Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od pierwszego rzutu oka ciotka powzięła gwałtowny wstręt do niego.
— Każ mu usiąść ztyłu, Daisy — szepnęła do swej towarzyszki. — Nie pozwalaj mu podchodzić zbyt blisko do mnie. Ten człowiek ma oczy bazyliszka!
To mówiąc, schwyciła Pozy i posadziła ją sobie na kolanach, jakby się bała, aby się nie otarł o dziecko.
Droga do Depwater Run była daleka i uciążliwa, a Dżim przedłużał ją jeszcze, zjeżdżając z głównego traktu dla uniknięcia spotkania z oddziałami wojska, przebiegającemi wzdłuż i wszerz okolicę. Biedna Pozy żaliła się gorzko, że ją wszystkie kosteczki w ciele bolą, a nadomiar nieszczęścia złamało się koło, co podróżnych zatrzymało w drodze. Gdy stali na gościńcu, a Dżim zbijał jako tako obręcz, waląc w nią kamieniem z całej siły, okrzyk przestrachu wyrwał się naraz z piersi Rogersa:
— Do miljon beczek!... Popadliśmy w ich szpony!
Ciotka Debby obejrzała się i przerażona spostrzegła nadjeżdżający oddział wojska, ubranego we wstrętne jej szare mundury.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak oczekiwać spokojnie ich przybycia! — rzekła. — Ach! czemuż nie jestem w Massachusets!
— Spójrzcie tam, w drugą stronę! — wykrzyknęła Marjorie, radośnie stając na bryczce i powiewając białą chustką.
— Miłe położenie! między dwoma ogniami! — westchnął Rogers.
Z lewej strony w pełnym galopie nadbiegało z pięćdziesięciu unjonistów, jeden w drugiego wspaniałych jeźdźców, z wyciągniętemi szablami, połyskującemi na słońcu. Dreszcz radości przebiegł młode dziewczę na widok błękitnej barwy ich mundurów. Do tej pory nie dostrzegli byli jeszcze nieprzyjaciela, ale dowódca konfederatów zoczył ich już zdaleka, bo zmierzywszy snać przeważną ich siłę, zwrócił się wtył do swoich ludzi, aby wydać jakiś rozkaz. Było już jednak za późno, bo głośny okrzyk z piersi unjonistów zagrzmiał w powietrzu. Jednocześnie tuman kurzu wzniósł się w górę, tętent kopyt końskich odbił się o ziemię i... gerylasi pierzchnęli w las z błyskawiczną niemal szybkością.
— Tędy, tędy! hurra!... — krzyczał Rogers, machając rękami.
— Niech licho weźmie konfederatów! — wrzeszczał na cały głos Dżim, odchodząc od siebie z radości.
Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Ciotka Debby i Marjorie miały zaledwie czas opamiętać się i przetrzeć oczy z kurzu, gdy wesoły, a mile brzmiący głos zagadnął z boku: