Gwiazda przewodnia/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.

Ciotka Debby wraz z Pozy i Marjorie wyruszyły o świcie w towarzystwie owego zagadkowego człowieka i Dżima, młodego murzyna, który zastępował stangreta.
Rogers, w długim kwakierskim surducie, z białemi włosami opadającemi na ramiona pod szerokiemi skrzydłami kapelusza, wyglądał na podróżnego pastora, patrjarchę małej gromadki.
Od pierwszego rzutu oka ciotka powzięła gwałtowny wstręt do niego.
— Każ mu usiąść ztyłu, Daisy — szepnęła do swej towarzyszki. — Nie pozwalaj mu podchodzić zbyt blisko do mnie. Ten człowiek ma oczy bazyliszka!
To mówiąc, schwyciła Pozy i posadziła ją sobie na kolanach, jakby się bała, aby się nie otarł o dziecko.
Droga do Depwater Run była daleka i uciążliwa, a Dżim przedłużał ją jeszcze, zjeżdżając z głównego traktu dla uniknięcia spotkania z oddziałami wojska, przebiegającemi wzdłuż i wszerz okolicę. Biedna Pozy żaliła się gorzko, że ją wszystkie kosteczki w ciele bolą, a nadomiar nieszczęścia złamało się koło, co podróżnych zatrzymało w drodze. Gdy stali na gościńcu, a Dżim zbijał jako tako obręcz, waląc w nią kamieniem z całej siły, okrzyk przestrachu wyrwał się naraz z piersi Rogersa:
— Do miljon beczek!... Popadliśmy w ich szpony!
Ciotka Debby obejrzała się i przerażona spostrzegła nadjeżdżający oddział wojska, ubranego we wstrętne jej szare mundury.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak oczekiwać spokojnie ich przybycia! — rzekła. — Ach! czemuż nie jestem w Massachusets!
— Spójrzcie tam, w drugą stronę! — wykrzyknęła Marjorie, radośnie stając na bryczce i powiewając białą chustką.
— Miłe położenie! między dwoma ogniami! — westchnął Rogers.
Z lewej strony w pełnym galopie nadbiegało z pięćdziesięciu unjonistów, jeden w drugiego wspaniałych jeźdźców, z wyciągniętemi szablami, połyskującemi na słońcu. Dreszcz radości przebiegł młode dziewczę na widok błękitnej barwy ich mundurów. Do tej pory nie dostrzegli byli jeszcze nieprzyjaciela, ale dowódca konfederatów zoczył ich już zdaleka, bo zmierzywszy snać przeważną ich siłę, zwrócił się wtył do swoich ludzi, aby wydać jakiś rozkaz. Było już jednak za późno, bo głośny okrzyk z piersi unjonistów zagrzmiał w powietrzu. Jednocześnie tuman kurzu wzniósł się w górę, tętent kopyt końskich odbił się o ziemię i... gerylasi pierzchnęli w las z błyskawiczną niemal szybkością.
— Tędy, tędy! hurra!... — krzyczał Rogers, machając rękami.
— Niech licho weźmie konfederatów! — wrzeszczał na cały głos Dżim, odchodząc od siebie z radości.
Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Ciotka Debby i Marjorie miały zaledwie czas opamiętać się i przetrzeć oczy z kurzu, gdy wesoły, a mile brzmiący głos zagadnął z boku:
— Mam nadzieję, że się panie nie przestraszyły? Obeszło się bez rozlewu krwi.
— Hm! — odchrząknęła ciotka Debby — byłabym się wcale nie gniewała, żebyście ich byli wytępili co do nogi. Wiesz co, przyjacielu? Podajmy sobie ręce! Dawno już nie widziałam Yankesów, więc mi się serce do was wyrywa!
Młody oficer z wesołym uśmiechem wyciągnął dłonie do oryginalnej patrjotki, która wstrząsnęła niemi z męską siłą.
Miał on świeżą, młodzieńczą twarz, ogorzałą od trudów wojennych; czarne jego oczy bystro i wesoło patrzały przed siebie.
— Czemużeście dali im ujść płazem? — pytała ciotka, wskazując w stronę, kędy znikli gerylasi.
— Schwytaliśmy kilkunastu — niedbale, odparł kapitan. — Reszta uciekła. Czy mogę paniom w czem służyć?
— Tak; zabierz waćpan z sobą naszego wielebnego towarzysza. On do was należy — odparła ciotka, odsuwając się tak szybko na bok, że Pozy o mało nie straciła równowagi. — Dopomagałyśmy mu do ucieczki i wcale się nie będziemy gniewały, jeżeli pozbawicie nas tego kłopotu.
— All right! kapitanie Romilly! — zawołał Rogers, zeskakując z bryczki i idąc ku dowódcy. — Przez cały tydzień kryłem się po rozmaitych norach wraz z depeszami, które wiozę. Niewiele brakowało, abym tego nie przypłacił życiem.
Kapitan popatrzył na niego zdziwiony.
— Zdajesz się mnie znać, mój przyjacielu, ale ja wcale sobie ciebie nie przypominam.
— Boś pan nie przyzwyczajony do moich białych włosów — odparł Rogers, wyciągając z kieszeni inną perukę i nakładając ją na głowę.
— A teraz poznajesz mnie pan? co?
— Hm!... tak... — znacząco i ociągając się nieco, odparł kapitan. — Widziałem cię w namiocie Kustarda. Idź, powiedz, niech ci tam który z moich ludzi da konia. Odstawię cię całego do obozu, możesz być spokojny.
— Zatrzymajcie się! — zawołała Marjorie wzruszona. — Ten pan przyrzekł mi... o ciotko Debby!... wiesz przecie, że przyrzekł udzielić mi upragnionych wiadomości o moim ojcu!
— Spełń życzenie tej pani — ostro rozkazał kapitan Romilly, gdy Rogers zdawał się ociągać niechętnie.
Przez wrodzone poczucie delikatności miss Debby odsunęła się na bok i zaczęła rozmawiać z kapitanem. Rogers zbliżył się do Marjorie.
— Dotrzymałaś mi obietnicy — rzekł, jakby pod przymusem — to jest i dotrzymałaś... i nie... ale przynajmniej narazie jestem bezpieczny... więc powiem ci to, co przyrzekłem... Jedź do Filadelfji i zapytaj generała Clive, kto jest twoim ojcem.
Twarz jej zasępiła się boleśnie.
— Zwodzisz mnie pan! — zawołała, a łzy rzuciły się jej z oczu.
— Czy tak? — z dziwnym, dwuznacznym uśmiechem odparł Rogers. — No, radzę ci, popróbuj!... Nie przyrzekałem ci nic na pewno, ale generał Clive jest przyjacielem twego ojca i wie twoje nazwisko. Na to przysięgam! — i dodał, zniżając głos do cichego szeptu — możesz mu powiedzieć, że Dan Bodman przysłał cię do niego, abyś go o to zapytała.
Marjorie w milczeniu usiadła, na miejscu, cisnąc rękami zbolałe serce. Gdy ostatni żołnierz znikł na zakręcie drogi, przytuliła się do ciotki Debby.
— Ruszaj, Dżim, a żywo! — zakomenderowała ciotka. — Kiedyśmy dojechali dotąd, to już możemy jechać dalej i przenocować u Samuela. Chwała Bogu, żeśmy się pozbyli tego nikczemnika. Daisy! — dodała, zmieniając głos i pochylając się ku niej serdecznie. — Co ci jest, dziecko? Czyżby nie dotrzymał słowa?
— Tak i nie — smutno odparło dziewczę. — Polecił mi tylko udać się do generała Clive i, nadmieniwszy mu, iż mnie przysłał Dan Bodman, zapytać go, kto jest moim ojcem... O! ciotko Debby, czy sądzisz, że generał potrafi mnie w tem objaśnić?!
— To wstyd, hańba, tak cię dręczyć, biedne ty moje dziecko! — gorąco oburzyła się ciotka. — Naturalnie, że trzeba będzie to uczynić. Generał Jerzy Clive, powiadasz? Czy to nie ten, co tak długo zostawał w nieporozumieniu w ojcem swoim?
Krew uderzyła na bladą twarz dziewczęcia.
— To być nie może... Wszak pani nie przypuszczasz?!... O! miss Debby!... Dawno temu, gdy przybyłam do Filadelfji, pani Randolph opowiedziała mi historję swego stryja i pokazała mi jego portret...
— Cóż z tego?... — zagadnęła miss Debby, widząc, że przerwała w pół słowa, jakby jej nagle tchu w piersiach zabrakło.
— Nic... tylko... tylko mówiła mi, że ojciec pogniewał się na generała za to, że zawarł małżeństwo wbrew jego woli... O! mój Boże, o miss Debby! czyżby to był mój ojciec?...
Drżące usta sieroty z takiem słodkiem przejęciem wymówiły te słowa, że brzmiały niemal jak modlitwa stęsknionego serca, łaknącego uczucia.
— Dziecko — odparła ciotka, całując ją czule — nie nabijaj sobie tem głowy przedwcześnie. Przyszłość to wykaże... Jeżeli zechcesz opuścić nas, aby dojść prawdy, to nie stanę ci na przeszkodzie... Wyznam jednak szczerze, że wolałabym, abyś sprawę tę załatwiła, jeżeli to być może, listownie. Pragnę tego tem bardziej, że okolica ta nie przedstawia dość bezpiecznego schronienia dla nas kobiet... Jeżeli będziemy musiały z babcią i dziećmi wyruszyć na północ, to raźniej nam będzie podróżować razem. Wiem, że biedna staruszka z żalem opuści te strony, ale cóż robić, gdy Bóg zesłał na nasz biedny kraj tę klęskę wojenną? Muszę w każdym razie zasięgnąć porady Samuela...
Ładny i schludny domek kuzyna Hicksa stał u podnóża łańcucha górskiego Blue Rygde (Bliu Ridż). Sam właściciel, ubrany w tradycjonalny szerokoskrzydły kapelusz, zajęty był zamiataniem szpaleru, wiodącego do ganku, w chwili, gdy karykiel zajechał przed bramę. Z miotłą w ręku zbliżył się do gości.
— Rad jestem, że was widzę — rzekł. — Witajcie w moich progach. A gdzież jest Puk?
— Został, bo nie było miejsca — żywo odparła Pozy. — Okropnie był zmartwiony, ale mu powiedziałam, że wujaszek pewnie mu na pociechę przyśle miętowych cukierków, więc się uspokoił i polecił mi, abym nie zapomniała ich przywieźć.
— Pozy! — ostro upomniała ją ciotka.
Dziewczynka skryła się za Marjorie i nie wyszła, z miejsca, póki wujaszek Hicks, śmiejąc się, nie kazał jej pójść do frontowego pokoju i poszukać, czy tam nie znajdzie czego dobrego.
— Przybyliśmy do ciebie, kuzynie, celem uproszenia cię, abyś udzielił gościnności człowiekowi, którego nie śmieliśmy przechowywać u siebie — objaśniła ciotka Debora, rozwiązując wstążki kapelusza i siadając w głębi obszernego, trzcinowego fotela, — ale szczęśliwym dla ciebie i dla nas trafem spotkaliśmy w drodze oddział unjonistów, który łaskawie zdjął nam z głowy ten kłopot. Czy niepokojono cię w tym czasie?
— O, nieraz — odparł, wysłuchawszy szczegółowego opowiadania ciotki Debory. — Byłbym zrobił, coby było w mojej możności, dla tego człowieka, ale nie mógłbym mu zapewnić bezpiecznego schronienia.
— Mój Boże! więc cóż się stanie z naszym drugim gościem, Daisy? — spytała ciotka zmartwiona.
— Czyż znów jaki szpieg? — sucho zagadnął kuzyn Hicks.
— Ale broń Boże! cóż znowu! — obruszyła się ciotka Debby. — Jest to najmilszy i najprzyzwoitszy człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Ale poco o tem mówić, kiedy zachodzą takie trudności! Może Bóg da, że obmyślimy inny sposób ratunku dla niego.
Popołudnie zeszło na wspólnej przyjacielskiej gawędce, a choć przyjaciel Hicks pragnął bardzo przedłużyć pobyt miłych swych gości, ciotka Debby, niespokojna o dom, pozostawiony bez opieki, stanowczo oświadczyła, iż nazajutrz, skoro świt, wyruszą z powrotem. Kuzyn Samuel postanowił im towarzyszyć dla pomówienia z babcią o projekcie jazdy na północ. Wistocie zaledwie słońce się ukazało, stary kwakier, dosiadłszy ogromnego siwego konia, który równie uroczyście kroczyć się zdawał po ziemi, jak i jego pan, i zaopatrzywszy Pozy w przejeździe przez miasteczko w pakiet słodyczy, ruszył w ślad za podróżnemi.
Drogę odbyto bez żadnych przeszkód, a pod wieczór zajechano do domu.
Zaledwie ciotka Debby rzuciła wzrokiem na babkę, zaraz spostrzegła, że stało się coś nadzwyczajnego...
Staruszka z opuszczoną na piersi głową siedziała bezczynnie z założonemi rękami; pończocha jej upadła na ziemię, a Blot bawił się kłębkiem, goniąc go z kąta w kąt.
Dora zbladła i zmieszała się, spotkawszy surowy wzrok ciotki.
— Cóż, u Boga, stało się tutaj? — spytała, wchodząc.
Z najciemniejszego kąta pokoju podniosła się drobna postać z rozczochranemu włoskami i krezką na bakier. Twarzyczka zrozpaczona tonęła we łzach, a sznurki od trzewików wlokły się rozwiązane po ziemi.
— Obrzydliwi buntownicy przyszli... i powiesili Blota... — mówił Puk, zanosząc się od płaczu. — Kapitan King wyskoczył ze stogu.., aby go obronić... zabrali go... i powieszą go zamiast Blota... Kazał ci powiedzieć, ciociu Debby... że jestem bohaterem!... O! Boże! mój Boże!...
I mały bohater, rzuciwszy się na szyję wiernej Pozy, dał na nowo folgę żalowi swemu.
Trudno opisać uczucia ciotki Debby, gdy z ust strapionej babki usłyszała całą historję zbrojnego napadu na dwór i uprowadzenia więźnia, który tak szczerze przypadł jej był do serca. Łzy tem gorętsze, im dłużej tłumione, łzy niewysłowionego oburzenia zwolna płynąć zaczęły z jej oczu.
— W rękach filistynów! — zawołała. — Panie, miej pieczę nad nim!
Marjorie, która stała nieruchoma, z twarzą śmiertelnie bladą, odezwała się nareszcie:
— Ciotko Debby, musimy go ratować! Czy nie widzisz, że go wzięto za Rogersa? Przecież to ten był tym szpiegiem, którego szukano. Ten człowiek... Hayes... okrutny jest jak tygrys... on go skaże na śmierć, nie troszcząc się o sprawdzenie jego osobistości...
I biedne dziewczę załamało ręce z rozpaczy nad swoją bezsilnością.
— Powiem ci, co robić, ciotko... — dodała po chwili z wzrastającą energją — każę osiodłać Brown Bess i Katon zawiezie mnie do obozu konfederatów. Powiem im, że ja to ułatwiłam ucieczkę szpiegowi i że kapitan King nic z tem nie miał wspólnego. Nie zabiją mnie przecież, a zresztą ja się niczego nie lękam.
Wszyscy obecni ze zdumieniem spoglądali na nią.
— Czy to dziecko postradało zmysły? — zawołała ciotka Debby.
— Jest to szlachetna myśl, którą Bóg cię natchnął, dziewczyno! — odezwał się grubym głosem kuzyn Hicks, opuszczając ciężką dłoń swoją na ramię Marjorie. — Ja sam będę ci towarzyszył.
— Ty?! — wykrzyknęła ciotka Debby, nie posiadając się ze zdumienia.
— O! dziękuję, stokroć dziękuję panu! — zawołała Marjorie, ściskając silnie ogorzałą dłoń przyjaciela. — Wszystko teraz pójdzie dobrze, musi pójść!... Miss Debby, czy mogę kazać osiodłać Brown Bess?
— Rób, co chcesz, dziecko, tylko daj mi ochłonąć z tego wszystkiego.
— A kto mógłby nas objaśnić, w którą stronę należy nam się udać? — spytała Marjorie.
— Ja — wdał się Samuel Hicks. — Główny korpus armji, z Jubalem Earlym na czele, znajduje się gdzieś w okolicy Cedar Run; tylko jeżeli twój przyjaciel został schwytany przez gerylasów, to prawie niepodobna będzie go odszukać.
— Oficer powiedział nam, że udaje się z więźniem do obozu Earlego — odparła babka. — Czy nie tak, Doro?
— Tak, lecz nie byli to żadni gerylasi, ale kawalerzyści skonfederowanej armji — rzekła Dora z odcieniem dawnego zuchwalstwa. — Hayes służy w kompanji Harrego Peytona i należy do pułku wirgińskiego.
— Niema zatem czasu do stracenia — mówił kuzyn Hicks, spoglądając na zachodzące słońce. — Każ woźnicy nasypać sporo obroku mojemu siwkowi, przyjaciółko Frost, i daj nam przekąsić co naprędce. Mamy przed sobą dobre 4 mile drogi i musimy jechać przeważnie lasem... Włóż więc, dziecko, cieplejsze odzienie, bo noce chłodne.
— Weź, proszę, moją amazonkę — uprzejmie nalegała Dora, — a gdy Marjorie podziękowała jej z wdzięcznością, obie razem pobiegły na górę. Ciotka Debby, ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, zaczęła biegać na wszystkie strony, wydając rozkazy służbie i pakując mały koszyczek z prowjantami na drogę.
Gdy Marjorie zeszła na dół, ubrana w ciemnogranatową amazonkę i mały tyrolski kapelusik, opasany powiewną, białą gazą, zastała już wieczerzę gotową, ale nic w usta wziąć nie mogła. Niepokój trawił ją, przyprawiając niemal o gorączkę. Echo dawnych, zamglonych wspomnień, zbudzone w jej sercu głosem i obejściem Rexa, dźwięczało wciąż w jej duszy; nie umiała sama zdać sobie sprawy, dlaczego taki ostry ból ściskał jej serce, gdy teraz myślała, że mogą przybyć za późno...
Jazda ta po wieczne czasy pozostała w pamięci Marjorie.
Noc była jasna, księżycowa, ale droga szła przez las, a splątane konary rozłożystych drzew zaledwie gdzie niegdzie przepuszczały złote promyki gwiazd, migocących na niebie. Odurzający zapach sosen, melancholiczny świergot polnych koników, tajemnicze szelesty, niby dreszcze przebiegające leśną, senną puszczę, a nadewszystko to uczucie samotności, które ogarnęło ją potężnem, a smętnem tchnieniem swojem, wszystko to niezatartem nigdy wrażeniem odbiło się w duszy dziewczęcia.
Kuzyn Hicks prawie nie otwierał ust, ale jako obznajmiony dobrze z okolicą, przewodniczył śmiało i bezpiecznie po krętych ścieżkach i błędnych manowcach, które musieli przebywać.
Wkońcu kraj stawał się coraz dzikszym i spustoszonym, a Marjorie drżała, gdy mijała gruzy spalonych domów, które były świadkami krwawych, a nieraz i bohaterskich scen.
Już było dobrze po północy, gdy kuzyn Samuel, pochyliwszy się na siodle, schwycił w rękę trenzlę konia Marjorie.
— Zbliżamy się — rzekł krótko i węzłowato.
— Kto tam? — spytał głos obcy, któremu towarzyszył chrzęst broni.
— Przyjaciel — spokojnie odparł kwakier.
— Ilu was jest i czego tu chcecie?
— Udajemy się do głównej kwatery Jubala Earlego — rzekł Hicks, kwakierskim obyczajem pomijając wszelkie tytuły. Jeżeli nam zechcesz wskazać drogę, przyjacielu, będziemy ci zato wielce obowiązani, mamy pilny interes do wodza.
— A jeżeli nie zechcę, to cóż będzie, przyjacielu? — odparł żołnierz, przedrzeźniając go i dając sygnał pikiecie. — Nie mamy zwyczaju nocnych włóczęgów wpuszczać do obozu.
— Radziłbym ci być grzeczniejszym — spokojnie napomniał go kwakier.
Tymczasem pięciu czy sześciu ludzi nadbiegło z boku wraz z kapralem. Ten ostatni więcej był cywilizowany, bo wypytawszy podróżnych i błysnąwszy Marjorie w oczy czerwonem światłem żywicznej pochodni, zgodził się zaprowadzić ich do kwatery głównego dowódcy sztabu, jeżeli na to zezwoli zwierzchnik jego, do którego naprzód się udano.
Otyły i śpiący wojskowy w mundurze majora ze zdziwieniem popatrzał na młode i odważne dziewczę, które nie lękało się w towarzystwie jednego tylko starca puścić się nocą w tak niebezpieczną podróż, i widocznie ciekawy był, co ją tu sprowadzić mogło.
— Nie widzę innego sposobu, tylko musicie państwo zaczekać do rana — rzekł, albo też możecie interes wasz załatwić przez moje pośrednictwo.
— To być nie może — odparła Marjorie, spoglądając błagalnie wielkiemi swemi oczami na oficera. — Muszę natychmiast widzieć się z generałem. Nie zabiorę mu wiele czasu.
— Oficerowie obradują jeszcze w namiocie wodza — szepnął jeden z ludzi majorowi.
— No! zresztą, kiedy pani tak bardzo na tem zależy... — ociągając się, niechętnie rzekł major, — to chodźcie państwo za mną...
Przyjaciel Hicks i Marjorie śpiesznie udali się za nim.
Na wyniosłości małego pagórka rozpościerał się namiot, z którego dochodził gwar kilku głosów, zajętych żywą rozmową. Gdy się zbliżali, dwóch oficerów, uchyliwszy płócienną zasłonę, wyszło z wnętrza i odkłoniwszy się majorowi, z ciekawością zaczęli przypatrywać się przybyszom.
Nastąpiła chwila oczekiwania, podczas której odważne serce młodej dziewczyny z obawy zamierało w piersi. Zsiadłszy z konia, stała nieruchoma w miejscu, a pobladłe usta szeptały słowa modlitwy. Po upływie, kilku minut zawezwano ją do namiotu i stanęła w obecności wodza.
— Przyjacielu — przemówił stary kwakier, prostując się, lecz nie zdejmując kapelusza — Daisy Russel życzy sobie mówić z tobą.
Powiedziawszy to, usunął się na bok, nie mieszając się już do rozmowy.
— Zechciej pani usiąść — rzekł wódz.
Marjorie, podniósłszy głowę, spotkała badawczo zwrócony ku sobie wzrok czarnych, ruchliwych oczu, osadzonych pod krzaczastą i siwiejącą brwią. Drugi wojskowy, w generalskich szlifach siedzący opodal, patrzył też na nią ciekawie.
— Wolę stać — odparła, a usta jej łagodne przybrały dawny wyraz stanowczy. — Przyszłam zapytać cię, panie generale, o oficera unji, którego pułkownik Hayes przyaresztował wczoraj w majątku pani Frost. Czy znajduje się on w pańskim obozie?
— Jeżeli pani mówisz o szpiegu Rogersie, to on jutro rano osądzony zostanie na mocy praw wojennych — odparł wódz. — Jest to jedyny więzień, którego mam na myśli... choć nie... Zeszłej nocy przyprowadzono jakiegoś generała... czy to o niego pani pytasz?
— Nie — zaprzeczyła Marjorie; — mówię o oficerze, aresztowanym przez pułkownika Hayesa, i gotowa jestem złożyć przysięgę, że on nie jest tym, za którego go panowie bierzecie.
— Czy tak? — niedowierzająco uśmiechnął się wódz — i jakiż dowód masz pani na to?
— Ten tylko jeden — odparła, blednąc nieco — że szpieg Rogers znajdował się jednocześnie na plantacji pani Frost, choć ona nic o tem nie wiedziała. Ja to dopomogłam mu do ucieczki i wczoraj odprowadziłam go w bezpieczne miejsce.
Groźne przekleństwo zawisło na ustach wodza.
— Uczyniłaś to pani i ośmielasz się mnie o tem mówić?!
— Jechałam bez wytchnienia osiemnaście mil po to tylko, aby ci to powiedzieć, panie generale — czystym i dźwięcznym głosem wyrzekła młoda dziewczyna, patrząc nań śmiało nieustraszonemi oczami, w których przebijała cała szlachetna moc jej poświęcenia. — Czyż mogłam znieść, aby niewinny człowiek poniósł haniebną śmierć zdrajcy i nie otworzyć ust w jego obronie?
— Czy więzień jest krewnym pani? — grzecznie zapytał drugi oficer, składając pióro, którem coś pisał na papierze.
— Może narzeczony? — wtrącił wódz.
Krew trysnęła na spokojną i bladą twarz dziewczęcia.
— To nic niema do rzeczy... — odparła z godnością.
Generał, siedzący przy stole, zmarszczył nieznacznie brwi.
Wódz Early przerzucił wzrokiem notatki.
— Jak się nazywa ten młody człowiek? — spytał.
— Sama nie wiem... — odparła, zawahawszy się chwilę. — Może być, że... King.
— Podał się tutaj jako kapitan Gray z kawalerji nowojorskiej; Hayes i jego ludzie twierdzili na pewno, że to jest szpieg Rogers... Odroczyłem egzekucję jedynie dlatego, że tamten wydawał mi się starszym. Jeżeli zeznanie pani jest prawdziwe, to wyślę go do więzienia do Richmond; ale musisz pani wpierw sprawdzić jego osobistość.
— Nie mogę panów dokładnie objaśnić co do nazwiska jego i rangi, bo nie chciał nam ich wyjawić, aby nas nie wprowadzać w kłopot — rzekła Marjorie. — Ale twarz jego pamiętam dobrze — dodała, rumieniąc się pod znaczącem wejrzeniem wodza.
— Opisz ją pani — rzekł Early, patrząc w notatki.
— Przystojny bardzo... — zaczęła Marjorie, ale zatrzymała się zmieszana, — tak mi się przynajmniej wydawał... — a po chwili dodała: — wysoki, szatyn, oczy ma błękitne i wąs ciemny.
— Rysopis zgadza się z naszym... I możesz pani przysiąc na to, że kimkolwiek jest ten więzień, nie jest szpiegiem Rogersem?
— Jestem gotowa.
— A czy zechcesz nam pani powiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Rogers?
— Tego nie wiem dokładnie. Oddział unjonistów spotkał nas w drodze i zabrał go z sobą.
— Przyjacielu — wdał się między nich stary kwakier, przerywając nagle milczenie, — ona mówi prawdę... Człowieka tego wiozła do mego domu... Jam zwolennik pokoju, jak ci wiadomo... Pod moim dachem byłby bezpieczny..., ale przybyła bez niego... Zeznanie dziecka tego jest prawdziwe...
— Poślij raczej więźnia do Libby... — szepnął oficer na ucho Earlemu.
Ten skinął głową, potem zawołał swego ordynansa.
— Czy więźniowie, których przyprowadzono wczoraj, są na odwachu? — zapytał.
— Tak, generale.
— Weź pochodnię i poświeć nam. Chcę odwiedzić jednego z nich.
Gdy wychodzili z namiotu, sina pręga na ciemnem niebie zwiastowała świtanie dziennego brzasku. Słaby ruch zaczynał się objawiać w obozie. Wódz zapalił cygaro i szedł w milczeniu obok Marjorie, aż stanęli w miejscu, gdzie więźniowie byli strzeżeni. Żółty i chwiejny płomień jaskrawej pochodni padł na kilka śpiących postaci.
Rex, który śnił słodko o rodzinnym domu, zerwał się z posłania.
— Gdzie jest więzień, aresztowany przez Hayesa? — spytał wódz.
— Ja jestem — odpowiedziały naraz dwa głosy, a Rex, wstając wpół jeszcze senny, potknął się w pośpiechu o jednego ze swoich towarzyszów.
— Oto on! — zawołała Marjorie, występując naprzód, a ponure światło pochodni padło w pełni na jej piękną, wzruszoną twarz i złociste włosy.
— Marjorie! — wykrzyknął Rex, nie wiedząc sam, jak mu się to słowo z serca wyrwało.
Ale ona nie dosłyszała go nawet. Szła ku niemu z wyciągniętą dłonią.
— Przybyłam w porę — rzekła z oczami promieniejącemi szczęściem. — Rogers był na plantacji jednocześnie z panem i jego to wywieźliśmy wczoraj... Jesteś pan bezpieczny teraz... wszak prawda, generale?
— Przyrzekłem tej pani wysłać pana z resztą więźniów do Richmond — krótko odparł wódz.
— Nie martw się, pani — szepnął Rex, widząc zasmucone jej oblicze. — Wszak wiadomo pani, że wymieniają czasem więźniów... a wszystko jest lepsze, aniżeli zginąć sromotną śmiercią szpiega. Kiedyś... jeżeli mi Bóg przeznaczy cało wyjść z wojny, wszak pozwolisz mi pani podziękować ci za twoją bohaterską odwagę i poświęcenie?
Podniósł jej rękę do ust z uszanowaniem, salutował generała i po chwili drzwi zamknęły się za nimi.
— Niech ją Bóg strzeże i błogosławi!... — mówił w duchu. — Czy też dojdę kiedy prawdy moich przypuszczeń?
— Młodzieńcze!... — zawołano nagle — i jak ogień rozpalona, drżąca dłoń pochwyciła silnie jego rękę, a dwoje oczu, błyszczących gorączkowym niepokojem, wpiło się chciwie w twarz jego. — Przez Bóg żywy, powiedz mi, kto jest ta kobieta?
— Kobieta?... — powtórzył Rex zdumiony.
— Ta złotowłosa dziewczyna, którą nazwałeś Marjorie?
— Czyż ja ją tak nazwałem?... — to zupełnie pomimowoli. Nazywa się Daisy Russel.
— To być nie może! — gwałtownie wykrzyknął więzień. — Jest to żywy obraz mojej Magdaleny... Moje dziecko!... moje drogie, jedyne, ukochane dziecię!
Zatoczył się na nogach, oczy jego przymknęły się i padł w wyciągnięte ku niemu ramiona Rexa, który delikatnie i troskliwie złożył go na ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.