Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
ODJAZD.

Wypadki, opowiedziane przez nas, wzbudziły, rzecz prosta, ogólne zainteresowanie, stały się osią rozmów całego Paryża.
Wieść o nich doszła nawet do cichego pałacyku przy ulicy Maslay, przyczem Emanuel wraz z żoną zastanawiali się nad ciosami, które spadły tak nagle i niespodziewanie na Morcefa, Danglarsa i de Villeforta. Właśnie małżeństwo rozmawiało o wypadkach tych, gdy odwiedził ich Maksymiljan, który po powitaniach apatycznie przysłuchiwać się zaczął dyskusji, nie przyjmując w niej udziału, cały pogrążony w swej martwocie.
— Zaprawdę — mówiła Julja — gdy się pomyśli nad tem wszystkiem, to należałoby chyba dojść do przekonania, że ci ludzie, tak potężni i bogaci wczoraj jeszcze, zapomnieli w obliczeniach swych o jakimś duchu ciemności... nie złożyli mu hołdu, lub czemś może go obrazili... no i ten ukarał ich teraz za to.
— Tak, okropne spadły na nich klęski — przyznał Emanuel.
— Jaki bezmiar cierpień przytem — dodała Julja, mając na myśli Walentynę zwłaszcza, imienia której wymówić nie śmiała przy bracie, wiedziona jakimś nieświadomym instynktem, tak zwykłym u kobiet kochających.
— Jeżeli to Bóg tak ciężko ich dotknął — rzekł Emanuel — który jest dobrocią najwyższą, to widać w ich przeszłości nic takiego nie znalazł, co wpłynąćby mogło na złagodzenie kary. Ci ludzie widać byli przeklęci.
— Czy nie sądzisz zbyt surowo, Emanuelu? — zaoponowała Julja — pamiętaj, że i o ojcu mym mógłby ktoś powiedzieć ongi podobnie, gdyby go ujrzał z pistoletem w dłoni: „zasłużył widocznie na karę niebios!... to człowiek przeklęty“... A jednak sam wiesz najlepiej, jak bardzo ten ktoś by się mylił!
— Tak, myliłby się ten ktoś bardzo, ale też i Bóg nie pozwolił zginąć ojcu naszemu, jak nie pozwolił Abrachamowi, by ten zabił swego syna na ofiarę. Tak nam, jak i patrjarsze ludu wybranego Bóg zesłał swego anioła, który powstrzymał rękę genjusza śmierci.
W tej samej chwili rozległ się głos dzwonka, a wkrótce do salonu wszedł hrabia Monte Christo, przyjęty okrzykami radości obojga małżonków. Jeden tylko Maksymiljan przyjął gościa milczeniem.
— Maksymiljanie — zawołał przybyły, udając, iż nie spostrzega różnicy przyjęcia — szukam cię właśnie. Przecie prosiłem cię wczoraj, byś był gotowy do podróży.
— Jestem gotowy udać się w drogę najdalszą choćby — odpowiedział matowym głosem młodzieniec — przyszedłem zaś tutaj, by się z mymi najbliższymi pożegnać.
— Dokąd, hrabio, zamierzasz uciekać? — zapytała Julja.
— Narazie jedziemy do Marsylji, zaś stamtąd gdzieś dalej w świat. Myślę, że bratu waszemu, który bardzo osowiał mi jakoś, zmiana miejsca najlepiej zrobi. To też żegnaj się, Maksymiljanie, gdyż powóz podróżny czeka już na nas przed bramą, uprzedzam cię przytem, iż musimy spieszyć się bardzo, gdyż za pięć dni muszę być w Rzymie.
— Ależ Maksymiljan nie jedzie przecież do Rzymu? — zawołał Emanuel ze zdziwieniem — nie wspominał nam nigdy, by miał taki projekt! Niema nawet paszportu.
— Owszem, paszport mam — odpowiedział Morrel apatycznie — zaś jadę wszędzie tam, dokąd tylko hrabia zechce mnie zawieźć. Na cały miesiąc bowiem oddałem mu się w niewolę i przez miesiąc cały spełniać będę wolę jego, nie mając zresztą własnej.
— Boże miłosierny! — zakrzyknęła Julja — jakim tonem ty to mówisz, Maksymiljanie!?
— Ależ łaskawa pani — odpowiedział hrabia — brat pani jedzie przecież ze mną, to też upewniam cię, iż możesz być o niego najzupełniej spokojną.
— Żegnam cię, Juljo!... I ty mi żegnaj, Emanuelu — rzekł Morrel tonem, w którym nie wyczuwało się nic, nawet smutku.
— Serce mi się kraje, gdy słyszę ten jego bezbarwny głos, gdy patrzę na ten jego marmurowy spokój — zawołała Julja. — O Maksymiljanie, ty coś ukrywasz przed nami!
— Pani, bądź pewną, proszę, iż ujrzysz go niezadługo nietylko wesołego, ale i w pełni szczęścia — powiedział Monte Christo lekkim i swobodnym tonem.
Maksymiljan spojrzał badawczo na hrabiego, przyczem w jego wzroku zamigotały: wstręt i pogarda.
— A więc jedziemy? — rzekł następnie.
— Hrabio! — odezwała się Julja — zanim nas porzucisz — pozwól, byśmy ci wszyscy raz jeszcze...
— Pani — przerwał Monte Christo, ściskając jej ręce — wszystko, co powiedziećbyś mi mogła, nie będzie tak wymownem, jak to, co się daje wyczytać w twych oczach i co się kryje w twem sercu, a co serce moje odgadnąć potrafi. — Jak szlachetny bohater tkliwych romansów powinienem był odjechać bez widzenia się z wami; czyn taki jednak był ponad moje siły. Nie wiesz bowiem nawet, pani, jak bardzo widok twych oczu, łzami wdzięczności zroszonych, był potrzebny dla mej pełnej niepokoju duszy. A teraz, gdym już serce me waszym widokiem nasycił, powiem wam jeszcze: żegnajcie mi i wspomnijcie mnie czasem, przyjaciele moi, albowiem nigdy już zapewne się nie zobaczymy.
— Nie mielibyśmy cię zobaczyć już nigdy? — zawołał Emanuel i łzy potoczyły mu się z oczu — więc nie jak człowiek, ale jak Bóg, po swym krótkim na ziemi pobycie — porzucić ją pragniesz, by wrócić do nieba?
— Nie mówcie tak do mnie — rzekł żywo Monte Christo — nie mówcie tak nigdy, przyjaciele moi. Bóg jeden tylko jest zdolny czynić zawsze dobro. Ja zaś, mój Emanuelu, jestem jedynie słabym i grzesznym człowiekiem.
Po słowach tych raz jeszcze ucałował rękę Julji, potem podał dłoń Emanuelowi do serdecznego uścisku i opuścił dom tych dwojga, dom pokoju, cichej pracy i szczęścia. Maksymiljan apatycznie podążył za nim.
— Wróć szczęście i radość życia bratu memu — rzekła Julja po cichu do Monte Christa, odprowadzając go do powozu.
— Czy ufasz zawsze marynarzowi Sindbadowi? — zapytał ten z uśmiechem.
— O tak!... Jeżeli nie jak Bogu, bo tak mówić nie pozwalasz, to jak wyższej jakiejś, nadprzyrodzonej istocie!
— A więc ufaj. Maksymiljan wróci do was i wróci szczęśliwy.
Powóz podróżny, jak o tem wspominaliśmy już, czekał przed bramą, zaprzężony w cztery konie czarnej maści.
Obok powozu stał Ali, w zakurzonych spodniach; znać było po nim, iż wrócił z bardzo dalekiej podróży.
— Byłeś u starca? — zapytał nubijczyka Monte Christo po arabsku — dałeś mu do przeczytania list, jak rozkazałem?
— Tak, panie — wyraził Ali, pełnem szacunku pochyleniem głowy.
— I cóż on na to?
Ali stanął w pełnem świetle, tak iż Monte Christo widział bez żadnych przeszkód jego twarz, i naśladując przewybornie mimikę Noirtiera, przymknął zwolna oczy, co u dziadka Walentyny oznaczało, jak wiadomo „tak“.
— Zgadza się więc — zawołał Monte Christo — niema więc żadnych przeszkód, możemy przeto jechać.
Wsiadł szybko do powozu, pociągając za sobą Morrela; drzwi powozu nie zostały jeszcze zamknięte, a czwórka oszalałych, karych już szła galopem.
Tak jechali około dwuch godzin. Noc już zapadła i gwiazdy ukazywać się zaczęły gdzieniegdzie na niebie.
Monte Christo pociągnął, w pewnej chwili, za sznurek, powóz stanął i hrabia wysiadł z niego.
Było to miejsce na samym szczycie wzgórza Villeneuf, skąd widać było cały Paryż, migocący tysiącami świateł.
Hrabia odszedł od powozu, ginąc w mroku. Chciał być sam. Nakoniec stanął, założył na krzyż ręce i patrzył długo na układające się do snu, lub budzące się do szałów miasto.
Gdy napoił oczy widokiem nowoczesnego Babilonu, rzekł cicho:
— O miasto!... największe miasto świata!... niema pół roku nawet, jak wszedłem w mury twoje. Wierzyłem, iż to Duch Boży wprowadził mnie triumfalnie w twe bramy; tajemnicę potrzeby obecności mej w mieście tem Bogu powierzyłem i Bóg zdawał się aprobować moje poczynania. Dziś z murów tych wyszedłem, po dokonaniu mego dzieła, bez nienawiści już, ale i bez radości w swem sercu, w które wkradło się zwątpienie, azali wszystko co uczyniłem — dobre było?
O miasto! wielkie miasto!... wygnałem z twego wnętrza część zła, jakie się w tobie kryło. Dokonałem tego, trud życia mego spełniony, a jednak w sercu mem niema ukojenia, owszem — przytłacza je smutek.
Nie uleczysz mnie z tego, o miasto wielkie, a więc żegnam, Paryżu, żegnam na zawsze!...
I wzrok Monte Christo raz jeszcze objął całe miasto, lecz był to wzrok trwożliwy, niepewny, smutny i zbolały, jakby anioła strąconego z nieba.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.