Gospoda pod Aniołem Stróżem/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gospoda pod Aniołem Stróżem |
Rozdział | Wywiadywanie się |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tytuł orygin. | L'auberge de l'Ange Gardien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Blidot przywołała do siebie siostrę Elfę, która właśnie zajęta była dozorowaniem prania bielizny przy studni, opowiedziała jej o wszystkiem i prosiła, ażeby jej dopomogła do uporządkowania sąsiadującego z sypialnią małego pokoiku, dla dzieci.
— Doprawdy, łaskawy Bóg zsyła nam dzieci, rzekła Elfy, to właśnie czego brakowało nam do domowego szczęścia. Czy też ładne i żywe!
— Bardzo żywe, wesołe i ładne, zawołała pani Blidot. Wyobraź sobie tylko, że są tak ładne jak aniołki a grzeczne jak dziewczynki. Z łatwością je wychowamy.
— Tem lepiej, odparła siostra. Ale gdzież one są? Chciałabym je zobaczyć, bo wiesz dobrze, ze się daleko lepiej widzi wszystko własnemi oczami. Czy się bawią obok szkoły?
— Nie, wysłałam je do ogrodu.
Elfy zaraz tam pobiegła i zastała Jakóba zajętego pieleniem grzędy zasadzonej rzepą, gdy tymczasem Paweł grabił wyrwany chwast i układał go na kupę. Dzieci usłyszawszy stąpania Elfy, odwróciły się. Kiedy zaś ta bacznie im się przypatrywała, zerwał się Jakób, mówiąc nieśmiało:
— Nie zrobiliśmy nic złego. Wszak pani nie gniewasz się na nas? Paweł nic nie winien, to ja mu kazałem, zgrabiać chwast wyrwany.
— Nie gniewam się wcale moje dzieci, uspakajała ich Elfy, przeciwnie, jestem niezmiernie uradowaną, że oczyszczacie ogród z zielska.
— Czy to pani ogród? zapytał mały Paweł.
— Tak jest, do mnie należy, odpowiedziało dziewczę.
— Nie, nie wierzę temu, zawołał Paweł, on niezawodnie jest własnością tej pani, co takie smaczne przyrządza potrawy. Nie ścierpię, żeby jej odbierano tak piękny ogródek
— Ha! ha! ha! roześmiała się Elfy. Pocieszny malec! Jakimże sposobem przeszkodzisz mi, kiedy będę chciała zebrać ztąd nieco warzywa?
— Wezmę wówczas grubego kija, odpowiedział groźnie chłopiec i będę prosił mego brata Jakóba, żeby mi dopomógł ciebie wypędzić.
Elfy zbliżyła się do chłopca, podniosła w górę, ucałowała ze trzy a może i cztery razy, zanim tenże mógł się opamiętać i zanim Jakób pospieszyć zdołał na jego obronę.
— Jestem siostrą tej pani, co tak dobrze gotuje, odpowiedziała Elfy ze śmiechem, mieszkam z nią razem a więc i do mnie ten ogród należy.
— Tem lepiej, zawołał Jakób, bo zdajesz mi się być tak dobrą jak pani gospodyni. Chciałbym żeby poczciwy pan Moutier pozostał tutaj na zawsze.
— On nie może u nas zostać, odpowiedziała Elfy, ale was nam pozostawi i jeżeli będziecie grzeczni i posłuszni, będziemy was kochać i opiekować się wami.
Jakób nie odpowiedział; zaczerwienił się tylko, spuściwszy głowę a dwie wielkie łzy spłynęły mu po twarzy.
— Czego płaczesz moje dziecko? pytała Elfy. Czy nie chcesz zostać ze mną i z moją siostrą?
— Owszem, ale mi bardzo przykro, że nas pan Moutier opuszcza, był tak dobrym dla nas.
— Bądź spokojny, pocieszała go Elfy, przyjdzie znowu tutaj i tak dziś jeszcze nie odjeżdża, zaraz go zobaczysz.
Jakób otarł łzy dłonią, odzyskał zaraz wesołość i z gorliwością zajął się dalszą pracą. Kapitan, który czyniąc przegląd domu, odnalazł przypadkiem furtkę od ogrodu, szybko wbiegł i zbliżył się do Pawła, siedzącego na kupie zielska. Paweł chciał go odepchnąć, ale pies był silniejszy od niego.
— Jakóbie! Jakóbie! zawołał chłopiec, wypędź tego psa, bo porozrzuca moją kupkę chrustu.
— Jakób przybył na pomoc bratu właśnie w tej chwili, kiedy pies go przewrócił i po przyjacielsku dotykał to tu, to tam pyskiem. Jakób pochwycił kapitana za szyję, ale pies ani się ruszył.
— Proszę cię, mój dobry psie, rzekł błagalnie, odejdź sobie, i pozwól bawić się Pawłowi; widzisz przecie że mu przeszkadzasz, że jesteś silniejszy od niego a nawet odemnie. Pies, jakby rozumiał co do niego mówiono, zwrócił się teraz do Jakóba, oblizał go po ręce a Pawła po twarzy i powoli oddalił się, żeby odnaleźć swego pana.
Moutier, kiedy go gospodyni pozostawiła samego, siedział wsparłszy się łokciami na stole a głowę na rękach i rozmyślał nad tem, czy nie postąpił lekkomyślnie, powierzając dzieci właścicielce oberży.
— Proboszcz rzeczywiście nadzwyczaj ją wychwalał, myślał sobie żołnierz, proboszcz poczciwy człowiek, bo zupełnie wygląda na świętego, nic więc dziwnego, że o każdym mówi dobrze... Chociaż mówił to z pewnem zapałem i przekonaniem, gdy mu oświadczyłem, że te małe sierotki zamierzam oddać tej wdowie, pani Bli... Blicot, Bliudot, nie mogę przypomnieć sobie jej nazwiska. Aha! wiem już, pani Blidot i jej siostrze. Sumienie nakazuje mi, abym się należycie upewnił! Jeszcze mam dość czasu i pójdę od domu do domu, dla wywiedzenia się wszystkiego o tej pani Blidot. Te biedne dzieci są tak miłe i dobre, że byłoby karygodnem przestępstwem powierzyć je rękom niepoczciwych ludzi i uczynić nieszczęśliwemi. Nie, nie, nie chcę taką winą obciążać mego sumienia.
Pozostawiwszy na stole tłumoczek, przywołał kapitana i wyszedł. Naprzód tedy wstąpił do sąsiedniego domu, w którym mieszkał rzeźnik tej wioski.
— Daruj pan, rzekł do niego, przychodzę bowiem do pana w pewnej sprawie, wprawdzie nie jest to żaden interes, lecz zawsze coś podobnego. Interes nie dla pana, a mówiąc po prawdzie i nie dla mnie...
Rzeźnik z uśmiechem ale i z niejakim zaniepokojeniem, spoglądał na Moutier.
— O co idzie? Czem mogę panu służyć? wyrzekł w końcu.
— Oto chciałbym od pana dowiedzieć się coś o pani Blidot, właścicielce sąsiedniej oberży.
— W jakim celu? zapytał rzeźnik.
Radbym dowiedzieć się czy jest ona tego rodzaju kobieta, że możnaby jej śmiało powierzyć dzieci, czy jest dobrą i uczciwą, czy potrafi obejść się jak należy z nimi?
— Nie możesz pan lepszym powierzyć je rękom odpowiedział rzeźnik, zawsze wesołego usposobienia, moralna, pracowita i najszlachetniejszego serca. Tutaj wszyscy ją kochamy, bo każdy od niej doznał grzeczności. Ona i jej siostra, są to perły wioski. Zapytaj pan proboszcza, on w tym razie może panu dać najlepsze zaświadczenie. Zna je od urodzenia i nigdy nie miał powodu w czemkolwiek ich naganić.
— Tego dla mnie dosyć, odpowiedział Moutier, jakby pozbył się wielkiego ciężaru. Dziękuję panu i serdecznie przepraszam za moją natrętność i utrudzenie go.
— O bądź pan spokojny, jestem niezmiernie kontent, że mogłem wyrazić opinię co do tej zacnej pani Blidot.
Moutier pożegnał go i wkrótce znowu wszedł do sklepu piekarza.
— Nie, mój panie, nie przychodzę po chleb rzekł, widząc, że piekarz podaje mu dwufuntowy bochenek. Przychodzę do pana z czemś innem. Racz mi pan powiedzieć swoje zdanie co do pani Blidot, właścicielki gospody pod Aniołem Stróżem. Czy sądzisz pan, że można jej bezpiecznie oddać pod opiekę dzieci?
— Możesz jej pan oddać wszystko, co tylko chcesz, panie żołnierzu, bo widzę z pańskiego ubrania, że jesteś wojakiem, odpowiedział piekarz. Pańskie dzieci będą w jak najlepszych rękach. Pani Blidot jest zacna osoba jak również i jej siostra; nie masz poczciwszych istot na świecie.
— Tysiączne dzięki, zawołał Moutier uradowany. O tem tylko właśnie chciałem dowiedzieć się.
Zupełnie zadowolony z otrzymanych odpowiedzi chciał już wrócić się, gdy mu przyszło na myśl, żeby też jeszcze dowiedzieć się, co o niej powie właściciel owej gospody na wstępie do wioski.
— Będzie to ostatnia wiadomość, jeżeli i on wyrazi się o niej dobrze, bo go uważam za człowieka złośliwego, powierzę bez wahania się opiece pani Blidot moje dzieci.
Gospodarz właśnie stał w progu, i na pierwszy rzut oka poznał zbliżającego się Moutiera. Z początku nachmurzył się, kiedy jednak zauważył, że żołnierz idzie wprost do jego domu, domyślił się, że zapewne pragnie u niego zjeść obiad, wnet też przybrał twarz w grzeczny uśmiech i rzekł:
— Racz pan wejść, jestem cały na jego usługi.
Moutier dotknął czapki jakby na powitanie, poczem wszedł, ale z wielką trudnością zdołał uspokoić kapitana, który skoczył do gospodarza wyszczerzywszy zęby.
— O! pomyślał Moutier, to już bardzo źle, kiedy kapitan tak się sroży, bardzo niedobry znak, gdyż ma on doskonały węch.
Gospodarz przestraszony zachowaniem się psa, przestępował z nogi na nogę i wściekłym wzrokiem spoglądał na kapitana, który nieustannie warczał. Nareszcie powiodło się Moutierowi, uspokoić podrażnione zwierzę, poczem śmiało spoglądając na oberżystę, wprost zapytał: czy zna panią Blidot?
— Żałuję bardzo, odparł gospodarz zrobiwszy pogardliwy minę, niezwykłem wdawać się z tego rodzaju ludźmi.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć?
— Że jest to wykwintna laleczka, tak jak i jej siostrzyczka, obie niezmiernie w górę zadzierając nosa nie raczą nigdy ukazać się ani na żadnym balu ani na żadnej uroczystości, niby dwie księżniczki siedzą w domu i tylko z łaski spacerują niekiedy po ulicy. Wszystkich uważają za niższych od siebie, niegodnych ani przychylniejszego słowa ich usteczek. Obie siostry plotkarki, które nigdy nie powiedzą dobrego słowa o ludziach ich fachu, dlatego, że to, co one kupują za pięć fenigów, ja muszę płacić dziesięć lub piętnaście; ztąd też w ich zakładzie i niewygodna kuchnia i jabłecznik jak lura. Widziałem jak pan poszedłeś do nich, a daleko byłbyś lepiej uczynił, gdybyś pozostał u mnie. Wnet poznałbyś pan jaka to wielka różnica. Każę panu podać obiad, jakiego nigdzie nie dostaniesz.
— Piotrze, gdzież się chowasz? ty łotrze próżniaku! zawołał donośnym głosem.
— Jestem tutaj proszę pana, odezwał się drżący głos, bladego, chudego i nędznie ubranego chłopaka, który wszedł przez tylne drzwi i z przygiętym pokornie karkiem, zbliżył się do pana.
— Dlaczego tu siedzisz, nie w kuchni? Podsłuchujesz pode drzwiami. Co? Odpowiadaj łotrze, odpowiadaj nieznośny próżniaku!
Każdy taki wyraz był poprzedzony kopnięciem nogi, co ma się rozumieć, wywoływało za każdym razem bolesny jęk chłopca; chciał on wprawdzie odpowiedzieć ale drżał cały i szczękał zębami ze strachu.
— Idź do kuchni i powiedz mojej żonie, że ma przygotować dla pana wyśmienity obiad. No! spiesz się.
Przyczem znowu mu pogroził, ale chłopak nie czekając, pobiegł, o ile mu sił starczyło, do kuchni dla wypełnienia rozkazów pana.
Moutier patrzał na to i słuchał wszystkiego wielce oburzony.
— Przepraszam, rzekł, najpokorniej dziękuję za obiad, bo też nie przychodzę do pana jako gość, lecz pragnąłem jedynie dowiedzieć się czegoś o pani Blidot. To co usłyszałem od pana, aż nadto mi wystarcza; uważam ją za najlepszą, za najzacniejszą w całej wsi osobę i z przyjemnością powierzę jej mój skarb, jaki posiadam.
Gospodarz zapienił się z wściekłości przy pierwszych wyrazach Moutiera; lecz kiedy jednak usłyszał o skarbie zmienił się natychmiast do niepoznania. Z wyrazem najsłodszym na twarzy chciał pochwycić gościa pod ramię, ale ten z taką siłą odepchnął natrętnego pochlebcę, że kapitan obawiając się aby gospodarz nie rzucił się na jego pana ugryzł go w rękę i w nogę i byłby niezawodnie skoczył mu do gardła, gdyby Moutier nie pochwycił psa za obrożę.
Dość widział i słyszał, mógł więc już powrócić napowrót do gospody pod znakiem Anioła Stróża.