Przejdź do zawartości

Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
DOM W ALEI MEILLAN.

Powóz potoczył się dalej i dalej, z szybkością huraganu.
W wnętrzu jego panowało głuche milczenie, nakoniec przerwał je hrabia.
— Maksymiljanie — rzekł — patrząc na ciebie, mam wrażenie, jakbym ci wyrządził wielką przykrość, wyrywając cię z Paryża. Wierzaj mi, że gdybym wiedział, że czeka cię w tym Paryżu szczęście — napewnobym cię w nim zostawił.
— Ach, szczęście!... Nie myślę o niem... w Paryżu jednak pozostało ciało Walentyny i ja teraz się od niej oddalam.
— Morrelu! Bliscy nasi, którzy nas porzucili, nie w ziemi spoczywają, lecz w sercach naszych; zaś odeszli oni od nas, bo Bóg chciał tego, a z Jego wolą świętą zgodzić się zawsze trzeba. Pomyślał nad tem, przyjacielu, i niech z tą myślą spłynie na ciebie ukojenie.
Młodzieniec nic jednak na to nie odpowiedział, więc w powozie znów zapanowało głuche milczenie.
Powóz toczył się po drodze z szybkością lotu ptaka. Mijali miasta, wsie, pojedyńcze domy i nagie już nieomal drzewa, rozrzucające po polach resztki swych czerwono-złotych liści. Wszystko to znikało w mgle, jak widma.
Nazajutrz rankiem stanęli w Chalons, gdzie oczekiwał na nich statek hrabiego, gotowy do drogi.
Powóz, nie zatrzymując się w pędzie, wjechał na jego pomost, a gdy to się stało — nie upłynęło nawet pięć minut, a statek wyjechał już na pełne morze.
Nawet obojętnego na wszystko Morrela upajała ta szybkość podróży, ta rozkosz pędu. Wiatr, idący od morza rozrzucał nietylko włosy na jego czole, ale zdawał się rozwiewać nawet smutki.
Na hrabiego podróż oddziaływać się zdawała jeszcze lepiej. W miarę oddalania się od Paryża twarz mu pogodniała i otaczała się jasnością spojrzeń i uśmiechów.
Rzekłbyś, patrząc na niego, że to wygnaniec wraca do ojczyzny.
Nakoniec zajaśniały w blaskach południowego słońca białe mury Marsylji. Dla obydwóch naszych podróżników miasto to było drogie nad wszelki wyraz, było ich świątynią pamiątek i rzewnych wspomnień.
Nie potrzebujemy pisać chyba, iż tak Monte Christo jak i Morrel stali na pomoście, gdy statek wpływał do portu.
— Patrzaj, hrabio — mówił Maksymiljan — w tem miejscu stał mój ojciec, gdy Faraon, dobyty cudem z morza, wpływał do portu. Tutaj ten wzór prawego człowieka padł, z płaczem na pierś moją. I nie on jeden tylko płakał, płakało wielu, patrząc na nasze szczęście.
Monte Christo uśmiechnął się.
— A ja tutaj w chwili tej stałem — powiedział pokazując Morrelowi miejsce za budką strażnika.
Statek zwolna dopływał do przystani. W pewnym momencie dał się słyszeć jęk bolesny. Zaciekawieni podróżni nasi spojrzeli bacznie i ujrzeli kobietę jakąś, żegnającą powiewaniem chustki oddalającą się na statku drogą jej widać osobę.
Kobieta ta była osłonięta gęstym woalem. Mimo to Monte Christo poznał ją odrazu i oczy jego zatliły się silnem wzruszeniem.
— Boże drogi! — w tej samej chwili zawołał Morrel — ależ tak! wzrok mnie nie myli, ten mężczyzna salutujący na statku i powiewający chustką, ten w mundurze, ze szlifami podporucznika, to Albert Morcef przecież!
— Tak. Wiedziałem o tem — odpowiedział Monte Christo.
— Skąd wiedzieć mogłeś? — ze zdumieniem zapytał Morrel — patrzyłeś przecież, hrabio, w zupełnie przeciwną stronę?
Hrabia uśmiechnął się łagodnie, swym nadziemskim uśmiechem, i — nie odpowiadając — patrzył dalej na zawoalowaną kobietę, póki nie znikła ona w bocznej uliczce.
— Mój drogi — powiedział po chwili — czy masz co do czynienia w tem mieście?
— Chciałbym pomodlić się na grobie mego ojca — odpowiedział młodzieniec.
— A więc idź, nie spiesząc się; za parę godzin, gdy słońce skłaniać się już będzie ku zachodowi i ja tam przyjdę do ciebie.
— Opuszczasz mnie, hrabio?
— Tak, bo i ja mam tutaj swoje święte sprawy.
Gdy Monte Christo pozostał sam, czas dłuższy trwał w zadumie, następnie zaś szybkim krokiem udał się w stronę alei Meillan, do domku, który na początku tej powieści poznali nasi czytelnicy. Mieszkał w nim przecież ojciec Dantesa.
Hrabia, jak sobie może czytelnicy przypominają, dom ten, będący obecnie jego własnością, oddał cały do rozporządzenia Alberta i Mercedes.
Do domu tego weszła owa zawoalowana niewiasta, która przed chwilą żegnała kogoś, a teraz wracała sama.
Hrabia z oddali podążał za nią. Gdy weszła do sieni, nie poszła jednak na górę, lecz udała się do ogrodu, znajdującego się na tyłach domku, i weszła na próg altanki, okrytej jaśminami, gdzie oddała się żalom i westchnieniom, zalewając się łzami.
Sądząc, że jest sama, dała folgę swemu zbolałemu sercu, pozwalając płynąć swobodnie łzom i nie tłumiąc westchnień, z któremi kryła się, nawet w obecności swego syna.
Monte Christo postąpił parę kroków, a wtedy skrzyp piasku zdradził jego kroki.
Mercedes uniosła głowę i krzyknęła z przestrachu.
— Pani — rzekł hrabia — nie w mojej mocy, niestety, dać ci szczęście, przyjmij więc chociaż me szczere wyrazy współczucia. Wiem, iż syn cię opuścił, i uczynił dobrze. — Szlachetne i dostojne serce ma ten młody człowiek. Zrozumiał, iż każdy prawy obywatel kraju winien złożyć daninę swojej ojczyźnie. Jedni dają swe zdolności, talenty, wiedzę, pracę... inni — nawet krew własną.
Gdyby z panią pozostał, zmarnowałby przy niej bezpożytecznie swe młodzieńcze siły, natomiast czyniąc tak, jak uczynił właśnie, nietylko przysłuży się ojczyźnie, ale jeszcze wydźwignie się w zwyż, dzielnem ramieniem wywalczy przyszłość swą. I nietylko swoją, ale i twoją pani.
— Panie — odpowiedziała Mercedes, smutnie wstrząsając głową — ja już nie mam przyszłości. Życie moje — było, już go niema, a więc nie może mieć i przyszłości. Niemniej, jestem ci bardzo wdzięczna, hrabio, iż dzięki tobie, miałam możność powrotu do miejsc, w których ongi tak bardzo czułam się szczęśliwą! Jestem szczęśliwa, iż tutaj właśnie będę mogła umrzeć.
— Gorzkie, ach, jak bardzo gorzkie, są słowa twoje, pani! — odpowiedział Monte Christo — przyznaję ci niemniej, iż masz najzupełniejsze prawo czuć do mnie żal i mnie nienawidzieć. Ja bowiem jestem jedyną przyczyną twych wszystkich cierpień i boleści, ja, tylko ja. Miej litość jednak nade mną, nie wiń mnie, bo ranisz tem śmiertelnie moje serce!
— Ja miałabym winić ciebie?! O! Edmundzie!! Miałabym nienawidzieć, złorzeczyć człowiekowi, który ocalił życie memu synowi! I to dwukrotnie, bo przecież chciałeś zabić syna mego, by tem wrazić miecz w serce jego ojca! Spójrz na mnie, spójrz w oczy moje!... Nie wyczytasz w nich z pewnością cienia wyrzutu.
— Spójrz na mnie!... — mówiła dalej z wyrazem niewypowiedzianej melancholji w głosie — już dziś możesz znieść spojrzenie mych oczu, tych oczu, które ongi rzucały płomienie. Minął bezpowrotnie czas, gdy mój uśmiech czarował... Od czasów tych dzieli nas morze wylanych łez, niezgłębione otchłanie bólu i cierpień... Lecz nigdy nie winiłam ciebie, Edmundzie! Nigdy, nigdy, nigdy!... Bo za co? A tembardziej nienawidzieć!... Oh! przeciwnie! Siebie zawsze oskarżałam, siebie winiłam!... siebie nikczemną nienawidzę. Bo jestem nikczemna. Tak! W sercu mem gościły wiara, nadzieja i miłość, trzy dary niebios, które są zdolne czynić z ludzi aniołów... A ja, nikczemna, zwątpiłam! Straciłam wiarę, zgubiłam nadzieję! O!... zasłużyłam na karę, jaka spadła na mnie!
Monte Christo, ogarnięty niezwalczonem uczuciem litości, postąpił krok naprzód, wyciągając rękę ku zbolałej.
— O! nie — rzekła Mercedes — nie wyciągaj do mnie swej szlachetnej dłoni, której dotknąć nie jestem godna. Wiem, że ze wszystkich tych, którzy względem ciebie zawinili, mnie jednę z pewnością oszczędziłeś, aczkolwiek z nich wszystkich ja właśnie z pewnością byłam najwinniejszą. Tamci — działali pod wpływem nienawiści, dumy, lub kierowani żądzą chciwości!... Żaden z nich nie był jednak do tego stopnia podły, jak ja. Oni dążyli do czegoś, gdy ja lękałam się tylko. Nie potrafiłam wytrwać, nie okazałam się zdolna, by spłonąć na stosie cierpienia, jak to było moim obowiązkiem. To też nie jestem godną, byś mi przebaczył, nie zasłużyłam niczem na twoje współczucie... Gdybym była wytrwała... Mogło być wtedy inaczej... Patrz... Ponad zwykłą miarę wielkie cierpienia przedwcześnie ubieliły moją głowę, zbladły oczy i sine je otoczyły koła, czoło me już w zmarszczkach, znikł karmin ust... Ty natomiast, Edmundzie, pozostałeś młody. Jesteś bez zmiany piękny, dumny i wspaniały. A dlaczego? Bo zachowałeś wiarę w siebie, ufałeś, dążyłeś i miałeś nadzieję. Nie sprzeniewierzyłeś się Bogu, to też Bóg cię wspomagał. Ze mną inaczej. Ja w Boga zwątpiłam, to też mnie opuścił i oto jestem teraz taka, jak jestem.
I nieszczęśliwa Mercedes zalała się łzami.
Serce kobiety bowiem nie wychodzi nigdy zwycięskie w walce ze wspomnieniami.
Monte Christo nie znalazł słów, które byłyby godną odpowiedzią na ten psalm boleści. Ujął jedynie rękę Mercedes i z głębokim szacunkiem tę rękę ucałował.
Lecz tak Mercedes, jak i Monte Christo uczuli, że pocałunek ten był — zimny, zimny lodowo. Takie pocałunki są składane na marmurowych stopach świętych, w kościołach.
Umarła przeszłość... bez zmartwychwstania.
— Bywają istnienia ludzkie — mówiła Mercedes dalej — które giną, bo tak im przeznaczono. W tych warunkach najmniejszy zły czyn sprowadza niedolę. Powinna byłam wytrwać. Jeżelibym doszła do przekonania, żeś umarł, powinna byłam pójść za tobą. To był mój obowiązek. Uległam, zostałam żoną innego... do czego to doprowadziło?... że człowiek ten zginął śmiercią samobójczą. Nawet syna nie potrafiłam przy sobie zatrzymać, lecz pozwoliłam mu oddalić się od siebie, by zginął w zabójczym klimacie Afryki. O! potępiona jestem i to do tego stopnia, że bliscy moi giną przy mnie, czy może nawet przeze mnie!
— Nie, Mercedes! — zaprzeczył łagodnie Monte Christo — jest wprost przeciwnie, niż mówisz. Ty jesteś właśnie aniołem, zesłanym z nieba, który okazał się zdolny siłą swej boleści powstrzymać piorun, jaki miał paść z ręki mojej na głowę syna Fernanda Mondego. Bo pamiętaj i wiedz, że to nie ja bynajmniej z mej własnej woli działałem i karałem, lecz byłem jedynie posłannikiem zagniewanego Boga.
Ten Bóg ręki mej potrzebował, dlatego zachował mnie przy życiu. Za Jego Wolą wyszedłem z lochów, na słońce, światło, wolność... Za Jego Wolą spadła na mnie lawina złota i brylantów. I za Jego Wolą przelatywałem następnie miasta i paliłem ogniem domy przeklęte.
— O!... Edmundzie!... Zbyteczne, byś mnie to mówił. Przecież ja jedna od pierwszego rzutu oka poznałam cię, to też wierzaj, iż jestem zdolna ocenić twe czyny. Chociażbyś zmiażdżył również i mnie, jeszczebym cię błogosławiła, Edmundzie! i wielbiłabym cię. Bo niemasz podobnego tobie na świecie.
A teraz, gdym ci już to powiedziała, żegnaj, Edmundzie. Rozstańmy się. Rozstańmy się — nazawsze. Mnie już niema na tym świecie. Jestem istotą umarłą. I grobami tylko żyję. Jeden z nich, to grób Edmunda Dantesa, który umarł oddawna i którego zawsze i bardzo kochałam, zaś drugi — to grób człowieka, którego zabił Edmund Dantes. Miał prawo zabić go, przyznaję, obowiązkiem jednak moim jest modlić się za zmarłego. Poza tem, — jedynem mojem pragnieniem jest, by mój syn był szczęśliwy.
— Będzie szczęśliwy, przysięgam. Jedynem niebezpieczeństwem: by nie zginął, to też módl się do Boga, by to się nie stało, a resztę już ja biorę na siebie. Lecz ty, Mercedes, co czynić zamierzasz?
— Ja — odpowiedziała — cóż ja mogę robić? Do żadnej pracy nie jestem zdolna. Mogę się tylko modlić, to też modlić się będę gorąco za żywych i za umarłych. Dzięki skarbowi, który znalazłam w twym ogródku, mogę nie obawiać się nędzy, ach — mogę nawet żyć spokojnie. I tak czekać będę wyzwolenia, to jest godziny śmierci. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć. A teraz — żegnaj!
— Nawet „do widzenia“ powiedzieć mi nie chcesz? Odbierasz wszelką nadzieję...
— A więc: do widzenia... w niebie. Powiedzeniem tem daję ci dowód, że i ja mam jeszcze nadzieję.
Po wypowiedzeniu słów tych, Mercedes drżącą ręką dotknęła dłoni hrabiego, przebiegła szybko ogródek i znikła na złamie schodów.
Monte Christo ze ściśniętem sercem opuścił progi domu, podwójnie mu teraz drogiego.
Mercedes nie widziała go jednak wychodzącego, aczkolwiek stała w oknie pokoiku, w którym umarł ongi ojciec Dantesa.
Szukała wzrokiem statku, na którym Albert odjechał, usta jej powtarzały cicho:
— O młodości moja!... Edmundzie!... Synu!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.