Przejdź do zawartości

Ghazuah/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ghazuah
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Eine Ghasuah 
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Abu el Mawadda.

Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Om arem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jaką oddali się oni pod moje rozkazy, należy wziąć na uwagę to, że rodowity afrykański murzyn, a nie sprowadzony, amerykański, zwykł białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za wyżej uzdolnioną, wogóle wyżej stojącą istotę. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto miał Halef zwyczaj — chociaż zakazywałem mu tego surowo — przedstawiać mnie zawsze jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. To powtarzano sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz to bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylnego usposobienia i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie byliby, jak im to otwarcie powiedziałem, popędzili na własnę zgubę.
Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jednego jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzeć, i zauważyłem natychmiast, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał:
— To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale na co on zakreślił łuk, dlaczego tak daleko okrążał?
— Aby się ukryć przed nami — odrzekłem — Usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tem nie wiedzieli.
— Dlaczego? W takim razie musimy, sidi, mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, ażeby napaść na nas.
— Napaść na nas! — stęknął Marraba, pełen strachu. — O Allah, Allah, chroń nas przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują, lub nawet zamordują!
— Nie bój się! — pocieszyłem go. — Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba do angielskiego misyonarza. Zagrodzą nam więc tę północnowschodnią drogę, ale napróżno, gdyż my udamy się prosto na wschód tam, gdzie prowadzą ślady gazuy. Jedźmy dalej!
Niebawem ujrzeliśmy znowu jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka... Siedział na dromedarze wierzchowym, a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki, na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział
— Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić?
— Sallam! — pozdrowiłem go nawzajem. — Jesteśmy gotowi odpowiedzieć ci na twoje pytania.
Nie wyglądał na Beduina, a nie miał twarzy zbyt inteligentnego człowieka.
— To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebel Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof.
— Czy nie widzieliście dwu jeźdźców białych i jednego murzyna, którzy obozowali na stepie?
Miał na myśli mnie, Halefa i Marrabę.
— Widzieliśmy — skinąłem głową twierdząco — ale teraz ich tam niema, bo odjechali.
— Dokąd? — Na wyspę Aba w celu odwiedzenia mieszkającego tam chrześcijanina.
— Widzę, że mówisz prawdę. Ci ludzie nie znajdą tego, którego szukają, ponieważ nie mieszka na wyspie Aba, lecz na Miszrah[1] Omm Oszrin.
— Wskazano im przecież wyspę!
— Ponieważ to są psy, które chcą kąsać, ale postarano się już o to, żeby więcej szkodzić nie mogły..
— Czy wiesz na pewno, że chrześcijanin, o którym mówisz, mieszka na Miszrah?
— Naturalnie, że wiem, bo to jest misyonarz, a ja jestem jego służącym. Przybyłem tu z nim z Chartumu, a dziś wysłał mnie do Tassinu, gdzie mam oddać te pakunki.
— Cóż one zawierają?
— Biblie w arabskim języku.
— Jak się nazywa misyonarz?
— Gibson. Tu jednak nazywają go Abu el Mawadda, ojcem miłości, ponieważ nauka jego jest nauką miłości. Jeśli go chcecie widzieć, to zastaniecie go na Miszrah.
— Czy to daleko jeszcze stąd?
— Przybędziecie tam o zmierzchu, jeśli dalej pojedziecie ty śladem, co dotychczas.
— Kto wydeptał te ślady?
— Gazua, którą Bakkarowie przedsięwzięli dokraju Nuerów. Powrócili zwycięsko.
— Gdzie znajdują się schwytani niewolnicy?
— Na małej wyspie, leżącej na rzece, niedaleko od Miszrah. Nie powiedziałbym wam tego, gdybyście nie należeli do szczepu Rizekat, zaprzyjaźnionego z Bakkarami. Ale muszę już jechać dalej. Chatir kum; fi aman Allah — bądźcie zdrowi, polecam was opiece Allaha!
Allah jekun ma’ ak; tarik es salame niech Allah będzie z tobą! Szczęśliwej drogi! — odpowiedziałem na pożegnanie.
Kiedy odjechał, zaśmiał się hadżi Halef pod wąsem i powiedział:
— Sidi, to był wielki głupiec. Mógł przecież wziąć nas za tych, o których pytał, a tymczasem powiedział wszystko, czego nam było potrzeba. Na wyspę Aba poszedł z pewnością oddział Bakkarów, aby nas tam wrogo przyjąć. Jak zamierzasz wobec tego postąpić?
— To będzie zależało od warunków, jakie zastanę na Miszrah.
— W każdym razie uwolnimy pojmanych niewolników?
— Rozumie się. Lecz teraz jedźmy dalej! W tamtych stronach zachodzi słońce już o szóstej wieczorem. Ponieważ teraz podług czasu europejskiego było między czwartą a piątą, przeto do Miszrah mieliśmy jeszcze z półtorej godziny drogi.
Wkrótce poczęła się zaznaczać blizkość Nilu. Wilgoć w powietrzu wywabiła z ziemi zieleń, z początku skąpą, lecz z każdą chwilą coraz to gęstszą i soczystszą. Potem zobaczyliśmy poszczególne krzaki, a na wschodnim widnokręgu wynurzył się czarny pas lasu, porastającego brzegi Nilu.
Prosto do Miszrah jechać nie mogliśmy, gdyż mieliśmy jeńców oswobodzić podstępem. Dlatego też może na pół godziny przed Nilem zboczyliśmy z tropu na prawo ku południowi, aby powyżej Miszrah dostać się nad wodę. Stamtąd zamierzałem zakraść się do tej miejscowości.
Musieliśmy oczywiście unikać wszelkiego spotkania, toteż ucieszyliśmy się, gdyśmy wjechali na grunt, pokryty krzakami, gdzie zarośla dawały nam dostateczną osłonę. Potem przyjął nas pod swoje skrzydła Jas sunutów, gdzie znaleźliśmy kryjówkę dla Nuerów.
Po przywiązaniu tam naszych koni, kazałem Nuerom zachować się całkiem cicho aż do naszego powrotu i oddaliłem się w kierunku północnym. Miszrah oznacza miejsce wolne, leżące nad rzeką, albo zamieszkałe, albo służące tylko do lądowania dla statków i do pojenia trzód. Miszrah Omm Oszrin była właśnie zamieszkałą. Dostawszy się na skraj lasu, ujrzeliśmy po prawej ręce wielką płaszczyznę Nilu, a przed sobą namioty i chaty Bakkarów. Z lewej strony pędzono właśnie z wysokiego brzegu przebywające tam zwierzęta, aby je napoić. Niespełna o sto kroków od brzegu leżała wyspa z brzegami, obramionymi sitowiem. Tam niewątpliwie znajdowali się jeńcy i ich stróże. Dalej, przy brzegu stało ogromne czółno, zbudowane z pni ambagowych, które mogło unieść około pięćdziesięciu, ludzi.
Leżeliśmy pod drzewem hegelikowem, którego spadające ku ziemi konary tworzyły doskonałą kryjówkę.
— Wrócimy teraz do Nuerów — rzekłem do Halefa — a następnie ja sam pojadę na Miszrah, gdzie podam się za handlarza. Ty wrócisz potem pod ten hegelik, ja cię tu potajemnie odszukam, aby ci powiedzieć, co macie robić.
— Sidi, to niebezpieczne! Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wziął mnie z sobą?
— Nie, ty musisz zostać przy Nuerach, gdyż bez ciebie nie mógłbym się na nich samych zdać.
— A jeśli spotka cię jakie nieszczęście?
— Nie troszcz się o mnie! Znasz mnie i wiesz, że potrafię sam ustrzec się przed niebezpieczeństwem.
— Wiem o tem, sidi, ale najodważniejszy i najmędrszy może się czasem przeliczyć. Biada Bakkarom, gdyby ci co złego zrobili!
Wróciwszy do czarnych towarzyszy, wziąłem jednego z ich koni zamiast swego, a długą flintę dowódcy zamiast mojej strzelby. Chodziło mi o to, żeby mnie nie poznali, a Bakkar z pewnością po powrocie dał dokładny opis mego uzbrojenia i konia. Nie bałem się tego, żebym go spotkał na Miszrah, ponieważ on musiał z innymi pojechać na wyspę Aba.
Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają w rozmaitych wypadkach zachować, odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem ku Miszrah. Kiedy się tam dostałem, tonęło już słońce na zachodnim widnokręgu.
Zobaczyłem najpierw pastwiska koni, bydła i owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ na później potrzeba nam ich było dla uwolnionych jeńców. Na Miszrah mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegały z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się, by mnie przyjąć pełnemi oczekiwania spojrzeniami.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem ich głosem donośnym. — Kto z was jest szejkiem tego obozu?
— Szejka tu niema — odrzekł starzec z siwą brodą. — Czego chcesz od niego?
— Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeką Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj.
— A czem handlujesz?
— Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy.
Zrobiłem tem aluzyę do niewolników.
— A czarnej także? — zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko.
— Tej najchętniej.
— W takim razie jesteś tutaj mile widziany i zamieszkasz u największego dostojnika w całym obozie. Zsiądź z konia! Zaprowadzę cię do Abu el Mawadda.
Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misyonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Na progu powitał mnie z godnością. Był to człowiek niesłychanie długi i chudy, ubrany w czarny burnus, a w niewzruszonych, surowych jego rysach przebijało się wielkie namaszczenie. Spojrzał na mnie badawczo ostrym wzrokiem, a gdy stary wymienił mu moje nazwisko, zawód i rodzaj mej prośby, rzekł do mnie lichym arabskim językiem:
— Witaj mi, Selimie Mefareku! Wejdź do mnie! Może przybycie twoje przyniesie korzyść nam i tobie.
Kiedy znaleźliśmy się sami w chacie, zapuścił rogóżę, która stanowiła drzwi, i zapalił gliniany kaganek, napełniony olejem sezamowym.
Przy tem świetle zobaczyłem na ścianie krzyż ze Zbawicielem i rozmaite liche obrazy z historyi biblijnej. Gdyśmy obaj usiedli, podał mi misyonarz fajkę z tytoniem, sam sobie drugą zapalił i rozpoczęła się rozmowa, której celem było dokładne wybadanie moich zamiarów. Lecz ja tak samo dokładnie wywiodłem go w pole, dzięki czemu nabrał pewności, że jestem istotnie handlarzem niewolników. Ostatecznie tak mi zaufał, że powiedział:
— Jesteś człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba. Mamy dwudziestu ośmiu niewolników i chcemy ich sprzedać.
— Panie — odparłem na to zdumiony — nazywają cię ojcem miłości i powiadają, że jesteś misyonarzem. Mnie się zdaje, że chrześcijanom nie wolno łowić, ani sprzedawać niewolników.
On zaś roześmiał się bezdźwięcznie i odrzekł:
— Czarni nie są takimi ludźmi, jak my, nic nie myślą, ani nie czują. Niewola jest dla nich dobrodziejstwem. Jestem wprawdzie chrześcijanin, ale nie jestem misyonarzem. Nauczam co prawda, ale tylko na pozór, aby oszukać łowców, polujących na handlarzy niewolników. Żaden z nich nie przypuści, żeby tu, gdzie mieszka misyonarz, uprawiano niewolnictwo. Od kiedy tu jestem, udały się Bakkarom wszystkie połowy, a ja także dobrze na tem wyszedłem. Nawet słynnego raisa Effendina potrafiłem oszukać. Czy słyszałeś już o nim? Jest wysokim urzędnikiem wicekróla i trudni się tylko chwytaniem łowców i handlarzy niewolników. Złapał już wielu, a śmierć była zawsze ich udziałem. Pomocnikiem jego był przed niejakim czasem Kara Ben Nemzi i jego chytry towarzysz hadżi Halef Omar. Dzisiaj ukazali się znowu ci obydwaj. Nasz szejk spotkał się z nimi i poznał ich, ponieważ podali mu swe nazwiska. Szejk zachował się wobec nich pozornie obojętnie i zwabił ich na miejsce, gdzie ich pochwyci. Wyruszył tam właśnie z oddziałem wojowników.
Opowiadanie misyonarza zajęło mnie nadzwyczajnie! A więc Bakkar, z którym rozmawialiśmy, był szejkiem! Jakież to szczęście, że go teraz tutaj nie było! Można sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłem względem Anglika, który jednakowoż Anglikiem nie był i podawał się tylko za takiego. Nie zdradziłem się oczywiście z tem przed nim, on zaś tak mi zaufał, że nawet zawarł ze mną interes. Zgodziliśmy się po trzysta piastrów za każdego z dwudziestu ośmiu niewolników. Dziesięciu Bakkarów miało ich przeprawić przez Nil do Karkog, gdzie miałem wypłacić cenę i wynagrodzenie poganiaczom. To jednak nie mogło się stać prędzej, jak po powrocie szejka, ponieważ potrzeba było jeszcze na to jego przyzwolenia. Rzekomemu Anglikowi miałem przed wyruszeniem wręczyć potajemnie po dwadzieścia piastrów za każdego niewolnika.
Po zawarciu umowy udaliśmy się na wolne powietrze, gdzie z powodu nastania nocy płonęło już kilka ognisk. Bakkarowie ucieszyli się, dowiedziawszy się, że targ przyszedł do skutku. Zabili kilka jagniąt na wieczerzę i przynieśli kilka dzbanów upajającej merissy.
Jeńcom zawieziono żywność na wyspę niewielkiem czółnem. Ja pojechałem tam także. Kupiłem ich przecież, mogłem więc ich zobaczyć. Niewolnicy byli przywiązani do słupów, a trzej Bakkarowie stali na straży. Jedzenie ich stanowiły twarde placki, pieczone z mąki durry.
Wróciwszy na brzeg, udałem się niepostrzeżenie do Halefa, który czekał na mnie pod hegelikiem, poleciłem mu, żeby o północy był tutaj z czterema Nuerami, i wróciłem do obozu.
Bakkarowie jedli i pili. Mało kto uwierzyłby, ile taki Beduin potrafi strawić. Ja siedziałem z „ojcem miłości“ przed jego chatą, zjadłem kawałek mięsa i popiłem kilku łykami wody. On opowiadał mi o sobie same chwalebne rzeczy, ja zaś dosłuchałem się z pomiędzy słów, że był właściwie marnotrawnym synem i niesumiennym awanturnikiem, dla którego nie było nic świętego. Potem zeszła rozmowa znowu na raisa Effendinę, i jego wspólnika, Karę Ben Nemzi. Łotr nie przeczuwał, że to ja byłem tym wspólnikiem, bo nie byłby wybuchnął gniewną groźbą:
— Biada temu hultajowi i jego Halefowi! Jutro ich złapią i powieszą natychmiast!
— Hm! — rzekłem po namyśle. — Z tego, co o nich słyszałem od ciebie, wnoszę, że są bardzo chytrzy i podstępni i nie dadzą się tak łatwo pojmać. Co będzie, jeśli oni pochwycą szejka, zamiast on ich?
— Co ci na myśl przychodzi! Wierz mi, że zanim słońce zajdzie, wezmą ich dyabli do piekła!
— Czy życzysz sobie tego, chociaż tak samo jesteś chrześcijanin, jak Kara Ben Nemzi?
— Życzę sobie nawet bardzo, gdyż takie robactwo należy tępić!
Jakże byłbym mu odpowiedział, gdybym był mógł na to sobie pozwolić! Musiałem jednak być ostrożnym. Kiedy potem wszedł do chaty, ażeby się udać na spoczynek, nie wpadło mu to w oko, że ja chciałem spać na wolnem powietrzu. Uważał mnie widocznie za tubylca, któremu zatrute mgły nad Nilem nie mogły zaszkodzić.
Około północy nastała cisza w obozie. Bakkarowie powłazili do chat i namiotów, a tylko straże przy trzodach czuwały na wysokim brzegu. Zaczekawszy jeszcze chwilę, zakradłem się potem do hegeliku, gdzie zastałem Halefa z Nuerami i zawiadomiłem ich o moim zamiarze.
Oprócz wielkiego czółna znajdowało się przy brzegu kilka łódek, jakich tam zazwyczaj używają. Boki ich związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam podążyć za mną po pewnym czasie razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało uczynić nieszkodliwymi. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkiem czółnie.
Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło mogło nas łatwo zgubić. Na szczęście zaczęły niebawem falować lekkie mgły, które, stając się coraz gęstszemi, tworzyły dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że na mnie nie uważano, wsiadłem do łódki i powiosłowałem ku wyspie. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, skoro mnie poznał. Byłem przecież już właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić noc z nimi. Drugi dozorca i trzeci przystąpili do mnie także. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkiemi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, ażeby nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem zmusić ich do milczenia.
Potem udaliśmy się w sześciu po wielkie czółno i dzięki mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł mieliśmy podostatkiem. Zabraliśmy wyswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i puściliśmy czółno z prądem, aby trochę poniżej Miszrah przybić do brzegu. Tam przedarliśmy się przez las pomimo ciemności, potem ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem Miszrah i zatrzymaliśmy się na południe od niej w zaroślach. Halef poszedł po Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uważać za udałe. Miały się teraz zacząć radosne okrzyki, podziękowania i tym podobne objawy, lecz ja wezwałem wszystkich surowo do zachowania spokoju, ponieważ chodziło jeszcze o konie, potrzebne do przewiezienia uwolnionych. Poszedłem więc z Halefem, aby wybadać sposobność do tego, gdyż miejsce zapamiętałem sobie dobrze. Płonęło tam ognisko, przy którem siedziało dwóch dozorców. Dwa uderzenia kolbą ogłuszyły obydwu, a Halef wrócił po Nuerów. W kwadrans potem wszyscy zaopatrzeni już byli w konie, ale bez siodeł, ponieważ te znajdowały się w namiotach i chatach, gdzie nie mogliśmy wtargnąć bez niebezpieczeństwa.
Wszyscy Nuerowie, nawet chłopcy i dziewczęta, umieli dobrze jeździć na koniach. Najpierw więc oddaliliśmy się od Miszrah, a potem zatrzymaliśmy się, ażeby ocalonym dać czas na radość z powodu odzyskania wolności. Użyli też sobie tak, że mnie uszy pękały. Gdy uspokoili się po jakimś czasie, odbyliśmy naradę nad tem, dokąd mieli się teraz udać.
Nuerowie nie mogli żadną miarą ruszyć zaraz do ojczyzny nad Bahr el Ghazal, gdyż nie byli przysposobieni do tak dalekiej podróży. Ja nie mogłem im tam towarzyszyć, ponieważ mnie wypadała droga w przeciwnym kierunku, na północ. Tam, o dobry dzień drogi od Miszrah, leżała wieś Kwaua, gdzie rząd posiadał największe składy nad Nilem, a Nuerowie mogli znaleść ochronę i wsparcie. Zgodzono się więc na mój wniosek, by tam pojechać.
Gdyśmy wyruszyli w drogę, dzień już świtać zaczynał. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko było można, gdyż ze strony Bakkarów należało się spodziewać pościgu. Niestety jazda na oklep opóźniała ucieczkę, to też już w trzy godziny ujrzeliśmy za sobą pogoń. Ze czterdziestu jeźdźców, dobrze uzbrojonych, pędziło na koniach, zmuszając je batami do pośpiechu.
— Niech przychodzą! — rzekł ospowaty Abu Djom, wywijając długą strzelbą. — Pozabijamy ich wszystkich!
— Nie wierz temu — odparł Halef. — Jesteś walecznym wojownikiem, ale czem są wasze noże i włócznie wobec ich strzelb, z których kule lecą dalej, aniżeli wy potraficie dorzucić dzirytami. Tu będzie musiał mój sidt sztućcem dopomóc.
— Jak to uczyni?
— Zaraz zobaczysz — wtrąciłem, zatrzymując konia. — Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie.
Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych stanęło. Ja zsiadłem z konia i wziąłem sztuciec do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i dałem pięć strzałów szybko jeden po drugim, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Nie strzelałem do ludzi, ponieważ krwi ludzkiej nie powinno się przelewać bez konieczności. Ścigający jechali mimoto dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyleż koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja napełniłem na nowo sztuciec nabojami, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymówione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał ku nam powoli „ojciec miłości“, który był z nimi, i dał mi ręką znak, że przybywa jako parlamentarz. Przypuściliśmy go całkiem blizko do siebie.
— Co to ma znaczyć? — wybuchnął z gniewem. — Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie!
— Mylisz się grubo — odparłem z uśmiechem. — Kupił je Selim Mefarek, a nie ja.
— Przecież ty jesteś Mefarek!
— Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi, a tu obok mnie widzisz hadżego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibsonie, gdzie wy się tam znajdziecie?
Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, poczem twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał:
— Więc to ten pies! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz!
Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Strzałem w serce zabił go Abu-Djom.
Ujrzawszy to, rzucili się Bakkarowie naprzód z przeraźliwym okrzykiem, lecz nie dobiegli daleko, gdyż mój sztuciec zrobił między końmi porządek. Padło Sześć, ośm, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym konie zginęły, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak powstrzymać ich od tego. Zbadałem „ojca miłości“, ale przekonałem się, że już nie żył. Życzyłem mu, żeby nie poszedł tam, gdzie mnie wczoraj wieczorem wysyłał. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później do niego wrócili.
Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, jak ci sami Nuerowie dostali się szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarów do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników. Od tego czasu nie przyszło już Bakkarom na myśl wyprawiać się do Nuerów po niewolników...






  1. Przystań na Nilu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.