchnął lżej nieco.
Powóz stanął na dziedzińcu przed domem.
De Villefort wtedy w jednym skoku znalazł się na schodach przedpałacowych, gdzie go przyjęła służba, zdumiona tak szybkim jego powrotem, nikt jednak się nie ośmielił przemówić.
Gdy przebiegał szybko przez korytarze i salony, doszedł z pokoju Noirtiera głos jakiś; nie był jednak ciekawy dowiedzieć się, kto znajduje się u jego ojca, nazbyt śpieszył się bowiem do żony. Gdy mijał kolejno salony zamykał starannie wszystkie drzwi, mówiąc do siebie:
— Nikt nam w naszej rozmowie przeszkadzać nie powinien. My dwoje tylko, tak strasznie palcem Boga dotknięci, porozumieć się ze sobą winniśmy. Powiem jej wszystko, sam się oskarżę i błagać będę, ażeby mi przebaczyła.
Nakoniec doszedł do ostatnich drzwi, poza któremi były apartamenty żony. Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły.
— Nie zamknięte?... to lepiej — powiedział do siebie.
I wszedł do saloniku, lecz nie zastał tam nikogo.
— Musi być w swej sypialni — rzekł — nacisnął klamkę, lecz drzwi okazały się zamknięte. Zadrżał wtedy.
— Heloizo!... zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
— Heloizo!... powtórzył znowu.
— Kto tam?... dał się słyszeć głos, słaby bardzo.
— Otwórz! — zawołał — to ja!
Na krzyk ten, aczkolwiek drgały w nim rozpacz i przestrach — nie było żadnej odpowiedzi.
Przerażenie spotęgowało jego siły, uderzył silnie ramieniem i za jednym zamacham wysadził drzwi.
Gdy wpadł do pokoju, ujrzał żonę bladą, z rozwianym włosem, słaniającą się, z wysadzonemi na wierzch oczyma.
— Heloizo!... na Boga!... co ci się stało? — zapytał.
— Stało się zadość twej woli, panie — rzekła pani de Villefort głosem chrapliwym — czegóż żądasz więcej?
I padła ciężko na dywany.
De Villefort podbiegł do niej i pochwycił za rękę, która ściskała konwulsyjnie kryształowy flakonik, ze złotym koreczkiem, zwieszającym się na złotym również łańcuszku.
Pani de Villefort już skonała. Mówiły o tem aż nazbyt wyraźnie oczy szklanne, w słup postawione.
Prokurator królewski cofnął się i spojrzał obłąkanym wzrokiem.
— Gdzie mój syn?... zakrzyknął — Edwardzie!... Edwardzie!
Krzyk ten był tak przejęty bólem, tak przenikliwy, tak rozpaczliwy, iż momentalnie zbiegła się cała służba.
— Syn mój!... gdzie jest mój syn? — wołał Villefort.
— Panicza niema, ani w ogrodzie, ani w dolnych salonach — jednym głosem odpowiedziała służba — musi być z pewnością przy jaśnie pani.
Pot zimny, lodowy, oblał czoło nieszczęśliwego ojca, nogi, zachwiały się pod nim, zaszumiało w głowie, jakiś straszliwy ciężar przytłoczył piersi...
— Więc jest u pani?... powiedział i zamknął drzwi, dając tem samem do poznania służbie, iż nie życzy sobie, ażeby ta wchodziła do apartamentów pani.
Gdy się odwrócił, oczy jego znów uderzył widok zsiniałego już trupa.
Chciał wołać, lecz opamiętał się rychło. Każdy głos byłby przecież profanacją ciała w tej grabarni.
De Villefort uczuł, że język mu drętwieje i że jakaś złowroga ciemność ogarnia jego mózg.
— Edwardzie!... Edwardzie!... zawołał bezwiednie.
Nie odpowiadał mu nikt jednakże.
De Villefort, czując, iż ogarnia go obłąkanie, rzucił się naprzód. Trup żony leżał wpoprzek drzwi, broniąc przejścia do następnego pokoju, w którym niewątpliwie znajdować się musiał Edwardek.
De Villefort, już nie świadomy tego co czyni, przekroczył trupa, otworzył drzwi, wszedł do buduaru, a wtedy ujrzał na kanapie syna, jakby w uśpieniu.
Nieszczęśliwy mąż i pełen straszliwego niepokoju ojciec aż zakrzyknął radośnie na ten widok i rzucił się ku swej dziecinie, jak lwica raniona śmiertelnie, lecz śpiesząca jeszcze, by bronić swe małe.
Nie zważając na to, iż dziecko obudzi, porwał na ręce Edwardka, przemawiając doń tkliwie. Lecz na nic się nie zdały pieszczoty i wołania, — chłopczyna pozostawał nieruchomy. Przyłożył swe rozpalone usta do ust syna, lecz usta te były już zimne i zbielałe, przyłożył rękę do serca — lecz serce to już bić przestało...
Nie było żadnej wątpliwości. Dziecię było martwe.
Jakiś papier leżał na piersi Edwardka. De Villefort złożył drobne ciałko z powrotem na kanapę, padł na kolana i jednym rzutem oka przebiegł oczyma pismo.
— „Czy byłam dobra matką? — czytał — ocenić możesz choćby z tego faktu, iż przez miłość do dzieciny mej odważyłam się na zbrodnię nawet.
Dobra matka jednak nie rozstaje się nigdy z dzieckiem swojem“.
To było wszystko, co wyczytał. Lecz ojciec, mimo to, nie chciał jeszcze wierzyć, jeszcze miał nadzieję, że może cud...
Cuda przecież dzieją się na świecie?... Pochylił się więc nad ciałkiem Edwardka i najtroskliwiej badać je zaczął.
Straszliwa prawda nazbyt była jednak oczywista. To też z jego piersi wyrwał się bardzo szybko przerażający otchłanią bólu okrzyk: Boże!... Boże!... mój!
Rozpacz bezdenna odbierać mu zaczęła rozum. W miejsce bólu ogarniać go zaczęła wściekłość, ten potężny motor ludzkich czynów, szał bezpamiętny na nic, który ongi Tytanów powiódł ku niebu, a Ajaxa doprowadził do tego, iż ośmielił się grozić bogom.
Powstał i pięści wzniósł ku niebu.
A potem, wyczerpany tym żywiołowym wybuchem, pomyślał o ojcu i poszedł, by na jego piersi wypłakać cały swój ból, użalić się, ulżyć rozpaczy.
De Villefort zastał u ojca księdza Bussoniego. Był jednak w tym stanie podniecenia umysłowego, że już na to nie zważał i zaczął opowiadać wszystko ojcu.
Noirtier słuchał, pozostając nieruchomy jak zazwyczaj, tylko na wieść o śmierci Edwardka w jego oczach odmalowało się, jakby współczucie.
Ksiądz Bussoni nie słuchał, zapatrzony w okno.
De Villefort zwrócił nakoniec uwagę na jego obecność. Przypomniał sobie, iż był kiedyś u tego księdza, nazajutrz po owym obiedzie w Auteil, a następnie, — iż ten sam ksiądz znalazł się w jego domu, w dniu śmierci Walentyny.
— A... i ksiądz jest tutaj? — powiedział — czyżbyś wiedział naprzód, że ci przyjdzie tutaj znów modlić się nad umarłymi?...
Mniemany ksiądz podniósł się z krzesła, na którem siedział dotychczas. Widząc wykrzywioną bólem twarz prokuratora i dziki wyraz jego oczu, pomyślał, iż scena w sądzie kryminalnym odbyła się najwidoczniej z wynikiem zgóry przewidzianym i że to właśnie jest powodem podniecenia prokuratora. O niczem więcej nie wiedział jeszcze.
— Przyszedłem, ażeby się pomodlić za duszę córki pańskiej — powiedział głośno — a także, by ci powiedzieć, iż dosyć już na ciebie kary, że pokuta twa skończona i że od tej chwili prosić będę Boga, aby ci przewinienia twe wybaczył, jak ja ci już przebaczyłem.
— Boże mój! — zawołał de Villefort, cofając się z trwogą — kto ty jesteś panie?... mówisz nie głosem księdza Bussoniego przecież?
— Poznałeś to?... A więc tak, nie jestem bynajmniej księdzem Bussonim!
I mniemany ksiądz, przy słowach tych, zdarł z głowy perukę, tak, iż jego czarne włosy rozsypały się na ramiona i okoliły twarz cudnej piękności.
— Ależ to twarz hrabiego de Monte Christo.
— Nie, panie, to nie jest twarz pana Monte Christo, poszukaj lepiej w pamięci swej...
— Ten głos!... zdaje mi się, że ja go słyszałem już kiedyś, dawno bardzo...
— I nie myli cię to wspomnienie, Villeforcie! Słyszałeś ten głos przed laty w Marsylji, w dniu zaręczyn swych z panną de Saint Meran. Przeszukaj swe urzędowe papiery z dnia 29 kwietnia 1815 roku, a znajdziesz w nich me nazwisko.
— Więc ty nie jesteś księdzem Bussonim?... Nie jesteś hrabią de Monte Christo również?... A więc już wiem, kim jesteś! Jesteś owym nieubłaganym śmiertelnym wrogiem, którego istnienie wyczuwałem od jakiegoś czasu na każdym kroku. Musiałem cię skrzywdzić ongi, w tej Marsylji... I cóż ja ci takiego mogłem zrobić?... co ci uczyniłem złego?... powiedz, mów!!
— Skazałeś mnie na śmierć powolną, straszną... zabiłeś ojca mego, który umarł beze mnie z głodu, i zabrałeś mi narzeczoną moją, gdyż ta, po zbędnych wyczekiwaniach, zaślubić musiała innego, bo tego domagało się od niej życie. Oto co ze mną uczyniłeś! Zabrałeś mi życie moje, wolność moją, miłość mą... pozbawiając mnie wolności. Zabrałeś mi całe szczęście moje.
— Więc jesteś?... jesteś?... Ach, mów!... na Boga!
— Ja jestem ten, który konał w lochach zamku If i tam skonał, a jego ciało wrzucone było, z trzydziesto-funtową kulą u nogi, w odmęty morza Śródziemnego burzą w chwili tej szalejące. Z tej otchłani jednak, za wolą Boga Najwyższego wyszedł upiór, widmo, anioł-mściciel, okryty złotem i brylantami, w masce hrabiego Monte Christo, by czynił sąd nad winnymi.
— Teraz cię poznaję!... już cię poznaję! Ty jesteś...
— Edmund Dantes!...
— Rzekłeś, lecz ja cię już przedtem poznałem, o boleści! Jeżeli tak, to chodźże ze mną, Edmundzie Dantesie, posłanniku Boga, jak powiadasz. Chodź ze mną, chodź!...
I pochwycił za rękę hrabiego, prowadząc go po schodach nawpół obłąkany.
— Patrz tutaj, Edmundzie Dantesie!... Patrz tutaj, na trupy: mej żony i mego jedynego już teraz dziecka. Czy zemsta twa jest syta nakoniec?
Monte Christo, na przerażający widok martwo leżących: pani do Villefort i Edwardka, zbladł straszliwie i pomyślał, iż następstwa jego czynów były zbyt okropne, zaszły za daleko. Zemsta okazała się zbyt straszną!
Wobec tych okropności nie do cofnięcia — nie może już powiedzieć teraz: „Bóg jest ze mną!“
Gdy Monte Christo pomyślał to sobie, z uczuciem niewysłowionej zgryzoty rzucił się na zimne ciało Edwardka, przyłożył ucho do piersi, a następnie uniósł je i zaniósł do pokoju Walentyny, przekręcając, po zamknięciu drzwi, klucz dwukrotnie.
— Dziecię moje — zawołał de Villefort rozpacznym głosem — on nawet martwe ciało dziecięcia mego porywa! O przeklinam cię, przeklinam!... Niech nędza i wszystkie boleści staną się udziałem twoim!
Nieszczęsny ojciec chciał ramieniem wywalić drzwi, lecz nagle poczuł, że słabnie, że w głowie powstaje mu jakby pustka, w której szaleją płomienie, że w oczach ma ciemność... i padł na drzwi bezsilny.
Leżał na nich bez ruchu przez czas dłuższy, aż straszliwa przemiana zmącenia mózgu dokonała się.
Gdy to okropne stało się, ze straszliwym śmiechem odskoczył od drzwi i szybko pobiegł do ogrodu.
W kilkanaście minut potem drzwi pokoju Walentyny otworzyły się i wyszedł z nich hrabia Monte Christo, bardzo blady i ze ściśniętem sercem. Na ręku niósł dziecię, któremu już żadna pomoc nie była w stanie przywrócić życia.
Gdy doszedł ze swym ciężarem do ciała pani de Villefort, przyklęknął na jedno kolano i z religijną czcią złożył dziecię u boku matki, składając jego główkę na jej piersi.
Poczem wstał, wyszedł na schody, zapytał się pierwszego spotkanego służącego, gdzie się znajduje pan domu?... A gdy mu odpowiedziano, że w ogrodzie, udał się tam pospiesznie, by ujrzeć, iż de Villefort, otoczony służbą, kopał rydlem ziemię, z wyrazem zajadłej wściekłości na twarzy.
— Nie, to jeszcze nie tu! — mówił obłędnie — i znów w innem miejscu zaczynał kopać.
Monte Christo zbliżył się do niego i rzekł cichym, pokornym prawie głosem.
— Panie!... straciłeś wprawdzie syna, lecz za to....
— O, ja go znajdę!... ja go znajdę!... wołał de Villefort, który najwidoczniej nie słyszał nawet, co do niego mówiono — ja go znajdę, choćby mi kopać przyszło aż do dnia sądu ostatecznego.
Monte Christo cofnął się przejęty zgrozą najwyższą.
— Ach, dosyć już tego, dosyć!... tutaj nic już zrobić się nie da! — powiedział do siebie — postarajmy się więc ocalić choć jednego, który został do tragedji tych zamieszany.
Gdy wrócił do siebie, odrazu natknął się na Morrela, który błądził po pałacu, jak bezcielesne widmo, które czeka tylko chwili, by mogło zstąpić do grobu.
— Maksymiljanie — rzekł do niego — przygotuj się do drogi, jutro bowiem opuszczamy Paryż.
— Już nic w nim nie masz do czynienia? — zapytał młodzieniec.
— Nic już — odpowiedział Monte Christo posępnie — i oby Bóg dał tylko, by to, czego dokonałem, nie było zbyt wiele.
Zgodnie z tą zapowiedzią, hrabia wraz z Morrelem opuścili Paryż następnego dnia, obsługiwani jedynie przez Baptystę. Alego od dość dawna nie było bowiem w Paryżu, gdyż wyjechał wraz z Hayde, co do Bertuccia, to ten pozostał przy Noirtierze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.